Reklama

Mówią, że starość nie radość – i coś w tym jest. Człowiek całe życie się stara, gotuje, sprząta, poświęca się dla rodziny, a na koniec dostaje w zamian... no właśnie, co? Milczenie. Albo jak w moim przypadku – brak zaproszenia. Nigdy nie byłam z tych, co się rozczulają nad sobą. O, nie. Miałam swoje zdanie, nie wahałam się go wyrażać, a jak ktoś mnie wyprowadzał z równowagi – potrafiłam pokazać pazurki. Jednak kiedy pewnego dnia wzięli się i pojechali na cmentarz beze mnie, nawet nie pytając, czy chcę jechać... coś we mnie pękło. Tak po cichu, bez wielkich dramatów. Nie chodziło o ten cmentarz. Chodziło o to, że mnie potraktowali jak powietrze. Jak mebel. Jak coś, co stoi w kącie i tylko przeszkadza.

Było mi siebie żal

Zobaczyłam przez okno, jak wychodzą z domu. Syn, jego żona i dzieci. Wszyscy odświętnie ubrani. Mała miała nawet rajstopki w kropeczki – takie, co to zakłada się tylko „na ludzi”. A ja? Siedziałam przy kuchennym stole i mieszałam sobie herbatę. Nawet nie zapytali, czy chcę z nimi jechać.

– A może chociaż zapytacie, czy chcę iść? – powiedziałam głośno, chociaż nikt mnie już nie słyszał.

Klucz w zamku zgrzytnął, drzwi się zatrzasnęły. Cisza. Po pięciu minutach sięgnęłam po telefon. Zadzwoniłam do Marka.

– Mamo? – odebrał, jakby nic się nie stało.

A gdzie wyście pojechali tak elegancko?

– Na cmentarz, mamo. Dziś przecież rocznica śmierci ojca.

– A – powiedziałam, udając, że dopiero sobie przypomniałam. – A ja myślałam, że może mnie zapytacie, czy chcę złożyć kwiaty własnemu mężowi.

– No mamo... Myśleliśmy, że może ci się nie chce. Pada przecież.

– Pada? To już stara baba nie może w deszczu chodzić? Ja w śniegu kiedyś do pracy dreptałam, żeby wam ziemniaki było za co kupić!

Po drugiej stronie chwila ciszy.

– No to możemy po ciebie wrócić...

– Nie trzeba. Zresztą, szkoda paliwa. W tej rodzinie to ja już tylko ozdoba do kredensu. Pokazać raz w roku, a potem schować.

Nie czekałam, aż coś odpowie. Rozłączyłam się. Bo co miałby powiedzieć? Że zapomniał? Że się spieszyli? Że teściowa to przecież nie rodzina? Wróciłam do kuchni. Herbatę wylałam. Zrobiłam sobie nową. Z cytryną.

Byłam na nich zła

Wrócili po czternastej. Otworzyli drzwi, rozgadani, roześmiani, jakby z pikniku wracali, nie z cmentarza. Mała rzuciła buty w kąt, synowa rzuciła torebkę na szafkę. Marek udawał, że nic się nie stało.

– Cześć, mamo – rzucił, nie patrząc nawet w moją stronę. – Wszystko w porządku?

A co ma nie być w porządku – burknęłam, nie odrywając wzroku od krzyżówki. – Tylko mnie na grobie własnego męża zabrakło. Drobiazg.

Zastygł. Patrzył na mnie, ale bez zrozumienia. Jakby czekał, aż zmienię temat. Zamiast tego wstałam i podeszłam do wieszaka.

– Daj to – powiedziałam, sięgając po przemoczoną kurtkę. – Bo zaraz będzie śmierdziała piwnicą. Wiem, że żona ci nie powie, ale ja jeszcze czuję.

– Mamo, nie zaczynaj, proszę... – westchnął.

– Nie zaczynam. Już mnie dawno skończyliście. Jak zadzwoniłam, żeby zapytać, czemu pojechaliście beze mnie, to nagle wielkie zaskoczenie.

Synowa się wzdrygnęła.

– Ja mówiłam, żeby zapytać... – odezwała się niepewnie.

– Mhm. Na pewno mówiłaś. Ale głos kobiety w tym domu znaczy mniej niż szept wiatraczka. Sama się przekonałam.

– Mamo, nie przesadzaj – mruknął Marek.

– Przesadzam? A może już cię to nie obchodzi, kto ojcu znicz zapala? Bo jak dla mnie, to nawet ten kwiatek na grobie był byle jaki.

Wyszłam z kuchni, nie czekając, aż ktoś się odezwie. Usiadłam w swoim pokoju, otworzyłam album ze zdjęciami i uśmiechnęłam się do męża.

– Ty przynajmniej nie zapominałeś, że istnieję.

Wzruszyłam się

Na następny dzień upiekłam jabłecznik. Taki, jaki mój świętej pamięci mąż uwielbiał – z dużą ilością cynamonu i grubą kruszonką. Nie robiłam go od lat. Po co? Dla kogo? Wyciągnęłam placek z piekarnika i postawiłam na stole, bez słowa. W kuchni siedziała już synowa. Przewracała jakieś papiery. Nawet nie spojrzała.

– Pachnie jak u mojej babci – mruknęła w końcu.

– Twoja babcia też mieszkała z rodziną, która ją ignorowała?

Zastygła. Odłożyła papiery, spojrzała na mnie z lekkim wyrzutem.

– Naprawdę nie chcieliśmy cię pominąć. To nie było celowe. Po prostu... wszystko się działo szybko. Dzieci się kręciły, Marek się denerwował...

– Aż zapomnieliście, że starucha na górze też ma uczucia?

– Proszę cię... Nie mów tak o sobie – odparła łagodnie.

– A jak mam mówić? Kiedy ostatni raz zapytaliście mnie, co myślę? Albo czego chcę? Nawet ten kąt w kuchni to już nie mój. Tylko wasz.

Zapadła cisza. Weszła wnuczka.

– Babciu, mogę kawałek?

– Możesz, kochanie. Ale uważaj, gorący.

Mała podeszła, wzięła kawałek ciasta i rzuciła:

– Ale ty ładnie pachniesz, babciu. Jak święta!

Spojrzałam na nią i poczułam, jak oczy mi wilgotnieją.

– A widzisz – rzuciłam do synowej. – Dziecko widzi więcej niż dorośli.

Pierwszy raz od dawna poczułam, że w tym domu jeszcze ktoś mnie widzi.

Przytuliłam ją mocno

Wnusia przyszła do mnie wieczorem. W piżamie, z ulubionym misiem w objęciach. Pukała cicho, jakby wahała się, czy może wejść.

Babciu? Śpisz?

– Nie, kochanie. Chodź, siadaj.

Usiadła obok mnie na kanapie, podciągnęła nogi pod siebie.

Mama powiedziała, że jesteś zła, bo nie pojechałaś z nami na cmentarz.

– Nie jestem zła. Tylko... smutna.

– Bo dziadziuś tam leży?

– Też. Ale bardziej dlatego, że nikt mnie nie zapytał, czy chcę jechać. To tak, jakby zapomnieli, że ja też byłam jego żoną.

Mała milczała chwilę, potem ściszyła głos:

Ja też bym była smutna. Jakbym chciała iść na urodziny kogoś ważnego, a nikt by mnie nie zabrał.

– Właśnie – kiwnęłam głową. – Dobrze to powiedziałaś.

– A ja pamiętam dziadka – dodała nagle. – Jak zabierał mnie do parku i mówił, że jestem jego królewną. I że mam nosić czapkę, bo „królewny nie chorują”.

Zaśmiałam się cicho.

On był wyjątkowy. Twardy, ale serce miał miękkie jak pączek.

– Czy mogę z tobą zapalić znicz kiedyś? Tak sama, tylko z tobą?

Zaskoczyło mnie to pytanie. Przytuliłam ją mocno.

– Tak, kochanie. Wiesz co? Może nawet w tę niedzielę? Zabierzemy dwa znicze i pójdziemy razem. Co ty na to?

– Super! Tylko nie mów mamie. Niech to będzie nasza tajemnica.

Pokiwałam głową. I pierwszy raz od dawna poczułam się komuś potrzebna.

Serce mi pękło

Niedziela była chłodna, ale słoneczna. Ubierałam się długo – nie dlatego, że nie wiedziałam, co założyć, tylko... bo to miała być wyjątkowa niedziela. Inna niż wszystkie. Mała już czekała przy drzwiach. W rękach trzymała dwa znicze, owinięte w reklamówkę.

– Gotowa, babciu?

– Gotowa, królewno – uśmiechnęłam się i wzięłam ją pod rękę.

Szłyśmy powoli. Bez pośpiechu. Bez krzyków i marudzenia, że „jeszcze trzeba to ogarnąć” albo „bo zaraz mecz”. Była tylko ona i ja. Dwie kobiety z dwóch różnych światów, ale jakoś się rozumiałyśmy lepiej niż wszyscy inni. Na cmentarzu zatrzymała się nagle.

– Babciu... a jak dziadek wygląda teraz?

– Wiesz co... myślę, że podobnie jak wtedy, kiedy się uśmiechał. Miał takie zmarszczki przy oczach, jak ty, kiedy się śmiejesz.

– To on chyba teraz się śmieje – powiedziała poważnie, zapalając znicz.

Stałyśmy chwilę w ciszy. Potem zaczęła szeptać:

– Dziadziu, to ja, twoja królewna. Z babcią przyszłyśmy. Ona była smutna, ale już nie jest. Bo teraz się o nią troszczę. I przyniosłam ci ogień, żeby ci nie było ciemno.

Zacisnęłam usta, żeby nie wybuchnąć płaczem. Nie wypada przy dziecku. Ale serce mi się ścisnęło. W drodze powrotnej mała podskakiwała wesoło.

– Babciu?

– Tak, skarbie?

– Jak ty kiedyś umrzesz, to ja ci też będę przynosić znicze. I opowiadać, co u mnie.

– O nie – uśmiechnęłam się – ja jeszcze mam zamiar trochę tu pobyć. Zwłaszcza z tobą.

I tak sobie wracałyśmy. Po raz pierwszy od dawna naprawdę razem.

Zrozumiałam coś ważnego

Minęły dwa tygodnie. W domu niby wszystko było po staremu, ale coś jednak się zmieniło. Marek częściej wpadał do kuchni, niby po herbatę, ale zostawał dłużej. Synowa zaczęła mnie pytać o przepisy, a mała przychodziła co wieczór, żeby „pogadać o babskich sprawach”. Czy się obraziłam na nich na dobre? Nie. Złość mi przeszła. Został tylko osad. Taka delikatna zadra. Bo widzicie... to nie o jeden wyjazd chodziło. Tylko o to, że w tej rodzinie czułam się jak serwetka do obiadu – ładna, ale niekonieczna. I kiedy pojechali na grób mojego męża beze mnie, poczułam się nie jak część rodziny, tylko jak dodatek. A dodatki, jak wiadomo, można czasem pominąć. Ale wiecie co? Ja już nie chcę być dodatkiem. Chcę być daniem głównym. A przynajmniej zupą przed.

– Mamo – powiedział Marek któregoś popołudnia – może w przyszłą sobotę pojedziemy razem na cmentarz? Ty wybierzesz kwiaty. Ja zajmę się resztą.

– Może... – odparłam, nie patrząc na niego. – Ale tym razem niech pada. Chcę zobaczyć, jak się męczysz z parasolem.

Zaśmiał się. A ja – choć nie pokazałam – też się uśmiechnęłam. Nie wiem, ile mi jeszcze zostało. Ale teraz wiem jedno: nie chcę być meblem w kącie. Chcę być obecna. I widzialna. Tak po prostu. Jak człowiek.

Irena, 74 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama