„Rodzina kpi i nazywa mnie boidudkiem, bo boję się własnego cienia. Dobrze, że zaufałam sobie, bo było blisko tragedii”
„Kiedy byłam dzieckiem, okropnie bałam się ciemności. Przerażała mnie wyprawa do piwnicy, nie chciałam opuszczać mieszkania po zmroku, zasypiać przy zgaszonym świetle ani nawet bawić się w ciuciubabkę. Wpadałam w histerię, gdy elektrownia wyłączała prąd czy strzelały korki i nienawidziłam ciemnych tuneli”.
- Anastazja, 28 lat
Kiedy byłam dzieckiem, okropnie bałam się ciemności. Przerażała mnie wyprawa do piwnicy, nie chciałam opuszczać mieszkania po zmroku, zasypiać przy zgaszonym świetle ani nawet bawić się w ciuciubabkę. Wpadałam w histerię, gdy elektrownia wyłączała prąd czy strzelały korki i nienawidziłam ciemnych tuneli.
W moim pokoju zawsze paliły się dwie nocne lampki, a zasłony w oknach musiały być szczelnie zaciągnięte, abym nie mogła dojrzeć mroku za nimi. Zanim szłam spać, sprawdzałam w asyście ojca albo mamy, czy nikt nie chowa się w szafie, i czy pod łóżkiem nie czai się przypadkiem jakieś licho.
Nie wiem, skąd mi się to wzięło. Horrorów w telewizji nie oglądałam, nie katowałam też wyobraźni strasznymi bajkami. Mimo to zawsze wierzyłam
w istnienie potworów i byłam święcie przekonana, że owe maszkary z piekła rodem budzą się do życia właśnie po zmroku.
Podobno w dzieciństwie dręczyły mnie złe sny, czasami tak realistyczne, że moje paniczne wrzaski podrywały na równe nogi rodzinę, a nawet sąsiadów. Uspokoiłam się dopiero wtedy, kiedy lekarz zapisał mi ziołowe środki nasenne. Zdziałały cuda. Po pół roku przestałam śnić koszmary i fantazjować na temat straszydeł w szafie. Pewnego wieczoru, gdy mama przyszła ucałować mnie na dobranoc, poprosiłam ją, żeby zgasiła światło. Wszyscy odetchnęli wtedy z ulgą, bo był to znak, że wreszcie zostałam uleczona.
Niewiele z tego okresu pamiętam
Może poza słowami dziadka, które utrwaliły mi się w głowie z niezwykłą wyrazistością.
– Myszko – zwracał się do mnie pieszczotliwie – to, że wokół panuje ciemność, nie znaczy wcale, że przyjdą potwory.
Na szczęście fobie z dzieciństwa nie odcisnęły w mojej psychice trwałego piętna. Jasne, że potem też nie przepadałam za ciemnością. Lecz kto ją lubi? Najważniejsze, że czerń za oknami i niebo bez gwiazd przestały napawać mnie lękiem. Wyrosłam z niego, jak wyrasta się z butów i przestałam zaglądać przed snem pod łóżko. Długo się wierciłam, nie mogąc zasnąć.
Osobiście uważam, że zima jest najgorszą porą roku. Noce są długie, dni krótkie. Bezlistne, ośnieżone drzewa przypominają białe szkielety, wszechobecna szarość działa na ludzi depresyjnie. A najgorszy jest chyba mróz. Niewiele pomaga tutaj centralne ogrzewanie czy płonący w kominku ogień. Lodowate zimno przenika nas do szpiku kości.
Tamta noc była typowa dla znienawidzonej przeze mnie pory roku. Na zewnątrz królował mrok, niebo miało kolor sadzy, a na parapecie okna zbierała się gruba warstwa śniegu, który sypał nieprzerwanie od kilku godzin. Leżąc w łóżku, miałam wrażenie, że słyszę jednostajny dźwięk opadających płatków.
Tuż przed północą w bloku naprzeciwko pogasły ostatnie światła i w ciągu paru minut zrobiło się zupełnie ciemno. Mieszkam na czwartym piętrze, więc na ogół nie zaciągam rolet, lecz tym razem uczyniłam to bez wahania. Zupełnie jakby powróciły strachy z dzieciństwa. Kremowy kolor tkaniny sprawił, że sypialnia zaczęła wyglądać niczym jakiś grobowiec. Długo wierciłam się w łóżku, nie mogąc zasnąć. W końcu westchnęłam ciężko, zapaliłam lampkę i wzięłam do ręki jakieś ckliwe romansidło. Pogrążyłam się w lekturze, mając nadzieję, że miłosne perypetie wymyślonych bohaterów szybko mnie znużą i wkrótce zapadnę w głęboki sen.
Ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że powieść była ciekawa. Pomimo późnej pory postanowiłam dokończyć rozdział. Kilkanaście minut po drugiej zamknęłam książkę, odłożyłam ją na stolik i potarłam palcami zmęczone powieki. Zgasiłam lampkę, przyłożyłam głowę do poduszki i zaczęłam marzyć. Moje myśli całkowicie pochłonęły losy bohaterów książki. Zastanawiałam się, którego absztyfikanta wybrałabym na miejscu głównej bohaterki: romantycznego, a przy tym trochę fajtłapowatego Zenona, czy przystojniaka z mroczną przeszłością, Artura... Po zastanowieniu doszłam do wniosku, że chyba tego drugiego.
I wtedy usłyszałam za oknem jakiś hałas
Nadstawiłam uszu. Te dźwięki z czymś mi się kojarzyły... Blacha parapetu lekko skrzypiała, a po kilku sekundach rozległo się znajome skrobanie, tuptanie i szuranie.
– Sama jestem temu winna. Po co wystawiałam im okruszki za oknem? Teraz nie dadzą mi spać – wymruczałam pod nosem, bo byłam przekonana, że na zewnątrz buszują dokarmiane przeze mnie gołębie.
Kilka chwil później hałas powtórzył się, ale tym razem zabrzmiał tak, jakby ptaki zaczęły uderzać dziobami w szybę. Na ogół towarzyszyło temu przymilne gruchanie, trzepot skrzydeł i szmer ocierających się o siebie piór, ale tym razem słyszałam jedynie dziwne, jakby trochę nieśmiałe – puk, puk, puk.
„Może to nie gołębie – przebiegło mi przez głowę. – Może wiatr przywiał skądś gałązkę?”. Jakby na potwierdzenie tej hipotezy na parapecie coś zaszurało i przemieściło się z jednego końca w drugi, a do moich uszu dotarł pojedynczy cichy trzask. Naciągnęłam kołdrę na głowę i mocno zacisnęłam powieki. Miałam nadzieję, że mimo wszystko uda mi się tej nocy trafić w objęcia Morfeusza.
Kiedy balansowałam już na granicy jawy i snu, moje ciało zrobiło się lekkie, a władzę nad świadomością zaczęła powoli przejmować podświadomość – szyba w oknie upiornie zaskrzypiała, jakby ktoś celowo przejechał po niej paznokciami. W ułamku sekundy wróciłam do rzeczywistości. Serce podskoczyło mi do gardła, włosy stanęły dęba, a ciężkie powieki natychmiast się uniosły. Omiotłam szybkim spojrzeniem pokój, a następnie wbiłam wzrok w jasnokremową plamę rolety. Za nią majaczył jakiś niewyraźny, ciemny kształt – coś bardzo dużego i ruchomego.
„Złodziej!” – pomyślałam przerażona, choć było to mało prawdopodobne. No, chyba że ów złodziej posiadłby umiejętność łażenia po ścianach… Mieszkałam w końcu na czwartym piętrze, a przy moim oknie nie było żadnego balkonu. Ten, kto poruszał się na zewnątrz, nie przyszedł też raczej z dachu. Z przyczyn, których jeszcze wtedy nie rozumiałam, poczułam przenikliwy chłód, jakby temperatura w pokoju nagle obniżyła się o kilkanaście stopni. Zadrżałam z zimna, niechętnie wyplątałam się z ciepłej pościeli i szybko opuściłam bezpieczną przestrzeń łóżka. Kolejne głośne skrzypnięcie obsypało mnie od stóp do głowy gęsią skórą i wywołało bolesny skurcz żołądka.
Pomimo narastającego przerażenia zbliżyłam się do okna, wstrzymałam oddech, wbiłam wzrok w stojącą na parapecie postać i zaczęłam w napięciu nasłuchiwać. Na niewiele się to jednak zdało. Moje serce dudniło jak szalone, a szybki, głośny oddech skutecznie zagłuszał wszelkie odgłosy.
Złowrogi cień za roletą lekko zafalował i przybrał kształt człowieka
Miał ręce, nogi i głowę. „Boże, to jednak złodziej – jęknęłam bezgłośnie. – Policja! Trzeba zadzwonić na policję!!!”. Natychmiast odwróciłam wzrok od okna i zaczęłam w popłochu rozglądać się w poszukiwaniu telefonu. W końcu go dostrzegłam. Leżał na stoliku nocnym, obok łóżka. Zrobiłam krok w jego stronę, a wtedy na zewnątrz znów rozległo się pukanie, a jakiś przesadnie słodki, chyba męski głos, powiedział:
– Proszę, wpuść mnie.
Zamarłam w bezruchu, a moje serce na moment przestało bić. To, co przed chwilą usłyszałam, do złudzenia przypominało głos mojego zmarłego przed paroma laty dziadka… Nie wyczułam w nim jednak ciepła i miłości, które tak dobrze pamiętam, tylko zimny, przerażający podstęp.
„To, że wokół panuje ciemność, nie znaczy wcale, że przyjdą potwory” – zadźwięczały mi w głowie słowa staruszka i poczułam się tak, jakbym znów miała sześć lat i stała na szczycie drewnianych schodów prowadzących do ciemnej piwnicy.
„Uspokój się! Nie jesteś już przecież dzieckiem!” – nakazałam sobie w myślach i ponownie podeszłam do okna, chociaż cała dygotałam ze strachu.
Dziecięce fantazje… stały się ciałem! Z duszą na ramieniu wyciągnęłam rękę, chwyciłam zwisający sznurek, po czym zdecydowanym ruchem uniosłam roletę. Nie mam pojęcia, dlaczego nie wrzasnęłam. Chyba po prostu nie byłam w stanie wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Otworzyłam szeroko usta, ale strach ścisnął mi gardło z taką mocą, że o mało się nie udusiłam.
Najpierw zobaczyłam przyklejone do szyby łapska. Były sinoniebieskie, kościste i wysuszone na wiórek, zakończone długimi pazurami, które bardziej przypominały szpony drapieżnika niż ludzkie paznokcie. Po chwili do okna zbliżyła się trupio blada gęba, a moje oczy zaczęły rejestrować najdrobniejsze szczegóły jej wyglądu. Zapamiętałam poczerniałe wargi rozciągnięte w okropnym uśmiechu, a także to, co zostało z dziąseł i zębów. Od razu skojarzyło mi się z gnijącym mięsem. Wbiły mi się też w pamięć: chorobliwie, zapadnięte policzki, spiczasta, porośnięta szczeciną broda, łuszcząca się na czole skóra i czerwone oczy. Takie, jak na nieudanych zdjęciach. Najbardziej jednak przeraziła mnie łysa czaszka i kawałki białych, pozbawionych skóry chrząstek, które kiedyś musiały być uszami.
– Proszę, wpuść mnie – powtórzył tkwiący za oknem upiór, a z jego ust wydobyła się kropelka zielonej, połyskującej cieczy. Wyglądało to obrzydliwie. Nigdy się jeszcze tak nie bałam. Miałam wrażenie, jakby najgorsze koszmary z dzieciństwa, najstraszliwsze fantazje wyszły z mojej głowy i stanęły przede mną, mówiąc bezgłośnie: „Stworzyłaś nas, więc teraz staw nam czoła. Potrafisz?”.
– Potrafię – mruknęłam, starając się usilnie, by strach nie sparaliżował mnie do końca.
Miałam przecież świadomość, że patrzę na coś, co nie ma prawa istnieć, oddychać i żyć. Zatem nie może być prawdziwe! Nie chodzi o to, że zaprzeczałam temu, co widziałam. Próbowałam raczej przekonać samą siebie, że patrzę na świetnie ucharakteryzowanego człowieka, który z nieznanych mi przyczyn postanowił wystraszyć mnie na śmierć. Chciałam wierzyć, że stwór pod zniszczoną, ubabraną ziemią marynarką ukrywa uprząż chroniącą go przed upadkiem z wysokości i że wygląd zmartwychwstałego po latach trupa zawdzięcza makijażowi…
Wmówiłam sobie, że to halucynacje
Zebrałam całą swoją odwagę, zrobiłam rozeźloną minę i popukałam palcem w szybę.
– Spadaj, bo wezwę gliny! – zagroziłam drżącym z emocji głosem.
– Halloween jest na jesieni. Chyba pomyliły ci się pory roku, przyjemniaczku! Upiór oderwał twarz od szyby, otworzył szeroko usta, a z jego gardła wydobył się żałosny jęk.
– Wpuść mnie – poprosił raz jeszcze. – Jestem taki samotny!
– A ja wkurzona – warknęłam.
Facet przebrany za zombi wykrzywił tę swoją gębę w grymasie niezadowolenia, a w jego przekrwionych ślepiach błysnęło coś, co na nowo postawiło mi na głowie wszystkie włosy.
– Pewnego dnia wrócę po ciebie – wysyczał wściekle, po czym zrobił krok do tyłu.
Dygocąc, jakimś cudem dotarłam tyłem do drzwi sypialni i zapaliłam górne światło. Serce tłukło mi się w piersi, jakbym przebiegła maraton, po plecach chodziły dreszcze. Nie bardzo wiedziałam, co robić – czy dzwonić do matki, czy na policję, czy może raczej do egzorcysty… W końcu zamknęłam się w łazience i przesiedziałam tam aż do wschodu słońca.
Godziny spędzone w samotności zmusiły mnie do bardziej racjonalnego myślenia. Przekonałam samą siebie, że to wszystko nie wydarzyło się naprawdę. Doszłam do wniosku, że prawdopodobnie przyśnił mi się zły sen, a może miałam halucynacje. Nie mogłam inaczej. Gdybym próbowała uznać ten koszmar za rzeczywistość, postradałabym chyba zmysły.
Oszukiwałam się w ten sposób przez całą noc. Kiedy wybiła ósma rano, odważyłam się wrócić do sypialni. W świetle dnia zobaczyłam odciśnięte na okiennej szybie ślady ludzkich dłoni i rysy głębokie na milimetr. Parapet był brudny i zabłocony, jakby ktoś spacerował po nim w tę i z powrotem…
– Cholera. Ktoś tu jednak był – powiedziałam sama do siebie i znów poczułam tę okropną miękkość w kolanach.
Właściwie od tamtej pory czuję ją praktycznie cały czas. Strach stał się moim wiernym towarzyszem. Jest ze mną wszędzie i nigdy mnie nie opuszcza – ani w dzień, ani w nocy. Nie wiem, czym było to coś, co chciało wejść do mojego mieszkania – zmartwychwstałym złem, wysłannikiem śmierci czy zwykłym duchem błąkającym się po świecie żywych, ale codziennie dziękuję opatrzności, że nie wpuściłam go do sypialni.