„Rodzina olała moje 40. urodziny, więc sama jem tort z malinami. Widzą mnie tylko, jak trzeba coś uprać i wyprasować”
„Za dwa dni kończę czterdzieści lat. Niby to tylko liczba. Ale czekałam... Naprawdę czekałam na jakiś gest. Na kartkę od dzieci, na pytanie od męża: co byś chciała na urodziny?. Na jakiekolwiek pamiętam. Nie musi być szampan i kolacja przy świecach. Wystarczy czułość. Słowo. Spojrzenie. Ale czuję, że to się nie wydarzy”.

- Redakcja
Mam na imię Karolina. Czterdzieści lat, żona, matka, pracownik biurowy. Niby nic niezwykłego – przeciętny plan dnia każdej kobiety, którą mijacie w autobusie, w sklepie, w kolejce do lekarza. Codziennie wstaję o szóstej, robię śniadanie dla dzieci, przygotowuję im ubrania, potem budzę męża, który krzywi się na dźwięk budzika, jakby to był rozkaz do rozstrzelania. W międzyczasie robię kawę, pakuję lunch do pracy i staram się nie zapomnieć oddać książki do biblioteki syna. O siódmej trzydzieści wychodzę, wsiadam do zatłoczonego autobusu i jadę do biura. Osiem godzin klikania w komputer, słuchania narzekań szefowej i udawania, że nie słyszę jak Kasia z księgowości znowu plotkuje o mnie z Magdą.
Po pracy zakupy, odbiór dzieci, obiad, pranie, zmywanie. Mąż siada na kanapie. – Zrobiłaś coś do jedzenia? – pyta, jakby to było pytanie retoryczne. Wieczorem pilnuję lekcji, szukam zgubionej linijki, przeglądam zeszyty i zastanawiam się, czy pamiętałam o opłacie za wycieczkę szkolną. Potem chwila na prasowanie, szybki prysznic, piżama i padam jak nieżywa. Zasnęłabym od razu, gdyby nie to dziwne uczucie... że znikam. Że jestem tylko tłem. Ktoś musi przecież robić te wszystkie rzeczy – tylko nikt nie zauważa, że to ja.
Za dwa dni kończę czterdzieści lat. Niby to tylko liczba. Ale czekałam... Naprawdę czekałam na jakiś gest. Na kartkę od dzieci, na pytanie od męża: „co byś chciała na urodziny?”. Na jakiekolwiek „pamiętam”. Nie musi być szampan i kolacja przy świecach. Wystarczy czułość. Słowo. Spojrzenie. Ale czuję, że to się nie wydarzy. Że nawet ta data przejdzie niezauważona. Czterdzieści lat. Czterdzieści świeczek. I ani jednego „wszystkiego najlepszego”.
Samotne świętowanie
Wracałam z pracy z obolałą głową i poczuciem, że ten dzień już i tak został stracony. Rano nikt nic nie powiedział. Dzieci jadły płatki, mąż ziewał nad kawą. Chciałam zapytać, czy wiedzą, jaki dziś dzień, ale coś mnie powstrzymało. Pewnie duma. Albo strach, że usłyszę: "Nie, a co?" Wysiadłam przystanek wcześniej Nogi same mnie poniosły do cukierni, której szyba była zaparowana od słodkiego powietrza. Stałam chwilę, patrząc na torty ułożone w równych rzędach. W końcu weszłam.
– Dzień dobry. Poproszę mały tort śmietankowy. Może być z malinami.
Pani za ladą nawet nie podniosła wzroku, zapytała tylko, czy zapakować. Skinęłam głową. Kiedy podała mi pudełko, zapytała jeszcze: – Świeczki?
– Nie trzeba – odpowiedziałam z wymuszonym uśmiechem.
W domu, jak zwykle. Dzieci krzyczały z pokoju, że nie mogą znaleźć spodni. Mąż zapytał, czy zrobiłam coś na kolację. Odłożyłam torbę i odpowiedziałam spokojnie, że jeszcze nie, ale może sobie coś zrobią sami. Nie zareagowali. Włączyli telewizor. Ustawiłam talerzyki, wyjęłam tort z pudełka i położyłam na środku stołu. Byłam ciekawa, czy ktokolwiek się zainteresuje, że na stole stoi deser w środku tygodnia. Cisza. Przeszłam przez pokój obok dzieci, które nawet nie oderwały wzroku od ekranów.
Usiadłam przy stole sama. Ukroiłam sobie kawałek. Tort był słodki, ale bez wyrazu. Gapiłam się w talerz, żeby nie pozwolić oczom wypełnić się łzami. To miała być chwila, która coś zmieni. Jakiś znak. A byłam tylko ja i biała masa na talerzu. Kiedy odłożyłam widelec, usłyszałam z pokoju:
– Mamo, a gdzie są moje spodnie? Te granatowe!
– W szafie. Na półce – odpowiedziałam spokojnie.
– Ej, zrobiłaś kolację? – dobiegł głos męża.
– Nie. Zróbcie sobie coś – powiedziałam, nie podnosząc głosu.
Nikt nie zapytał o tort. Nikt nie powiedział „sto lat”. Nikt nie spojrzał na mnie inaczej niż zwykle. Pomyślałam, że może naprawdę zniknęłam. Że moja obecność nic nie znaczy. Wzięłam głęboki oddech i spojrzałam przez okno na niebo. Nie chciałam płakać. Nie w moje urodziny.
Plan ucieczki
Następnego dnia obudziłam się wcześnie, mimo że nie musiałam. Siedziałam w kuchni z kubkiem kawy, słuchając jak woda kapie z kranu. Zawsze rano czułam się spokojniejsza, zanim dom się obudził. Dzień wcześniej zrozumiałam, że jeśli czegoś nie zrobię, zniknę naprawdę. Nie będzie mnie. Będę tylko cieniem, który gotuje, pierze i sprząta. Postanowiłam to zmienić. Może nie od razu wszystko, ale chociaż kawałek. Chociaż jeden weekend, w którym nie muszę być nikim dla nikogo.
Zaczęłam odkładać pieniądze. Nie były to duże sumy. Czasem kilkanaście złotych z zakupów, innym razem przelew, którego mąż nie zauważył. Po kilku tygodniach miałam już trochę. Wystarczająco, żeby znaleźć tani hotel nad jeziorem i zarezerwować jakiś nocleg. Bez nikogo. W pracy ledwo się skupiłam. Wszyscy gadali o jakimś nowym projekcie, a ja tylko czekałam na przerwę, żeby w telefonie przejrzeć oferty. W końcu zapisałam nazwę jednego miejsca. Pokój jednoosobowy, śniadanie w cenie. I jezioro za oknem.
– Karola, coś ty taka przybita? – spytała Anka z naprzeciwka. – Coś się dzieje?
– Nie wiem. Chyba jestem zmęczona – odpowiedziałam. Chciałam powiedzieć więcej, ale ugryzłam się w język.
– Może weź wolne na weekend. Gdzieś pojedź. Sama, choćby na dwa dni. Zrób coś dla siebie.
Pokiwałam głową. Wróciłam do domu z tą jedną myślą: zrobię to. Nikt nie zauważy, że mnie nie będzie. A może zauważy. I wtedy zrozumieją, jak bardzo mnie brakuje. Wieczorem nie zrobiłam kolacji. Rzadko sobie na to pozwalałam, ale tego dnia po prostu powiedziałam:
– Nie wiem, co z kolacją. Zróbcie sobie sami.
– Serio? – zdziwił się mąż, ale nawet nie spojrzał w moją stronę.
Usiadłam z tyłu pokoju, udając, że coś przeglądam w telefonie. W środku czułam narastający niepokój. Ale razem z nim rosło też coś innego – potrzeba. Potrzeba być przez chwilę najważniejszą. Dla siebie. Choć raz.
Pobyt nad jeziorem
W piątek rano wyszłam z domu wcześniej niż zwykle. Walizka była niewielka, tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Dzieci jeszcze spały, mąż chrapał. Nie zostawiłam kartki. Chciałam ciszy. Pociąg jechał trzy godziny. Przez większość czasu patrzyłam przez okno, czując coś dziwnego – ulgę i strach jednocześnie. Gdy dotarłam do hotelu, recepcjonistka zapytała, czy przyjechałam odpocząć. Uśmiechnęłam się tylko i pokiwałam głową. Nie miałam siły mówić.
Spacerowałam nad jeziorem. Bez planu, bez pośpiechu. Wieczorem usiadłam na ławce i płakałam. Nie z rozpaczy. Po prostu pierwszy raz od lat mogłam. Bez świadków. W pokoju hotelowym wypiłam herbatę i położyłam się spać wcześnie. Nikt mnie nie potrzebował. Nikt nie dzwonił. Sobota. Cisza. Niedziela. Nic. W poniedziałek wróciłam. Drzwi otwarte, dzieci przed telewizorem. Na stole leżały papierki po batonach. Mąż był w pracy. Weszłam do kuchni.
– Hej, mamo, kupiłaś mleko? – zapytał syn.
– Możesz mnie zawieźć do szkoły? – dodała córka.
Nikt nie zapytał, gdzie byłam. Stałam chwilę, słuchając tego wszystkiego. I nie wiedziałam, czy czuję ulgę, że było mi dobrze... czy rozpacz, że nikomu nie było mnie brak.
Tylko ja
Wieczorem, gdy dom już przycichł, usiadłam przy stole z notesem. Otworzyłam na pustej stronie i przez chwilę patrzyłam w biel kartki. Wzięłam długopis i napisałam jedno słowo: "ja". Potem długo nic. Jakby te dwie litery wystarczyły. Spojrzałam w lustro. Twarz zmęczona, ale w oczach coś się zmieniło. Nie błysk, nie radość. Coś bardziej upartego. Może decyzja. Nie chciałam krzyczeć. Nie potrzebowałam awantury. Byłam ponad to.
– Mamo, co robisz? – zapytała córka, zaglądając do kuchni.
– Nic. Piszę coś dla siebie.
– Aha. A mogę jogurt?
– Jasne. Jest w lodówce.
Kiedy zamknęła drzwi, zamknęłam oczy i zobaczyłam siebie sprzed lat. Dziewczynę, która chciała uczyć się włoskiego, podróżować, prowadzić własny sklepik z książkami. Z czasem te marzenia rozmyły się pod ciężarem obowiązków, rachunków, cudzych potrzeb. Ale ta dziewczyna nadal gdzieś była. Czekała. I choć życie mnie przygięło, poczułam, że jeszcze mogę jej podać rękę. To nie miał być koniec. To miał być pierwszy krok. Mały. Ale mój.
Pierwszy raz myślę o sobie
Nie mówiłam nic nikomu. W pracy zgłosiłam się na kurs, który od dawna odkładałam. Zapisałam się na fitness, choć nogi miałam jak z waty po pierwszym treningu. Poszłam do fryzjera. Wzięłam głęboki wdech, kiedy ścinała mi włosy. Zostawiłam na podłodze te zmęczone pasma, jakby to one trzymały mnie w miejscu. W sklepie kupiłam sukienkę. Czerwoną. Nieprzyzwoicie niepraktyczną. Ale gdy ją przymierzyłam, uśmiechnęłam się do siebie. Pierwszy raz od bardzo dawna. W domu nadal robiłam obiad, nastawiałam pranie, odbierałam dzieci. Nic się nie zmieniło – i wszystko było inne.
– Coś ty taka wesoła? – zapytał mąż, gdy zobaczył mnie w nowej sukience.
– Nie jestem. Po prostu zaczęłam myśleć o sobie.
– Mamo, ty masz jakieś hobby? – zapytał syn znienacka.
– Zaraz się przekonasz – odpowiedziałam i pocałowałam go w czoło.
Nie planowałam rewolucji. Nie mówiłam: „Od dziś wszystko będzie inaczej”. Ale wiedziałam jedno – już nigdy nie pozwolę, żeby moja nieobecność przeszła niezauważona.
Trochę inna codzienność
Wieczorem usiadłam z herbatą na kanapie. Dom był cichy. Słychać było tylko stłumione szmery telewizora z pokoju dzieci. Spojrzałam na swoje dłonie – drobne zmarszczki, ślady codziennych obowiązków. Ale były silne. Moje. Myślałam o tym, co mnie czeka. Nie wiedziałam. Może nic spektakularnego. Może po prostu codzienność, ale trochę inna. Taka, w której jestem obecna również dla siebie. Taka, w której robię miejsce nie tylko dla wszystkich dookoła, ale i dla siebie samej.
Czułam żal. Że musiałam uciec, by poczuć, że jeszcze żyję. Że nikt nie zapytał, dokąd idę, ani czy wrócę. Bolało to bardziej niż samotne świętowanie czterdziestki. Ale z tego bólu narodziła się też siła. Wiedziałam już, że nie mogę żyć na pół gwizdka. Nie mogę czekać, aż ktoś zauważy, że mnie brakuje.
Nie byłam pewna, czy uda się naprawić nasze małżeństwo. Może nie. Może z czasem każdy z nas pójdzie w swoją stronę. Ale jedno wiedziałam na pewno – siebie zamierzam uratować. I to wystarczy na początek. Położyłam się spać i pierwszy raz od dawna nie przewracałam się z boku na bok, nie układałam w głowie listy rzeczy do zrobienia. Po prostu zamknęłam oczy. I byłam. Tu. Teraz. Cała.
Karolina, 40 lat
Czytaj także:
- „Mąż w prezencie urodzinowym potraktował mnie jak śmiecia. Swoim gestem pokazał, ile dla niego znaczę”
- „Mąż i synowie zapomnieli o moich 40. urodzinach. Nie dziwi mnie to, skoro traktują mnie jak zwykłą wyrobnicę”
- „To miały być moje cudowne urodziny, ale wszystko poszło nie tak. Przez pazerność syna straciłam majątek i dobre imię”