Reklama

Przyjeżdżają do nas raz, dwa razy do roku. Zawsze z zadartymi nosami, w płaszczach z drogich butików, wypucowanymi autami, które ledwo mieszczą się na naszym podwórku. Udają, że chcą odwiedzić rodzinę, ale patrzą na wszystko, jakby byli w skansenie. Zerkają na nasze meble, nasze ubrania, nasze słowa – z pogardliwym uśmieszkiem. Mieszkamy na wsi, to prawda. Ale mamy rozum, poczucie humoru i trochę pokory. A tego im właśnie brakuje. Ostatni ich przyjazd pokazał dobitnie, że to nie my jesteśmy kmiotkami.

Reklama

Przyjechali jak królowie

Kiedy samochód Karoliny i Bartka wytoczył się zza zakrętu, mama od razu spojrzała na mnie z przekąsem.

No to się zaczyna – westchnęła, ścierając dłonie o fartuch.

Zajechali jak zwykle – wielkim SUV-em. Karolina wysiadła pierwsza, poprawiając płaszcz i rozglądając się, jakby szukała kamer. Bartek wolniej – jakby nie chciał sobie ubrudzić pantofli od Hugo Bossa.

– Cześć, kochani! – rzuciła Karolina z udawanym entuzjazmem i cmoknęła mamę w policzek. – Ale tu... swojsko, jak zawsze.

– Dzień dobry – rzucił Bartek i od razu sięgnął do bagażnika, jakby miał tam złoto dla biednych.

Wynieśli torby – dwie walizki, siatki z „warszawskimi smakołykami”, jak powiedzieli, oraz prezent dla naszej babci: herbata z jakiegoś japońskiego zioła i słoiczek miodu za sto złotych.

Gdzie możemy się rozgościć? – zapytała Karolina, stąpając jak po minach, bo podwórko było po deszczu.

– Jak zawsze, na górze – powiedziałam i spojrzałam na ich eleganckie ciuchy. – Ale może najpierw zdejmijcie buty, bo naniesiecie błota.

– O, to wyście tu jeszcze nie zrobili normalnego ganku? – zapytał Bartek z udawanym śmiechem.

– A wyście w Warszawie już się nauczyli, że dom to nie galeria handlowa? – odparłam.

Karolina spojrzała na mnie jak na dziwadło. Wiedziałam, że to dopiero początek.

Wujek Zbyszek wie lepiej

Usiedliśmy do obiadu. Mama jak zwykle zrobiła rosół na wiejskiej kurze, ziemniaki z koperkiem i schabowego, takiego co wystaje poza talerz. Babcia usmażyła racuchy z jabłkami – bo „warszawiacy przyjechali, trzeba coś zaserwować”. Karolina grzebała widelcem w mięsie, jakby szukała w nim mikroczipa.

– A nie dałoby się tego zrobić... lżej? – zapytała, patrząc na mamę. – Może pieczone? Albo chociaż w panierce z płatków owsianych?

– Można i z gwoździ – powiedziała babcia. – Ale to już nie schabowy.

Bartek za to zjadł dwa i pół, popijając kompotem z wiśni, choć robił to z takim wysiłkiem, że nie mogłam na to patrzeć.

– Wiecie, my ostatnio byliśmy w jednej knajpie na Wilanowie. Jedliśmy gęś z miodem i szarą marchwią. Kiedyś wam przywieziemy.

– U nas też można zjeść dobrze – powiedziała mama. – Tylko nie w knajpie, a w kuchni.

– Jasne, jasne. Ale wiecie... świat idzie do przodu – dodał Bartek. – Tutaj czas chyba trochę stanął w miejscu.

Wtedy odezwał się wujek Zbyszek, który dojechał pół godziny później. Usiadł z tyłu, ale teraz wychylił się zza babci.

– A ty, Bartuś, ile to masz metrów mieszkania za te swoje miliony? Bo ja tu mam 180, i jeszcze kurnik. I żona nie musi do biura jeździć, bo wstaje, wypije kawę i już w pracy. I dzieci nasze mają ogród, a nie piaskownicę pod kamerą.

Bartek zamilkł. Karolina też.

– No – podsumował wujek. – Warszawa fajna, ale wieś to nie skansen. Tylko trzeba mieć oczy otwarte, a nie tylko zegarek z Apple'a.

Kolacja, która wszystko zmieniła

Wieczorem, po całym dniu cichej walki na słówka i gesty, mama postanowiła zrobić kolację w ogrodzie. Wystawiła stół pod jabłonią, rozłożyliśmy obrus, zapaliły się lampki. Babcia przyniosła świeżo upieczony chleb z masłem czosnkowym, a ja podałam jajka w majonezie i pasztet z zająca. Normalnie, domowo. Karolina zasiadła przy stole w płaszczu, jakby siedziała na Placu Zbawiciela. Bartek wyjął z kieszeni telefon i zerknął na ekran. Wtedy się zaczęło.

– A wy wiecie, że młody powinien chodzić do szkoły z rozszerzonym angielskim? W Warszawie są takie licea, że w życiu potem nie trzeba się martwić o przyszłość.

– A wy wiecie, że młody ma stypendium za najlepsze wyniki w powiecie? – odparła mama, nie przerywając krojenia pomidora. – A angielskiego się uczy od ósmego roku życia, bo sąsiadka jest tłumaczką i z nim ćwiczy.

– No tak, ale... tu chyba nie ma takich możliwości jak u nas – wtrąciła Karolina. – Warszawa to jednak zupełnie inny świat.

I wtedy babcia, dotąd cicho siedząca z boku, spojrzała na Karolinę.

– I właśnie dlatego chłopak tu ma szansę być kimś, a nie tylko kolejnym trybikiem w korpo. Tutaj zna wszystkich sąsiadów, wie, jak się robi chleb, jak się kosi trawę i jak się rozmawia z ludźmi. A nie tylko jak się robi prezentację w PowerPoincie.

Wszyscy zamilkli. Bartek spuścił wzrok. Karolina zakryła kieliszek, jakby nagle nie chciała już wina.

To może... po prostu zjemy – powiedziałam.

I tym razem nikt nie miał nic przeciwko.

Prawda wyszła na jaw

Rano, jak tylko wstałam, zobaczyłam Bartka kręcącego się po podwórku z telefonem przy uchu. Rozmawiał półgłosem, ale z tej naszej kuchni, przez uchylone okno, słychać było wszystko. Szeptał coś o „terminach”, „opóźnieniach” i „podatkach, które się sypią”. Gdy mnie zauważył, zamilkł natychmiast. Uśmiechnął się sztucznie i rzucił:

– Cześć, już od rana działacie?

– A wy nie śpicie, warszawskie ptaszki? – odparłam, podsuwając mu kubek kawy.

W kuchni czekała już mama. Karolina siedziała z laptopem na kolanach i coś nerwowo klikała.

– Internet ledwo tu chodzi. A ja mam dzisiaj spotkanie online z klientem – marudziła. – Może byście zainwestowali w światłowód?

Mama tylko uśmiechnęła się pod nosem i zaparzyła zioła z pokrzywy. A babcia, wchodząc z wiadrem do prania, rzuciła niby od niechcenia:

– A może byście po prostu odpoczęli? Bo w tym waszym pędzie to nawet nie widać, że się wali...

Zrobiło się dziwnie cicho. Karolina zamknęła laptop. Bartek oparł się o framugę.

– Prawdę mówiąc... to my nie przyjechaliśmy tylko na odpoczynek – powiedział cicho. – Mamy trochę kłopotów. W firmie Bartka robią redukcję, a mój butik internetowy... cóż, ledwo zipie.

– W sumie – dodała Karolina – to my się trochę baliśmy tu przyjechać. Bo wy tacy... normalni. A my coraz bardziej w proszku.

To czemu udajecie, że jesteście lepsi od nas? – zapytałam.

– Bo łatwiej się udaje niż przyznaje – odpowiedział Bartek. – Zwłaszcza przed rodziną.

Ich wyjazd, nasza satysfakcja

Ostatniego dnia pobytu nie było już ani maseczek z glinki, ani prób pokazywania, jak bardzo są „lepsi”. Zamiast tego Karolina pomagała babci w kuchni, ucząc się robić pierogi, a Bartek grzebał z wujkiem Zbyszkiem przy traktorze, chociaż pewnie pierwszy raz w życiu trzymał klucz francuski. W sobotę rano mama zrobiła naleśniki, a my wszyscy zasiedliśmy przy jednym stole. Atmosfera była inna – jakby z tych zadartych nosów zeszło powietrze. Nie było już wzroku spod oka, tylko rozmowa.

– Wiesz, Iza – powiedziała Karolina do mnie, zaskakując mnie użyciem mojego imienia bez cienia drwiny – może masz rację. Może za bardzo się napinamy. Tam, u nas, każdy z każdym się porównuje. Kto ma lepsze buty, kto droższy kredyt.

– A u nas porównujemy, kto ma słodsze truskawki i kto pierwszy znajdzie grzyby – odpowiedziałam z uśmiechem.

Bartek spojrzał przez okno.

– Wiecie... myślę, że musimy coś zmienić. Bo ta wasza „prowincja” jakoś lepiej działa niż nasza „cywilizacja”.

Wkrótce spakowali się i ruszyli do samochodu. Babcia dała im słoik ogórków i torbę jajek.

– Jak będziecie w tej Warszawie jeść to swoje sushi, to pamiętajcie, że na wsi też można dobrze żyć – rzuciła.

Właśnie się o tym przekonaliśmy – odpowiedział Bartek, całując ją w policzek.

Kiedy auto zniknęło za zakrętem, mama odetchnęła.

– No, to teraz zrobimy sobie herbatę i... posiedzimy w ciszy.

– I naleśniki na zimno – dodałam. – Wreszcie dla nas.

W błocie, ale z podniesionym czołem

Kiedy zostaliśmy już sami, długo siedzieliśmy przy kuchennym stole. Nikt się nie spieszył, nikt nie udawał, że ma ważniejsze sprawy. Mama kroiła jabłka na szarlotkę, babcia przeglądała książkę, a ja parzyłam herbatę z mięty zerwanej rano. Było cicho. Cicho i dobrze.

– Wiesz co, Iza? – odezwała się mama. – Ja tam ich nawet trochę żałuję. Bo jak ktoś musi tak bardzo udawać, to znaczy, że sam ze sobą się źle czuje.

– Też tak myślę – odpowiedziałam. – I wiesz co jeszcze? Że my tu na wsi mamy więcej rozumu niż im się wydaje. I więcej odwagi, żeby być sobą.

Wujek Zbyszek zapalił papierosa na progu i rzucił przez ramię:

Jeszcze kiedyś przyjadą po naukę. Tylko wtedy niech już nie udają, że to z litości.

Nie musiałam nic mówić. Wystarczyło spojrzeć na podwórko: stara grusza, gdzie wisiała huśtawka, rząd słoików schnących na parapecie, kot wygrzewający się na schodku. Nie mieliśmy luksusów, ale mieliśmy spokój, rodzinę i własny rytm. Nie musieliśmy nikomu nic udowadniać. Kiedyś myślałam, że ci z miasta są mądrzejsi, bo mają lepsze szkoły, więcej pieniędzy, modne rzeczy. Dziś wiem, że można być głupim nawet w eleganckich butach. A mądrym – mając błoto na podeszwach.

Nie wiem, kiedy znowu nas odwiedzą. Ale tym razem, jak przyjadą, usiądziemy przy stole jak równy z równym. I nie pozwolimy im traktować nas z góry. Bo my – choć wiejskie, zwykłe, swoje – mamy siłę, której im brakuje.

Iza, 29 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama