Reklama

Naszym obowiązkiem było stawianie się w domu jego rodziców na niedzielne obiady. Rodzina Franka nie zrezygnowałaby z tego comiesięcznego obyczaju, nawet gdyby jego wybranka, czyli ja, miała w planach delegację związaną ze swoimi studiami doktorskimi. Z czasem te wizyty zaczęły mnie przerastać i działać na nerwy, a przecież z początku tak bardzo polubiłam jego bliskich!

Reklama

Zwrócił na mnie uwagę

Tata – profesor, mamusia obyta w świecie i po studiach. Krewni kultywujący rozmaite zwyczaje. Krótko mówiąc, spełnienie marzeń dla dziewczyny mojego pokroju, która opuściła niewielkie, zaściankowe miasteczko.

Franek zrobił na mnie piorunujące wrażenie, gdy spotkaliśmy się na uczelni po raz pierwszy. Byłam wniebowzięta, że taki przystojniak zwrócił na mnie uwagę. Jasne, że starałam się to ukrywać i grałam niedostępną. Nie chciałam, żeby zobaczył, jak na mnie działa. Ale on doskonale wiedział, że jest świetnym materiałem na chłopaka.

Mój styl wypowiedzi jest trochę staroświecki, bardziej pasujący do minionych epok, a tymczasem żyjemy już w zupełnie innych czasach… Niemniej, jeśli chodzi o tę sprawę, to chyba niewiele się pozmieniało. Przynajmniej takie wnioski nasuwają się z moich spostrzeżeń i przeżyć. Franek i jemu podobni faceci – atrakcyjni, po studiach, wywodzący się z „porządnych rodzin”, mający dobre znajomości – zawsze będą cieszyć się powodzeniem u płci przeciwnej.

Parę ślicznotek z uczelni dało mi do zrozumienia, że moje szczęście długo nie potrwa i szybko przeminie. Tymczasem okazało się, że trafiłam w dziesiątkę. Najistotniejsze było to, że zwróciłam na siebie uwagę Franka, później zostałam jego dziewczyną, a następnie zaręczyliśmy się.

Są zadufani w sobie

Gdy zaczęliśmy się spotykać, jego mama za wszelką cenę dążyła do zacieśnienia naszych relacji. W żartach określała siebie mianem feministki, której nie dane było w pełni zrealizować swoich ideałów. Sugerowała też, rzecz jasna nie wprost, byśmy trzymały się razem i wspierały nawzajem. Wkrótce jednak wyszło na jaw, że jest typową przedstawicielką wyższych sfer. Jej prawdziwym żywiołem okazały się być salonowe pogawędki. Co prawda prowadziła je biegle w trzech językach, ale nie grzeszyły one szczególną błyskotliwością.

Wydają się być światowcami, choć właściwie co to oznacza? Czy chodzi o podróżowanie po świecie? Jeśli tak, to rzeczywiście sporo jeżdżą. A może o wykształcenie? Pod tym względem oboje nie mają sobie nic do zarzucenia. No i znajomość języków – on włada angielskim i niemieckim, a ona rosyjskim, francuskim oraz niemieckim. Co ciekawe, angielski uważa za ordynarny. Mimo to da się w nich wyczuć pewną ograniczoność umysłową, brak tolerancji dla odmiennych poglądów czy upodobań.

Do tego dochodzi snobizm, bo kiedy usłyszą coś, z czym się nie zgadzają, ich usta zaciskają się w wąską kreskę, a na czole pojawia się delikatna zmarszczka. Spoglądają wtedy jak urażone niewinności, zupełnie jakby byli zgorszeni samą myślą, że ktoś mógł w ogóle wpaść na taki pomysł.

Polubili mnie

Byli na tyle kulturalni, żeby nie narzekać na moje korzenie. W końcu szanują u ludzi pracowitość i bystrość, a tego raczej mi nie brakowało. Z biegiem czasu jednak dostrzegłam, że próbują mnie zafascynować, zaimponować mi. Co prawda nie forsą, której mają pod dostatkiem, ale kontaktami, perspektywami, pięknem, w którym przebywali.

Wiedzieli o moim zainteresowaniu sztuką, więc gospodyni zaprezentowała mi zbiór malowideł po prapraprababce. Wśród nich było oryginalne dzieło Witkacego – wizerunek prapraprababci, namalowany przez artystę w Zakopanem.

Zanim zdecydowaliśmy się na zaręczyny, stwierdziliśmy zgodnie, że nasze rodziny koniecznie muszą nawiązać ze sobą bliższą znajomość. Moja mama zaprosiła przyszłych teściów do naszego niewielkiego mieszkanka w miasteczku pod Warszawą. Widziałam, ile wysiłku w to włożyła. Przez cały tydzień robiła generalne porządki. Całe dnie spędzała na pieczeniu i gotowaniu pyszności.

Kiedy jednak nadszedł ten dzień, okazało się, że moja przyszła teściowa przez ponad kwadrans zastanawiała się, gdzie w naszym ciasnym M2 znajdzie miejsce na swój ogromny kapelusz. Niby chwaliła mamę, że wszystko jej smakuje, ale jadła tak, jakby potrawy nie były wystarczająco dobre dla jej wyrafinowanego podniebienia. Ojciec mojego narzeczonego wypadł odrobinę lepiej, ale tylko dlatego, że docenił nalewki mojego ojca, które popijał w niemałych ilościach.

Gardzili moją rodziną

Zupełnie niespodziewanie, kiedy już myślałam, że najgorsze mamy za sobą i nastrój zaczął się poprawiać, moja przyszła teściowa zdecydowała, że czas wracać do domu. Wyglądało to tak, jakby uciekali z pola walki.

Dotarło do mnie, że choć mnie może jakoś zaakceptowali, to mojej rodziny już niekoniecznie. W ich oczach zawsze będziemy tymi biednymi krewnymi, i to w najgorszym wydaniu. Franek kompletnie nie zwrócił na to uwagi. Według niego spotkanie naszych rodzin poszło świetnie.

– Poza tym – dodał – i tak raczej nie będziemy się wszyscy razem często widywać.

Wtedy zdałam sobie sprawę, że jemu również nie zależy na utrzymywaniu kontaktów z moją rodziną.

Inne sprawy też powoli docierały do mojej świadomości. Ciągle obstawał przy swoim, jeśli chodzi o kierunek naszych wakacyjnych wojaży, a także dobór mojej garderoby, zwłaszcza gdy odwiedzaliśmy jego rodziców. Najwidoczniej nie darzył zaufaniem mojego niezbyt wyszukanego stylu.

Początkowo szłam mu na rękę, ale potem zaczęłam się stawiać. Kiedyś naprawdę go zdenerwowałam, pojawiając się na ważnym spotkaniu rodzinnym w jeansach i bawełnianym t–shircie. Skrzywił się, jakby rozbolał go ząb, ale nic nie skomentował. Rzecz jasna jego matka rzuciła mi wymowne spojrzenie i z delikatnym uśmiechem na ustach, prezentując mnie jakiejś zaproszonej na obiad „znakomitości”, wytłumaczyła mój strój:

– Ach, ta dzisiejsza zabiegana młodzież. Przyjechali prosto z uczelni…

Przejrzałam na oczy

„O co w tym wszystkim chodzi?” – zastanawiałam się wtedy pierwszy raz. Bez wątpienia mieli duży wpływ albo pragnęli go mieć na to, co postanawialiśmy. Franek bardzo brał pod uwagę ich zdanie, co samo w sobie nie jest niczym złym, ale w zasadzie w większości kwestii, które teraz dotyczyły również mnie, kierował się tym, co mówili mama i tata.

Ten obiad niczym nie różnił się od wielu poprzednich. Dlaczego zatem akurat tym razem poczułam, że mam dość? Chyba po prostu nagle zdałam sobie sprawę, że od godziny usiłuję zmusić się do uśmiechu, do konwersacji, do trzymania języka za zębami, kiedy chciałam wyrazić to, co naprawdę myślę, gdy poruszano jakiś temat.

Przyglądałam się mężczyźnie, z którym miałam wziąć ślub i dostrzegłam, że jest jedynie dzieckiem osób, za którymi nie przepadam, których obecności nie znoszę, a gdyby musiał dokonać wyboru między mną a nimi – nawet by się nie zawahał. Rzecz jasna wielokrotnie poruszaliśmy ten temat.

On tego nie pojmował albo nie chciał pojąć, o co mi tak naprawdę chodzi. Miałam wrażenie, że się duszę. Zakręciło mi się w głowie. I nagle zdałam sobie sprawę, że nic nie muszę.

Dosłownie oniemieli

Ku zaskoczeniu wszystkich po prostu wstałam. Podziękowałam za przepyszny posiłek i opuściłam pomieszczenie. Zanim Franek otrząsnął się z szoku i popędził za mną do przedpokoju, zdążyłam już narzucić na siebie płaszcz.

– O co ci chodzi? – wydusił z siebie. Czuł się zszokowany i rozgniewany jednocześnie.

– Wychodzę – oznajmiłam stanowczo. – Dłużej tego nie zniosę. Koniec z tym. Świetnie się składa, że idziesz ze mną do wyjścia, mam coś dla ciebie – dodałam, podając mu nasz pierścionek zaręczynowy.

Gapił się na mnie z rozdziawioną buzią.

– Słyszałam kiedyś, co jedna z twoich dam dworu powiedziała, sądząc, że jej nie słucham – kontynuowałam swój wywód. – Twierdziła, że nasz związek to jedynie zabawa. Zgadza się, tylko że ta przemądra dziewczyna nie pomyślała, że to właśnie ja powiem „koniec”.

Po tych słowach wyszłam, delikatnie zamykając za sobą drzwi. Jakieś dwa lata później los postawił na mojej drodze faceta bez koneksji. Zamiast tego cechował go bystry umysł, styl i otwarta głowa. I po dziesięciu latach wciąż jestem u jego boku, czując ogromną radość.

Reklama

Ida, 37 lat

Reklama
Reklama
Reklama