Reklama

Nigdy nie miałem w sobie duszy romantyka ani filozofa. Byłem prostym człowiekiem – pracowałem, zarabiałem, dawałem. Rodzinie, oczywiście. Nie narzekałem, bo przecież jak się kocha, to się pomaga. A ja ich kochałem, choć teraz sam się zastanawiam, czy była miłość. Czasem mi się wydaje, że byłem dla nich jak ten bankomat. A gdy nagle ten bankomat się zepsuł? No cóż. Zostałem zepsutym sprzętem do wyrzucenia.

Miałem miękkie serce

– Wujku, pożyczysz nam może na wkład własny? – zapytał siostrzeniec. – Tylko do czasu aż Justyna wróci z macierzyńskiego, potem oddamy ci z odsetkami. Słowo harcerza!

Nie wiem, czy był harcerzem, ale miał niezłą wprawę w składaniu przysiąg. Już kilka razy pożyczałem im na „chwilę”, z czego żadna z tych chwil się jeszcze nie skończyła.

Ile wam brakuje? – zapytałem, chociaż już wiedziałem, że za chwilę zaboli mnie głowa.

– No... pięćdziesiąt tysięcy. To czysta formalność! Bank już zaakceptował resztę!

– Tylko pięćdziesiąt – mruknąłem. – A nie lepiej byłoby kupić coś tańszego?

– Gdzie tam! Justyna zakochała się w tym mieszkaniu. Poza tym to inwestycja na całe życie.

Popatrzyłem na niego i wetchnąłem.

– Dobra, dam wam, ale spiszemy umowę.

– Serio? – Marek aż się skrzywił. – Nie ufasz mi?

– Ufam, ale ty masz krótką pamięć do terminów. A ja mam już dość dzwonienia i przypominania.

Zrobił minę zbitego psa, ale oczywiście pieniądze przyjął. Tego wieczoru dzwoniła jeszcze moja siostra, z podziękowaniami.

– Zawsze mogę na ciebie liczyć – słodziła.

Wróciłem do domu wkurzony

– A może byś coś pomógł Stasiowi z autem? – zapytała mama, odkładając talerz po obiedzie. – Bo wiesz, zima idzie, a on ma zawieszenie do roboty, a wiadomo, jak u niego z pieniędzmi...

– Mamo, Stasiek ma dwie ręce. I pół warsztatu w piwnicy.

– No nie ma serca do mechaniki – pokręciła głową. – Ty to zawsze potrafiłeś coś naprawić, nie to, co on…

To prawda. Potrafiłem naprawić wszystko. Oprócz ludzi.

– Dobrze, zerknę, ale nie dziś – mruknąłem.

– A może jutro? Albo w sobotę? – mama nie dawała za wygraną. – Przyjechałbyś do nas, zjadłbyś obiad. Wiesz, kotleciki zrobię…

– Mamo, kotlety mnie nie przekupią – zaśmiałem się krzywo.

Oczywiście następnego dnia już grzebałem pod maską, w jego garażu, w którym nie było nawet porządnej lampy. Staszek tylko stał z boku i patrzył.

– A ty się nie boisz tak po ciemku grzebać? – zapytał.

– Boję się, że mi się kiedyś cierpliwość skończy.

Stasiek nic nie odpowiedział. Nawet nie zaproponował kawy. Tylko następnego dnia wrzucił na swój profil zdjęcie auta i podpisał: „Sam zrobiłem. Mistrz!”. Wróciłem do domu wkurzony. Żona spojrzała na mnie znad laptopa.

Znów dałeś się wkręcić?

– A co miałem powiedzieć?

– Że nie jesteś darmową pomocą drogową.

– Dzięki, teraz mi to mówisz?

– Od lat ci to powtarzam. Tylko ty zawsze robisz z siebie ciepłą kluchę.

Może miała rację. Tylko że jeszcze myślałem, że rodzina to świętość.

Odmówiłem pożyczki

Nie pamiętam, kiedy ostatni raz ktoś zadzwonił do mnie bez powodu. Zawsze było „Andrzej, słuchaj, mam sprawę” albo „Andrzejku, jesteś? Bo mam taki nietypowy problem”. Nietypowy, a jakże – brak gotówki.

– Wujku, wiem, że masz głowę do spraw finansowych – zaczęła Basia, córka kuzynki. – Potrzebuję twojej pomocy.

– No mów – westchnąłem.

– Słuchaj, chodzi o kurs online. Niby tanio, tylko osiemset złotych, ale to inwestycja w przyszłość. Chcę się rozwijać!

– Aha. A rodzice?

Mówią, że to niepotrzebne.

– A może mają rację?

– Wujku, no weź… Ty zawsze byłeś inny. Ty rozumiesz, że trzeba inwestować. Taki nowoczesny jesteś. Pomógłbyś?

Spojrzałem w sufit. Miałem akurat fakturę do opłacenia za firmowy leasing. Basia była sympatyczna, ale znałem już ten ton. Niby „pożyczka”, a potem cisza jak makiem zasiał.

– Nie wiem. Mam teraz trudniejszy moment…

– No ale przecież tyle lat ci dobrze szło! – rzuciła jakby oskarżenie.

– Właśnie. Szło.

Zamilkła na chwilę.

Czyli nie pomożesz?

– Nie tym razem.

– No dobrze. Szkoda – powiedziała, a ja już wiedziałem, że się nie odezwie przez długie miesiące.

Wieczorem dostałem SMS-a od kuzynki:

„Słyszałam, że Basi odmówiłeś. Kiedyś to byłeś inny…”.

Nie odpowiedziałem. Może i byłem inny. Może właśnie zaczynałem być sobą.

Byłem przerażony

Wszystko zaczęło się od krótkiego maila.

„Spotkanie w sprawie zmian organizacyjnych – jutro, godz. 9:00”.

Zebrało się nas pięciu. Kierownik przyszedł punktualnie.

– Panowie, sytuacja firmy jest trudna – zaczął, nie patrząc nikomu w oczy. – Musimy podjąć bolesne decyzje. Dziękuję za wasze dotychczasowe zaangażowanie, ale…

Nie pamiętam reszty. Słyszałem tylko swoje nazwisko i potem już tylko szum.

– Panie Andrzeju, proszę się nie martwić. Otrzyma pan odprawę, a może w przyszłości znów się spotkamy – rzucił na odchodne, podając mi rękę.

– Jasne. Do zobaczenia – odpowiedziałem z krzywym uśmiechem.

Wyszedłem z budynku, w którym spędziłem dwanaście lat. W domu żona czekała z obiadem.

– I jak? – zapytała, widząc moją minę.

– Fajnie było. Ale się skończyło.

Zwolnili cię?

– Mhm. Kryzys, restrukturyzacja, dziękujemy za wszystko i życzymy powodzenia.

– A co teraz?

– Nie wiem. Może założę coś swojego, może chwilę odpocznę, a może… – urwałem.

Bo nie miałem żadnego planu. Byłem po prostu przerażony.

Poczułem się lekko

Mijały tygodnie. Z początku odbierałem telefony. Tłumaczyłem, że „mam teraz trudniejszy czas”, że „firma się zamknęła”, że „szukam czegoś nowego”. Na początku słyszałem: „Ojej, to straszne! Trzymam kciuki!”. Potem już tylko „aha”. A potem – cisza.

– Dzwoniła Zosia? – zapytała żona, gdy wróciłem ze sklepu.

– Nie. A miała?

– Mówiła, że zadzwoni w weekend. Chciała ci podziękować za tamtą pożyczkę.

Za „tamto” piętnaście tysięcy sprzed półtora roku. Rzekomo „na chwilę”. Jak zawsze.

– Może miała słaby zasięg przez cały weekend – mruknąłem.

Następnego dnia zadzwoniłem sam. Odrzuciła. Po godzinie wysłała SMS-a:

„Oddzwonię później”.

Nie oddzwoniła. Zacząłem testować. Dzwoniłem po kolei – do Marka, Stasia, Basi, siostry. Nikt nie odbierał. Zaskakująco spójna rodzina – wszyscy byli „zajęci”. W niedzielę odwiedziliśmy moją mamę. Wchodząc, usłyszałem stłumione głosy w kuchni.

– No ale przecież Andrzej zawsze miał. Zawsze pomagał… – mówił ktoś.

– No właśnie. A teraz nagle nie ma. I jeszcze się dziwi, że ludzie się odwracają – dodała siostra.

Stanąłem w progu. Głosy momentalnie ucichły.

– Andrzej! – mama wybiegła z kuchni z uśmiechem. – Zrób sobie herbaty, ja zaraz przyniosę sernik.

– Nie trzeba, mamo. Przyszedłem tylko powiedzieć, że mnie już dla was nie ma. Skarbonka się rozbiła.

Co ty opowiadasz, synku? – zapytała zaskoczona.

– Opowiadam wam bajkę, którą wszyscy dobrze znacie. Tylko ja się w końcu z niej obudziłem.

I wyszedłem. I wreszcie poczułem się lekko.

Nie miałem złudzeń

Minęło pół roku. Nikt nie zadzwonił. Nikt nie przyszedł. Nikt nie zapytał, jak się czuję, czy sobie radzę, czy może czegoś potrzebuję. I wiecie co? To było… kojące. Zamiast telefonów o pożyczki, miałem ciszę. Zamiast fałszywych uśmiechów – święty spokój. Założyłem mały warsztat. Klienci przyszli z polecenia. Pewnego dnia, przyjechał Marek. Tego się nie spodziewałem.

Słyszałem, że otworzyłeś warsztat.

– Tak, zgadza się. Ale dziś już zamknięte.

– No ale może mógłbyś zerknąć? Bo coś stuka w zawieszeniu…

Popatrzyłem na niego. Ten sam Marek, który przez pół roku był zbyt zajęty, żeby choćby napisać „jak tam?”.

– Oczywiście, mogę zerknąć – powiedziałem spokojnie. – Jutro od ósmej. Za stówkę.

– Jak to, za stówkę? Przecież jesteśmy rodziną...

– Masz rodzinę? Ciekawe. Bo ja nie zauważyłem.

– No weź, nie bądź taki. Żartujesz, prawda?

– Nie. Już nie żartuję.

Odszedł, rzucając coś pod nosem. Nawet nie usłyszałem co. Wróciłem do środka, zamknąłem drzwi. Usiadłem przy biurku i wziąłem łyk herbaty. Nie miałem już złudzeń.

Andrzej, 51 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama