Reklama

Zawsze wiedziałam, że jestem „z innego świata”. Mama sprzątała klatki schodowe i myła okna u bogatszych ludzi, a ojca znałam tylko z jednej, wyblakłej fotografii. Nie miałam pretensji do życia – po prostu przyjęłam, że muszę o wszystko walczyć sama. I walczyłam: o stypendium, o pracę, o każde marzenie, które próbowało wyrosnąć na gruncie skromnych realiów. Aż pojawił się Marek. On był... inny. Spokojny, dobrze wychowany, z takim ciepłem w spojrzeniu, że przez moment myślałam, że może rzeczywiście jestem warta więcej, niż do tej pory sądziłam. Spotykaliśmy się przez pół roku, zanim zaprosił mnie na pierwszy obiad do swoich rodziców.

Reklama

To wtedy po raz pierwszy poczułam się... nikim. Siedziałam przy tym ogromnym, dębowym stole, którego blat błyszczał jak lustro. Obok mnie – biała zastawa, winietka z moim imieniem napisana ozdobną czcionką, jakby to był ślub, a nie rodzinny obiad. Irena – jego matka – uśmiechała się nienagannie, ale ten uśmiech nie sięgał jej oczu. Jerzy, ojciec Marka, milczał z opuszczoną głową, jakby czuł się zakłopotany. A Klaudia, jego siostra, rzucała mi spojrzenia, jakby oceniała, czy mój płaszcz był z lumpeksu. Po wszystkim Marek zapytał mnie w samochodzie:

– I jak ci się podobało?

Spojrzałam przez okno. Miasto migotało świątecznymi światełkami, ale ja czułam się jak w ciemnym tunelu.

– Szczerze? Było fatalnie.

– Przesadzasz. Moja mama się starała.

– Może za bardzo – prychnęłam. – Czułam się jak na egzaminie, a nie na obiedzie.

– Lena... Oni po prostu są... no, tacy – próbował się uśmiechnąć. – Potrzebują czasu.

– Na co? Żeby pogodzić się z tym, że ich syn spotyka się z dziewczyną bez rodowodu?

Zamilkł. I to właśnie wtedy po raz pierwszy poczułam, że jestem w tej relacji sama.

Zafundowali mi teatr pogardy

– A więc Lena... – Klaudia uniosła kieliszek do ust, a jej usta wygięły się w półuśmiechu – opowiadałaś, że twoja mama… sprząta? To musi być bardzo… wymagające.

– Klaudia – upomniał ją Marek, ale za cicho. Za późno.

– Tak – odpowiedziałam spokojnie, choć w środku już gryzłam się w język. – Wymagające i uczciwe.

Irena spojrzała na mnie z uśmiechem godnym ambasady.

– Och, nikt tego nie ocenia. Każdy musi jakoś zacząć. Prawda, Jerzy?

Jerzy uniósł wzrok znad zupy, spojrzał na mnie z nieczytelną miną, ale nic nie powiedział.

– Tylko nie każdy nadaje się do tej rodziny – rzuciła Klaudia i zanurzyła łyżkę w kremie z dyni. – Tradycja zobowiązuje.

– A ja jestem kim? Przypadkiem? – zapytałam, nie mogąc się powstrzymać.

Irena uśmiechnęła się, nieco szerzej niż zwykle.

– Nie chodzi o ciebie, kochanie. Po prostu… niektórzy mają inne wartości. Wychowanie. Styl bycia. Krew.

W tamtej chwili Marek nie odezwał się ani jednym słowem. Nic. Cisza. Wróciliśmy do mieszkania bez słowa. Przez całą drogę słyszałam w głowie te wszystkie zdania. A kiedy drzwi się zamknęły, wybuchłam:

– Dlaczego nic nie powiedziałeś? Dlaczego nigdy mnie nie bronisz?!

– Lena, daj spokój. To był tylko obiad. Przestań dramatyzować.

– Dla ciebie może „tylko obiad”. Dla mnie to był teatr pogardy!

Marek spojrzał na mnie zmęczony, jakby znowu musiał mnie naprawiać. Zamknęłam się w łazience i osunęłam na podłogę. Patrzyłam w sufit i myślałam, że nie wystarczy, że kocham. Dla nich zawsze będę do niczego.

Oni mnie nienawidzili

– Czy twoja matka mnie kiedyś zaakceptuje? – zapytałam cicho, jeszcze zanim Marek zdążył włożyć klucz do zamka. Zamarł z dłonią na klamce.

– Lena, proszę cię…

– Po prostu odpowiedz – przerwałam. – Tak czy nie?

– Ona po prostu potrzebuje czasu

– Nie, Marek. Nie „czasu”. Ona potrzebuje, żebym zniknęła.

Zostawił kurtkę na wieszaku i wszedł do kuchni. Patrzyłam, jak z przyzwyczajenia wyciąga z szafki kubek. Jakbyśmy mieli właśnie rozmawiać o tym, co obejrzymy wieczorem, a nie o tym, że jestem niechcianym gościem w jego rodzinie.

Zawsze robisz z siebie ofiarę – powiedział nagle. – Może nie wszystko kręci się wokół ciebie?

Stanęłam w progu. W środku wszystko się we mnie już gotowało.

– Przepraszam, co powiedziałeś?

– Nie tak to zabrzmiało – mruknął i odstawił kubek, którego nawet nie zdążył napełnić.

– Nie tak? To powiedz mi, jak powinno to brzmieć. Że przesadzam? Że wymyślam, że twoja matka mnie nie znosi?

– Po prostu nie chce konfliktów.

– Konfliktów?! Ona mnie niszczy półsłówkami, spojrzeniami, milczeniem. A ty... ty się nawet nie zająkniesz!

Zrobił krok w moją stronę, ale się cofnęłam.

– Wiesz co, Marek? Najgorsze nie są jej słowa. Najgorsze jest to, że ty… ty nigdy nie jesteś po mojej stronie.

Płakałam w łazience, z głową opartą o kafelki. On siedział w salonie, pewnie znowu próbując wszystko przemilczeć. Ja wiedziałam jedno, że to nie jest rodzina, która mnie nie rozumie. To rodzina, która mnie nienawidzi. A on... pozwala im na to.

Nigdy nie będę częścią rodu

Wróciłam po torebkę. Tylko po torebkę. Zostawiłam ją na krześle w przedpokoju u rodziców Marka, kiedy wyszliśmy z obiadu. Nie chciałam wracać, ale to była jedyna, którą miałam. Zresztą, sądziłam, że nikogo już nie będzie. Drzwi były lekko uchylone. Zapukałam, ale nikt nie odpowiedział, więc weszłam. I wtedy ich usłyszałam.

– Mówię ci, Jerzy, ta dziewczyna niczego nie rozumie – Irena mówiła szeptem, ale jej głos miał jakby ostre krawędzie. – Ona nie pasuje. Nie ma w niej tej... ogłady. Jest zbyt... prosta.

– To wybór Marka – wymamrotał Jerzy.

– Nie. To błąd Marka. I jeszcze może się z tego wycofać. Ona nigdy nie będzie częścią naszego rodu. Taka jak ona to plama na naszym nazwisku.

Stałam tam jak wryta. Dłoń zacisnęła mi się na pasku torebki. Oddychałam szybko, jak po biegu. Nagle drzwi skrzypnęły – nie wiem, czy sama je popchnęłam, czy zrobiło to powietrze. Weszłam do salonu. Spojrzeli na mnie. Jerzy zbladł. Irena nie drgnęła.

– Już wszystko wiem – powiedziałam spokojnie. Tak spokojnie, że aż siebie nie poznałam.

Irena zmrużyła oczy i skinęła głową.

– To dobrze. W końcu przestałaś żyć w iluzji.

Nie odpowiedziałam. Odwróciłam się i wyszłam. Szłam szybko, jakby nogi niosły mnie same. W głowie dudniło mi tylko jedno zdanie, że nigdy nie będę częścią naszego rodu. Marek był w domu, czytał coś na telefonie, jakby życie toczyło się dalej. Spojrzał na mnie.

– Coś się stało?

Podałam mu torebkę i usiadłam naprzeciwko.

– Usłyszałam, co twoja matka mówi o mnie do twojego ojca.

Nie zapytał co. Nie chciał wiedzieć. Tylko westchnął.

– Mama po prostu taka jest. Trzeba to zaakceptować.

Spojrzałam na niego z niedowierzaniem.

– A ja? Ja też mam zaakceptować siebie jako waszą hańbę, plamę na honorze rodziny?

On milczał. A ja poczułam, że coś we mnie pękło. Po raz pierwszy – naprawdę.

Nie byłam z ich świata

Telefon do mamy był impulsem. Takim z potrzeby serca. Zadzwoniłam, choć wiedziałam, że nie powie nic, czego już bym nie wiedziała. I mimo to – potrzebowałam usłyszeć jej głos.

– Lena? Co się dzieje?

– Mamo... ja nie wiem, czy ja w ogóle coś znaczę dla Marka.

– Co się znowu wydarzyło?

Jego rodzina mnie nienawidzi. Matka powiedziała wprost, że jestem plamą na ich nazwisku. I że nigdy nie będę „częścią ich rodu”.

Mama milczała przez chwilę. Potem westchnęła.

– I co, zdziwiona jesteś? Od początku ci mówiłam, że oni cię nie chcą.

– Ale ja go kocham, mamo. On... on był inny.

– Miłość to czasem za mało, dziecko. Jak nie jesteście dla siebie tarczą, to świat was rozerwie.

Zacisnęłam powieki. Nie chciałam płakać. Nie po raz setny. Po rozmowie wyszłam z domu. Szłam bez celu, tylko po to, żeby nie siedzieć w czterech ścianach z jego milczeniem. Mijali mnie ludzie. Parę młodych dziewczyn śmiało się przy witrynie z biżuterią, starsza kobieta wyciągała z torebki zakupy, chłopak całował dziewczynę na przejściu. A ja... ja byłam tylko cieniem. Usiadłam na ławce pod galerią. Spojrzałam na swoje dłonie. Czyste, zadbane. Ale nie należały do „nich”. Nie pachniałam markami, nie mówiłam tym tonem, nie znałam ich kodów. I wtedy poczułam to bardzo wyraźnie. Ja naprawdę nie jestem z ich świata. I nawet nie wiem, czy chcę do niego należeć. Czy ja naprawdę chcę spędzić resztę życia tam, gdzie mnie nie ma?

Nie licz na mnie, mamo

Irena otworzyła drzwi, jakby się mnie spodziewała. Miała na sobie perfekcyjnie wyprasowaną bluzkę, włosy spięte w gładki kok. Uśmiechnęła się chłodno.

– Lena. Coś się stało?

– Tak. Chcę usłyszeć to prosto w oczy. Nienawidzi mnie pani?

Uniosła brew. Przez sekundę, dosłownie sekundę, w jej oczach pojawiło się coś jak zdumienie. Albo... rozbawienie.

– Nie nienawidzę cię, Lena. Po prostu... nie jesteś jedną z nas.

– I nigdy nie będę?

– Nigdy.

Cisza. Nawet Jerzy, który siedział w drugim pokoju z gazetą, nie odważył się tym razem spojrzeć.

– Rozumiem – powiedziałam, prostując się. – Zostałam z tym sama.

Irena zmrużyła oczy.

– Nie musiałaś tego ciągnąć tak długo. Każdy, kto ma oczy, widzi, że to nie działa.

Ale tylko ja mam serce. Dziwne, prawda?

Odwróciłam się i wyszłam. Nie trzaskałam drzwiami. Nie chciałam, żeby miała to, czego pragnęła – mojego gniewu. Tego dnia nie miałam już siły się złościć. Tego dnia nauczyłam się... że walka o kogoś, kto stoi za tobą z opuszczonymi rękami, to nie odwaga. To wystawienie się na pożarcie. Wróciłam do mieszkania. Marek siedział na kanapie, z laptopem na kolanach.

– Byłaś u mamy?

– Tak.

– I?

– I nie licz na mnie – powiedziałam. – Nie licz na mnie w tej grze.

Nie zrozumiał. A może zrozumiał, tylko – jak zwykle – nie miał odwagi spytać.

Lena, 34 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama