„Rodzina kpiła ze mnie, bo pojechałam do Włoch pracować jako opiekunka. Przestali, gdy zobaczyli, jaki majątek zgarnęłam”
„Gdy oznajmiłam rodzinie, że wyjeżdżam do Włoch, przy stole zapadła najpierw cisza, a potem wszyscy wybuchli śmiechem. Najgłośniej śmiała się moja siostra Anka, aż jej kawa chlusnęła z filiżanki na obrus”.

- Redakcja
Nigdy nie miałam wielkich ambicji. Nie dlatego, że nie chciałam – po prostu nikt nigdy mnie nie pytał, czego naprawdę pragnę. Wychowałam się w małym miasteczku, takim, gdzie wszyscy o wszystkich wiedzą. Pracowałam trzydzieści lat w tym samym spożywczaku – najpierw jako pomoc, potem za ladą, aż w końcu jako kierowniczka, chociaż brzmi to lepiej, niż wygląda w praktyce. W tym sklepie ludzie mówili do mnie „pani Mariolko”, ale równie dobrze mogli mówić „niewidzialna”.
Zostałam sama
Mąż odszedł, jak dzieci były jeszcze małe. Nie płakałam długo – nie było czasu, trzeba było żyć. Córka i syn wyrośli, wyfrunęli z gniazda, ale jakoś nie mam wrażenia, że za mną tęsknią. Dzwonią tylko, jak czegoś potrzebują.
A siostra, ta to zawsze miała do mnie pretensje o wszystko – że za mało ambitna, że fryzura niemodna, że co to za życie bez wyjazdów i wakacji. Sama zresztą też nigdy nic wielkiego nie osiągnęła, ale przynajmniej dobrze udaje, że jest ponad to.
Wieczorami siadałam na starym, rozklekotanym fotelu i gapiłam się w telewizor. Zwykle coś leciało – serial, wiadomości, reklama maści na stawy – ale ja myślami byłam gdzieś indziej. Marzyłam, żeby się obudzić i poczuć, że żyję, że jeszcze coś może mnie spotkać, że nie jestem już tylko dodatkiem do cudzych historii, tylko sama stanowię swoją.
Gdy znalazłam to ogłoszenie w gazecie – „Starszy pan z Umbrii poszukuje opiekunki” – coś we mnie drgnęło. Taka iskra, pragnienie, jakby głos wewnętrzny mówił: „Zrób to, Mariola. Albo teraz, albo nigdy”.
Chciałam zaryzykować
Gdy oznajmiłam rodzinie, że wyjeżdżam do Włoch, przy stole zapadła najpierw cisza, a potem wszyscy wybuchli śmiechem. Najgłośniej śmiała się moja siostra Anka, aż jej kawa chlusnęła z filiżanki na obrus.
– Mariola, ty? Do Włoch? – parsknęła, ścierając plamę chusteczką. – Ty przecież języka nie znasz. I wiesz w ogóle, gdzie ta Umbria leży? Bo ja nie.
– Wiesz, że ja nie mam z tobą siły – dorzuciła moja córka, patrząc na mnie z politowaniem. – Chcesz być służącą? Podcierać tyłek jakiemuś staruszkowi? Ty nawet samolotem nigdy nie leciałaś.
Nie wdawałam się w dyskusję, bo wiedziałam, że to nie ma sensu. Oni i tak wszystko wiedzieli lepiej. Przez tyle lat mnie nie słuchali, nie pytali, co u mnie, nie zauważali, kiedy bolało. Teraz, gdy coś zrobiłam po swojemu, byli zszokowani.
– Tam trzeba się znać, mieć doświadczenie, papier, język, cokolwiek. A ty co masz? Trzydzieści lat w spożywczaku i raz w życiu wczasy w Ciechocinku? – dodała Anka, podnosząc brwi.
Wyśmiali mnie
Chciałam im coś powiedzieć, ale słowa utknęły mi w gardle. Patrzyłam tylko na nich, a oni widzieli we mnie tylko to, co zawsze – cichą, poczciwą Mariolkę, co to jak ma wolne, to myje okna albo kisi ogórki.
Spakowałam się w dwie godziny. Nie miałam wiele – trochę ubrań, książkę do nauki włoskiego, zdjęcie dzieci z komunii i adres staruszka z Umbrii, którego imienia jeszcze wtedy nie umiałam nawet poprawnie wymówić. Ale miałam w sobie coś, czego wcześniej mi brakowało. Cichą, ale mocną determinację. Nie muszę im niczego udowadniać.
Umbria pachniała inaczej niż wszystko, co znałam. Wysiadłam z autobusu, który z trudem wspinał się wąskimi drogami przez pagórkowaty krajobraz, i od razu poczułam zieleń, ziemię i coś jeszcze – jakby czas płynął tu wolniej. Miałam wrażenie, że nawet słońce świeciło tu łagodniej.
Zobaczyłam go, jak czekał pod domem, opierając się o laskę. Wysoki, bardzo szczupły, z twarzą pooraną zmarszczkami, które bardziej przypominały rzeźbę niż oznaki starości. Nie uśmiechał się, ale jego oczy – ciemne, głębokie – nie były obojętne.
– Mariola? – zapytał z lekkim włoskim akcentem, wyciągając do mnie rękę.
– Sì… Mariola – odpowiedziałam niepewnie, przekręcając torbę na ramię.
Byłam podekscytowana
Podałam mu rękę, uścisnął ją mocno. Gestem zaprosił mnie do środka. Dom był stary, ale zadbany. Kamienne ściany, chłodne wnętrze, drewniane okna z zielonymi okiennicami. Czułam, że jestem w innym świecie.
Pierwsze dni były pełne niezręczności. Nie rozumiałam, co do mnie mówił. On z kolei nie potrafił zapamiętać mojego imienia. Nazywał mnie czasem „Maria”, czasem „signora”. Miał swoje rytuały – poranna kawa, gazeta, drzemka po obiedzie. Ja próbowałam się w to wszystko wpasować. Myłam podłogi, gotowałam, podlewałam rośliny. Czułam się trochę jak nowy mebel, który ktoś wstawił do starego salonu.
Zaczęło się powoli. On uczył mnie włoskiego, a ja uczyłam go kilku słów po polsku. Siedzieliśmy razem wieczorami – on z książką, ja z zeszytem. Czasem czytałam mu na głos, czasem on opowiadał o swojej żonie, o dawnych latach. Miałam wrażenie, że dla niego to też coś nowego. Nie byłam tylko opiekunką. Byłam słuchaczką, towarzyszką.
Z czasem między nami zrodziła się cisza, która nie była niewygodna. Potrafiliśmy siedzieć naprzeciw siebie bez słów i wiedzieć, że to wystarczy. Jego obecność mnie uspokajała. Było coś kojącego w sposobie, w jaki nalewał herbatę, przesuwał okulary na nosie, opowiadał. Czasem zapominałam, że jestem tu tylko „do opieki”. Bo coraz częściej czułam, że jestem tu też dla siebie.
Znalazłam spokój
Enrico zaczął mnie traktować jak partnerkę, nie jak pomoc domową. Pytał, co sądzę o książkach, które czytał. Pokazywał mi swoje obrazy – malował, choć teraz rzadko – i prosił o zdanie. A kiedy któregoś dnia wyciągnął butelkę wina i dwa kieliszki, poczułam się jak gość.
– To było ulubione wino mojej żony – powiedział, przelewając trunek ostrożnie. – Piliśmy je w rocznicę ślubu, zawsze razem, nawet gdy już nie mogła wstawać z łóżka.
Podsunął mi kieliszek. Usiadłam obok, patrząc na zachód słońca za wzgórzami.
– A pani mąż? – zapytał nagle. – Gdzie on?
– Dawno go nie ma. Zostawił mnie, jak dzieci były małe. Teraz są dorośli. Nie odwiedzają często.
Enrico nie skomentował. Tylko skinął głową i spojrzał przed siebie.
Wieczór przeciągał się leniwie. Wino grzało mnie od środka, ale nie tylko ono. Jego słowa, ten spokój… To było jak rozmowa z kimś, kto widzi więcej niż inni. Kto rozumie, choć nie wszystko mówi.
Wiedziałam, że ten dzień nadejdzie. Ale nikt nie jest na to gotowy. Nawet gdy człowiek widzi, że ktoś słabnie, że zasypia coraz częściej, że je coraz mniej – to jednak nie wierzy, że to naprawdę koniec. Aż do chwili, gdy zostaje tylko cisza. Inna niż ta, którą wcześniej dzieliliśmy.
Byłam w szoku
Znalazłam go rano, siedział w fotelu, jakby tylko przysnął. Jego ręka zsunęła się z podłokietnika. Zanim zadzwoniłam po lekarza, przez chwilę po prostu siedziałam naprzeciwko, jak wiele razy wcześniej. Tyle że tym razem nie było już powrotu.
Dom opustoszał natychmiast. Choć rzeczy zostały na swoich miejscach, choć jego szlafrok nadal wisiał na haczyku przy drzwiach, czułam, jakby wszystko się zapadło. Zostałam, bo nie potrafiłam wyjechać od razu. Nie tylko ze względów formalnych. Czułam się częścią tego miejsca. Każdy kąt miał w sobie coś z naszej codzienności.
Drugiego dnia zadzwonił telefon. To był prawnik Enrica. Przedstawił się spokojnie, zapytał, czy mogę przyjechać do jego biura. Zgodziłam się, chociaż nie miałam pojęcia, o co chodzi.
– Pan Enrico pozostawił testament. Cała nieruchomość została przepisana na panią.
– Przepraszam… – zaczęłam, nie mogąc złapać oddechu – to chyba jakaś pomyłka?
– Nie – odpowiedział. – Pan Enrico napisał: „Jako jedyna naprawdę się mną przejęła. Nie miałem nikogo bliższego”.
Nie mogłam uwierzyć
Do Polski wróciłam po cichu. Nikt mnie nie odbierał z lotniska. Pojechałam do siebie autobusem, z dokumentami schowanymi głęboko w torbie. Wpadłam do siostry w sobotnie popołudnie. Siedziała w kuchni, kroiła warzywa do sałatki.
– O, wróciłaś – rzuciła beznamiętnie. – I co, nauczyłaś się robić tiramisu?
Stałam przez chwilę w milczeniu. Potem wyjęłam z torby dokument i położyłam go na stole.
– Proszę, to akt własności. Dom w Umbrii. Enrico zostawił mi go w testamencie.
Anka spojrzała na kartkę, potem na mnie, potem znowu na kartkę.
– To jakiś żart?
– Nie. Prawnik potwierdził wszystko.
Zapanowała cisza. Nikt nie śmiał się jak poprzednio. Nawet nikt nie oddychał głośno. Ona i jej mąż patrzyli na mnie, jakby zobaczyli kogoś, kogo nigdy nie znali. Mariola, która była tłem, nagle miała coś, czego oni nie rozumieli. Po chwili Anka odchrząknęła.
– I co ty z tym zrobisz?
– Jeszcze nie wiem.
Wróciłam do swojego mieszkania i położyłam się na łóżku. Długo patrzyłam w sufit. Nie byłam pewna, czy więcej mnie tu trzyma, czy tam. Ale jedno wiedziałam na pewno – coś się skończyło. I to coś nie było tylko pobytem we Włoszech.
Mariola, 63 lata
Czytaj także:
- „Wyszłam za mąż dla bajecznego domu w Toskanii. Zamiast włoskiego dolce vita, tkwię w związku zakręconym jak fusilli”
- „W skrzynce na listy znajdowałam tajemnicze koperty. Anonimowy adorator mógłby być moim synem, ale i tak mnie skusił”
- „Teściowa przyniosła mi pękaty worek zielonej fasolki szparagowej. Myślałam, że to prezent, ale byłam w wielkim błędzie”