Reklama

Nasza rodzina od 40 lat prowadzi sklep i wypożyczalnię ślubnych strojów – damskich i męskich. Jesteśmy znani z tego, że w naszym salonie zawsze mamy najpiękniejsze suknie, które czasami ściągamy aż z Paryża czy Berlina. Jest w czym wybierać, dlatego nigdy nie narzekamy na brak klientów. Jakiś czas temu to ja przejęłam rodzinny interes. Wiedziałam, że kiedyś to nastąpi, bo brat był prawnikiem i chociaż od czasu do czasu zajmował się sprawami firmy, to do prowadzenia sklepu się nie nadawał. Co prawda taka praca nie była marzeniem mojego życia, ale nie miałam innej.

Reklama

Zanim mama z powodów zdrowotnych uznała, że chce iść na emeryturę i odpocząć, robiłam różne rzeczy. Miałam nadzieję, że dzięki temu odnajdę swoją pasję. Jeździłam po świecie jako pilot wycieczek, pracowałam w przedszkolu, projektowałam wnętrza, a nawet zrobiłam specjalny kurs wizażu i zatrudniłam się w teatrze jako charakteryzator. Niestety, nic mnie nie pochłonęło. Dlatego gdy mama poprosiła mnie, bym przejęła interes, zgodziłam się bez wahania. Zwłaszcza że nie byłam całkiem zielona – przez lata, kiedy tylko było trzeba, pomagałam mamie w salonie i sporo się nauczyłam.

Mama wykupiła miesięczny pobyt w sanatorium i dzień przed wyjazdem oprowadziła mnie po sklepie i magazynie. Przypominała, gdzie wiszą najnowsze nabytki, gdzie modele klasyczne, czyli z dopasowanym stanem i szeroką spódnicą na halce, a gdzie suknie w typie empire, czyli modele odcięte pod biustem, ze spódnicą wykonaną z lejących się tkanin.

Tamtej nocy miałam dziwny i nieco przerażający sen

Wreszcie dotarłyśmy do końca magazynu, gdzie znajdowała się stara babcina szafa. Doskonale pamiętałam ją z lat dziecięcych, a zwłaszcza jej eleganckie, rzeźbione boki. Nie sądziłam, że jeszcze się zachowała.

– Co ona tu robi? – spytałam.

Mama machnęła lekceważąco ręką.

– Wiesz, że niczego nie lubię wyrzucać. W szafie są stare suknie, które nie nadają się do użytku. To wszystko. – Chodźmy już – pociągnęła mnie za rękaw i wróciłyśmy do sklepu. Szybko zapomniałam o szafie i znajdujących się w niej rzeczach. W nocy jednak miałam dziwny sen.

Wstaję z łóżka, wsiadam do samochodu i jadę do salonu. Otwieram drzwi i wchodzę do środka. Pusto. Nagle widzę na środku sklepu drobną rudowłosą dziewczynę o strasznie smutnych oczach. Pyta mnie, czy mam może dla niej odpowiednią suknię ślubną. Widzę na blacie kontuaru katalog i mówię, by sobie wybrała. Ale ona kręci głową i odsuwa zdjęcia.

Idziemy przez sklep między kolejnymi wieszakami. Pokazuję jej coraz to inne suknie, ale klientka ciągle kręci głową. Wtedy zatrzymujemy się przed babciną szafą. Rudowłosa otwiera ją. W środku wisi biała koronkowa sukienka, bardzo delikatna i gustowna. „Znalazłyśmy!” – myślę. I wtedy w ręku dziewczyny pojawia się płonąca pochodnia. Ruda przytyka ją do sukni i ta staje w płomieniach. Krzyczę przerażona. Widzę przed oczami wysoki ogień, ale nic więcej. Suknia zamienia się w popiół.

Obudziłam się z mocno bijącym sercem i ściskającym mnie za gardło strachem. Była trzecia w nocy. Zasnęłam dopiero godzinę później.
Następnego dnia w pracy w wolnej chwili zajrzałam do starej szafy. Rzeczywiście wisiała tam koronkowa sukienka. Taka sama jak z mojego snu. W okolicach stanika miała przypięty jakiś rachunek. Była piękna! Dlaczego mama nie wystawiła jej dla klientek? Powiedziała, że to stare rzeczy, których nikt nie chce. Bzdura! Czułam, że szybko sprzedam lub wypożyczę to cudeńko. Zwłaszcza że nie miało nawet najmniejszej skazy.

Piętnaście minut później powiesiłam ją na wystawie. Piękna koronka i krój, w którym nawet średniej urody dziewczyna na pewno będzie wyglądać urzekająco, przyciągał oczy przechodniów. Widziałam, jak patrzą…Następnego dnia po sukienkę zgłosiły się trzy klientki, chcące wypożyczyć ją na ślub. Ustaliłam harmonogram, warunki, cenę. Byłam strasznie zadowolona, że tak dobrze mi szło.

Pierwsza klientka miała ślub za tydzień. Podpisała umowę i zabrała suknię. Obiecała, że oddając ją, przyniesie zdjęcia ze ślubu. Pomyślałam, że zrobię na ścianie galerię zdjęć klientek w naszych sukniach. A jednak nie pojawiła się. Dwa tygodnie później przyszła jakaś smutna starsza kobieta, żeby zwrócić suknię.

– Mam nadzieję, że ślub się udał? – powiedziałam, wyciągając suknię z torby, by ją obejrzeć.

Po tym pytaniu kobieta wybuchła głośnym płaczem. Kiedy udało mi się ją uspokoić, posadzić na kanapie i napoić wodą, opowiedziała, co się stało. Jej córka, Monika, ta, która wypożyczyła suknię, niedawno skończyła 24 lata. Swojego narzeczonego poznała trzy lata wcześniej na jednej z potańcówek. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Oboje byli bardzo rozsądni i postanowili wziąć ślub dopiero, gdy skończą studia.

Po tej opowieści długo nie mogłam wyjść z szoku

– Dwa tygodnie temu Monika przyszła do mnie rozpromieniona – opowiadała kobieta, ocierając oczy chusteczką. – „Mamuś znalazłam suknię. Taką, o której marzyłam od dziecka”. Kiedy przywiozła te śliczności, nawet i mnie odebrało mowę. Wyglądała w niej przepięknie! Wreszcie przyszedł dzień ślubu. Córka ubrała się w koronki przed południem. Potem wsiadłyśmy do samochodu, żeby jechać do pałacu ślubów. Miałyśmy spotkać się z Piotrem przed wejściem. Wyszłyśmy z auta, Piotr czekał już na schodach. Patrzył na moją córkę i uśmiechał się z taką radością i miłością… – znów polały się łzy, a ja czułam, że zbliża się straszny moment tej opowieści. – Ale zanim Monika do niego dotarła, z tłumku gapiów wybiegł jakiś chłopak. Krzyczał, że nikomu nie odda swojej dziewczyny: „Ona jest moja i będzie do mnie należeć na wieki!” – wrzasnął, po czym wyciągnął zza pleców nóż i dźgnął nim narzeczonego Moniki. Piotrek złapał się za brzuch, gdzie dostał pierwszy cios, potem za pierś, gdzie otrzymał dwa kolejne. Między palcami pokazała się krew. Ktoś wezwał pogotowie. Jak moja dziewczynka to zobaczyła, to krzyknęła rozdzierająco i zemdlała. Na szczęście zaraz zjawiło się pogotowie. Piotr był w ciężkim stanie. Stracił dużo krwi. Zmarł zanim karetka dojechała do szpitala – kobieta westchnęła. – Proszę się nie martwić o suknię. Nic jej się nie stało. Nie ma nawet jednego zaciągnięcia…

Kiedy zapłakana klientka wyszła, sprawdziłam – rzeczywiście suknia wyglądała, jakbym dopiero co zdjęła ją z wieszaka. Była bielusieńka.
Po tej opowieści długo nie mogłam wyjść z szoku. Kiedy mama wróciła z sanatorium, opowiedziałam jej wszystko. Ukryła twarz w dłoniach.

– Więc to prawda… – po chwili usłyszałam jej cichy szept.

– O czym mówisz?

Usiadła ciężko na krześle i przez chwilę milczała. Czułam, że wcale nie ma ochoty o niczym mi opowiadać. Ale teraz już nie miała wyjścia.

– Po tym, jak kupiłam tę suknię, od razu umieściłam ją na wystawie. Już następnego dnia znalazła się klientka chętna na jej wypożyczenie. Spisałyśmy odpowiednią umowę i życzyłam dziewczynie wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia. Dwa tygodnie później przyszedł pewien starszy mężczyzna. Miał zaczerwienione, opuchnięte od płaczu oczy. „Co się stało?” – spytałam go, a on powiedział, że jego niedoszły zięć nie żyje.

W prezencie ślubnym od swojej matki Olgierd dostał samochód i uparł się, że pojadą nim do ślubu, a on będzie prowadził. Chłopak jechał szybko, ale bez przesady. Policja powiedziała, że kiedy wyjechali zza zakrętu, zobaczyli stojącą na środku jezdni naczepę z wystającymi z niej drutami zbrojeniowymi. Olgierd próbował hamować, ale wysiadł układ kierowniczy. W nowym samochodzie! No i biedak wbił się w te druty. Jeden przebił mu żołądek, a dwa płuca. Pannie młodej, która siedziała z boku, nic się nie stało. Nie było żadnej krwi. Jedna sekunda i koniec.

Suknia była jak nowa, bez żadnej plamki. Więc mama przyjęła ją z zamiarem dalszego wypożyczania. Kiedy wypożyczyła ją kolejny raz, pan młody doznał porażenia prądem. Urwały się przewody wysokiego napięcia. Pierwszy raził go w brzuch, a dwa kolejne w pierś. Chłopak został odwieziony w ciężkim stanie do szpitala, gdzie wkrótce zmarł.

– Wtedy pomyślałam sobie, że z tą suknią jest coś nie tak – westchnęła moja rodzicielka. – Uznałam, że przynosi nieszczęście. Czasami słyszy się przecież takie historie. No i ciekawe było to, że za każdym razem zwracano mi ją nietkniętą i idealnie czystą, jakby przywieziono ją wprost od krawcowej. Więc schowałam ją do szafy, żeby nikt jej nie widział. Nie chciałam, żeby ktoś znowu ucierpiał…

Przypomniałam sobie rudowłosą dziewczynę, która w moim śnie spaliła suknię, przykładając do niej pochodnię. Opowiedziałam mamie mój sen. Przez chwilę patrzyła na mnie bez słowa, a potem zadrżała.

– Tamtej nocy, po tym, jak kupiłam suknię od mężczyzny, też miałam podobny sen – wyszeptała. – Ale następnego dnia zapomniałam o nim.

Dreszcze przebiegły mi po plecach

– Próbowałaś znaleźć tego, kto sprzedał ci suknię? – dopytywałam.

– Nigdzie nie mogłam znaleźć kwitu sprzedaży – wyjaśniła mama.

– Widziałam go. Był przypięty do sukienki. Przed wypożyczeniem schowałam go do szuflady.

Odszukałam kwit. Widniał na nim adres sprzedającego. Postanowiłyśmy do końca wyjaśnić tę sprawę. Następnego dnia pojechałyśmy pod widniejący na karteczce adres. Zatrzymałyśmy się przed dużym, eleganckim domem na przedmieściach. Mama zapukała do drzwi. W progu stanął starszy mężczyzna. Mama przypomniała mu, że sprzedał jej suknię ślubną swojej córki.

– Powie mi pan, co się stało? – spytała. – Ta suknia ściąga na innych nieszczęścia. Czy wie pan o tym?

Gospodarz zacisnął wargi.

– Nie chciałem nikogo skrzywdzić… – wymamrotał przepraszająco.

Zaprosił nas do środka. Usiadł na kanapie w salonie i chwilę trzymał twarz schowaną w dłoniach.

– Już myślałem, że nie będę musiał do tego wszystkiego wracać. Po tamtym nieszczęściu długi czas śniła mi się Jagódka i nakazywała, bym spalił jej sukienkę – powiedział starszy pan.

– Ale nie zrobił pan tego…

Pokręcił głową i zapłakał.

– Byłem chciwym głupcem. Sprzedałem ją pani, by odzyskać przynajmniej kilkaset złotych. Zanim zjawiłem się w pani salonie, wypiłem kilka głębszych. Sprzedałem suknię, potem poszedłem pić dalej. Kiedy wytrzeźwiałem, nie pamiętałem jaki salon odwiedziłem, a kwit handlowy przepadł.

– O jakim nieszczęściu pan mówi? – dopytywałam, bo to interesowało nas przecież najbardziej.

– To wszystko wydarzyło się półtora roku temu – zaczął opowiadać, łamiącym się głosem. – Moja Jagódka wyglądała w sukni jak malowanie. No i zakochana była w Patryku na zabój. Miłowali się oboje od dziecka. Jak mieli po kilka lat przysięgli sobie, że pewnego dnia zostaną mężem i żoną. Minęło 20 lat i chcieli słowa dotrzymać. Jagódka kupiła suknię, w której wyglądała niczym święta. Piękną miałem córcię – westchnął ciężko. – Młodzi postanowili pojechać do ślubu samochodem, który dzień wcześniej dostali od ojca Patryka. Mówiłem im, żeby wzięli kierowcę i paradnie zajechali pod urząd stanu cywilnego, a potem do kościoła. Ale Patryk się uparł. Do miasteczka, gdzie brali ślub, z naszej wioski jest tylko trzy kilometry. Niedaleko, ale droga kołuje zakosami niczym dobrze napity chłop. No i na jednym z takich zakrętów o mało nie wpadli na naczepę traktora, na której ten wiózł stalowe pręty na budowę. Przyjechali pod urząd na czas. Czekali już tam na nich goście weselni i świadkowie. Wszyscy ruszyliśmy w stronę urzędu. Wtedy zerwały się wiszące nad nami przewody wysokiego napięcia. Na szczęście prąd był w nich wyłączony. Kiedy tak teraz na wszystko patrzę, to widzę wyraźne znaki, które wskazywały, by tego dnia nie szli do ślubu. Ale kto by tam wówczas zwracał uwagę na takie zabobony…

Jestem pewna, że słyszałam jej cichy płacz

Przeszli od samochodu przez rynek w stronę ratusza. Kiedy do niego dotarli, z tłumu wyskoczył miejscowy pomyleniec. Krzyczał: „Ona jest moja i będzie do mnie należeć na wieki!”. Było już za późno, żeby obezwładnić szaleńca. Jagoda, gdy zobaczyła co się stało, krzyknęła rozdzierająco i zemdlała. Pogotowie przyjechało w kilka minut.

– Jagódka strasznie to przeżyła… – powiedział na koniec starszy pan.

Reklama

Jeszcze tego wieczoru po powrocie do domu poszłyśmy z mamą do firmy. Wyjęłyśmy suknię z babcinej szafy. Poszłyśmy z nią na podwórko, na tył posesji. Tam oblałam ją rozpuszczalnikiem i podpaliłam. Mama chwyciła mnie za rękę.

Reklama
Reklama
Reklama