Reklama

Doskonale pamiętam tamten dzień. Wracałam z pracy skonana, bo po drodze musiałam jeszcze zrobić zakupy i odebrać syna z zajęć muzycznych. Przez całą drogę do domu Sebastian męczył mnie o psa – czy naprawdę trudno zrozumieć dziesięciolatkowi, że przy naszym trybie życia nie ma mowy o jeszcze jednym, w dodatku tak absorbującym, domowniku?

Reklama

– Koniec – oświadczyłam kategorycznie, parkując przed domem. – Ani słowa więcej, bo zacznę krzyczeć.

– Ale mamo… – Sebastian skrzywił się do płaczu. – Mamusiu…

Wtedy zauważyłam tego mężczyznę. Stał pod drzewem, potem niemal biegiem ruszył w naszym kierunku.

– Pani K.?

– Tak, a o co chodzi? – odpowiedziałam opryskliwie.

– Jestem B., mąż Marzeny.

– Nie znam żadnej Marzeny – burknęłam. – Pana również. I spieszę się.

Wydawał się zdesperowany

Zdałam sobie sprawę z tego, że nie da się bezboleśnie spławić, podałam więc Sebastianowi klucze i jedną z toreb, polecając, by powkładał mrożonki do zamrażarki. Mały powlókł się do domu, a ja spojrzałam z niechęcią na intruza.

– Przepraszam, że to robię – spuścił głowę, jakby na dowód skruchy. – Nie jestem taki… Po prostu stanąłem pod ścianą. Pani mąż rozbija moje małżeństwo. Uważam, że powinna pani o tym wiedzieć.

A potem odwrócił się i odszedł, zostawiając mnie kompletnie zdezorientowaną. Czy takie świry nie powinny przebywać w szpitalu, zamiast nękać ludzi? Wieczorem przy kolacji syn wrócił do dyżurnego tematu, licząc na przychylność ojca.

– Tatusiu, czy mógłbym mieć psa? – zagaił, a mi z miejsca skoczyło ciśnienie. – Włodek ma szczeniaczki do oddania.

Jacek podniósł wzrok znad talerza.

– Co, synu? Co masz do podlania? – zapytał nieprzytomnie.

– Szczeniaczki do oddania – powtórzył Sebastian. – Już mam upatrzonego. Jest cały czarny, caluśki, z łapkami i ogonkiem…

– Sebek! – rzuciłam ostrzegawczo.

– No co? – uniósł się. – Tatuś kocha zwierzęta, nie to co ty.

– Słuchaj no… – przerwałam te jęki. – Znasz jakąś Marzenę?

– Ja? – spytał syn.

– Nie ty, tata – poczułam, że za chwilę eksploduję.

– Nie – odpowiedział mąż stanowczo i po raz pierwszy mnie tknęło.

Ma dużą firmę i nie musi chwili pomyśleć, czy jakaś Marzena się tam nie plącze choćby w charakterze sprzątaczki?

– A ona ma psa? – zainteresował się syn. – Dużego czy małego?

– Wybaczcie – mąż wstał od stołu. – Muszę się położyć, padam na twarz.

Zagoniłam młodego do lekcji, potem drukowałam sprawdziany na następny dzień. Około ósmej zadzwoniłam do Ninki, której w tamtym roku załatwiłam robotę u męża.

– Słuchaj, kochana – nie miałam sił na subtelne podchody. – Pracuje u was jakaś B.? Marzena chyba.

Zorganizowałam spotkanie pary kochanków…

Po drugiej stronie zapadła cisza, po czym koleżanka mruknęła, że nie wie.

– Halo, tu Ziemia – przywołałam ją do rzeczywistości. – Jesteś kadrową, prawda?

– Chyba pracuje – powiedziała wreszcie. – Muszę kończyć, Elwirka. Mamy gości.

W środku tygodnia? Coś tu nie grało jak jasna cholera.

– Mamusiu – Sebek przytulił się do moich pleców. – Bo ja muszę szybko dać odpowiedź.

– W jakiej sprawie? – przygarnęłam synka ramieniem, myśląc, czy mąż mógłby stracić rozum na tyle, by zaryzykować utratę rodziny.

– W sprawie Batmana, mojego pieska.

– W sprawie Batmana odpowiedź jest jedna: nie. A teraz do mycia!

W nocy przetrzepałam mężowski telefon a następnego dnia przeniosłam pieniądze ze wspólnego konta na własne. Działałam bezwzględnie, a jednocześnie w głębokim przeświadczeniu, że sprawa okaże się banalnym nieporozumieniem i wkrótce oboje będziemy się z niej śmiać. Kiedy już doszło do konfrontacji, mąż wszystkiego się wyparł. Stwierdził także, że jestem przemęczona i coś mi się roi… Raz już tak przecież było, gdy chodziłam z Sebastianem w ciąży.

– To była wina hormonów, a nie twoich męskich zachcianek! – wrzasnęłam.

Prychnął mi na to w twarz, że może teraz chodzi o klimakterium… Postanowiłam, że zabiję dziada, ale najpierw zadzwoniłam do szwagierki z prośbą, by zabrała na weekend Sebastiana. Po co mi świadek? Upozoruję wypadek, nie mam zamiaru gnić w kryminale za wiarołomnego gnoja.

– Jeśli pojadę do cioci, kupisz mi pieska? – targował się jeszcze przy drzwiach syn. – Za tę wystawę pająków, na którą jutro mieliśmy iść. To ci się opłaca!

Jakim prawem wtrącasz się w nasze sprawy?!

– Czy ciebie, synu, kompletnie pogrzało?! – ryknęłam na niego, aż podskoczył. – Myślisz, że nie mam ważniejszych problemów niż jakiś zapchlony kundel?! Pakuj do plecaka, co tam bierzesz do cioci, plus książki na poniedziałek, i nie zawracaj głowy.

Ledwo Janka z Sebkiem zniknęli za drzwiami, rzuciłam się Jackowi do gardła. Przyznałam się do przejrzenia telefonu i akcji z kontem, do tego skłamałam, że od dwóch tygodni chodzi za mężem wynajęty detektyw. Co tu dużo gadać – żarliśmy się jak psy do ciemnej nocy, a nazajutrz skoro świt zaczęliśmy od nowa. Nawet nie wiem, kiedy minął weekend – w poniedziałek rano byłam tak wykończona, że ledwo doczołgałam się do pracy.

Przez najbliższe tygodnie zrozumiałam, co to znaczy żyć w piekle. Urządziłam konfrontację kochanków przy pomocy B., zatrudniłam adwokata. Przekonałam szwagierkę, by zabrała do siebie na jakiś czas coraz bardziej nieznośnego Sebastiana. Ostatecznie nawet Brytyjczycy w czasie nalotów wysyłali dzieci na wieś!

Kiedy wczoraj, wracając z zakupów przez park, zobaczyłam syna, w pierwszej chwili go nie poznałam, bo ciągnął na smyczy czarnego jak smoła szczeniaka. Co u diabła?! Ktoś Sebkowi pożyczył kundla czy jak?

– To Batman, mamusiu – wytłumaczył, gdy zażądałam wyjaśnień.

– Jaki Batman, czyj? – nie mogłam pojąć.

– Mój, zapytaj cioci, jeśli nie wierzysz.

Rozejrzałam się i ujrzałam siedzącą na ławce szwagierkę. Co za francowata rodzina – pomyślałam – zdrajcy i krętacze.

Cholera, każdemu mogło się zdarzyć!

– Kupiłaś Sebkowi psa?! – napadłam na nią. – Masz rozum, kobieto?! Nie mam ochoty na żadne zwierzęta w domu, właśnie się rozwodzę, jakbyś nie wiedziała!

– To pies Sebastiana, ale mieszka u mnie, co ci przeszkadza? – zapytała bezczelnie. – Wiesz, że chłopiec się moczył w nocy, gdy go przywiozłam do siebie? Przeżywa trudne chwile, Batman kanalizuje jego emocje.

– To jest moje dziecko, nie twoje – wyjaśniłam. – Nie zgodziłam się, by miało psa i powinnaś to uszanować, zamiast knuć po kątach i podważać mój autorytet.

– Może po prostu doceń to, że próbuję pomóc małemu przejść przez trudny okres? Wiem, że ci trudno, ale pomyśl także o nim.

Reklama

Och, ależ z tej Janki s.! – najpierw jątrzy, a potem dorabia do tego ideologię… Myślałby kto, że jakaś święta!

Reklama
Reklama
Reklama