„Romans w sanatorium dodał mi skrzydeł. Chciałam porzucić dawne życie dla kochanka, lecz ten mnie zaskoczył”
„Nie miałam okazji się przekonać, bo po kilku lampkach szampana język mi się rozwiązał i zaczęłam mówić, że zaraz po powrocie do domu złożę papiery o rozwód i że nie wyobrażam sobie, jak wytrzymam do czasu, gdy zamieszkamy razem. Marek znieruchomiał”.
- Jolanta, 57 lat
Prawdę mówiąc, denerwował mnie strasznie. A już gdy moczył ciastka w herbacie i zjadał ich całą paczkę mlaskając i siorbiąc, mogłabym zabić. Gdy prosiłam, żeby tego nie robił, mówił, że przecież jesteśmy sami. Przy mnie czuje się swobodnie, a inaczej mu nie smakuje. Rozumiem, że po tylu latach trudno spodziewać się romantycznych uniesień, ale żeby aż tak sobie odpuścić?!
Teoretycznie nic nie mogłam mu zarzucić. Przyzwoicie zarabiał, dbał o dom, robił zakupy, nie uciekał z kolegami, czasami tylko jechał na ryby. I był przewidywalny aż do bólu. Wiedziałam, jak zareaguje, co i w którym momencie powie. Miałam naprawdę dość jego, siebie i swojego życia. Propozycja koleżanki z pracy, żebyśmy razem pojechały do sanatorium, spadła mi więc jak z nieba. „Podreperujemy zdrowie, odpoczniemy od mężów. Zobaczysz, będziesz potem miała energię na cały rok” – kusiła, a ja uczepiłam się tej myśli, nie zdając sobie jeszcze sprawy z tego, o co tak naprawdę jej chodziło.
Straciłam dla niego głowę
Tak wylądowałyśmy w Kołobrzegu. I już pierwszego wieczoru moja Monika omal nie umarła ze śmiechu, gdy zobaczyła, że szykuję się do snu. Wkrótce wystrojone i wyperfumowane wkroczyłyśmy do kawiarni. Marka poznałam tego samego wieczoru. Był kilka lat ode mnie starszy, ale świetnie się trzymał i był duszą towarzystwa. Gdy przysiadł się do naszego stolika, nie mogłam uwierzyć, że wybrał właśnie mnie. I adorował jak nikt w życiu. A gdy po kilku godzinach się pożegnaliśmy, zaraz dostałam od niego SMS-a: „Już za tobą tęsknię...”.
Co tu dużo mówić, zakochałam się jak nastolatka. Sanatoryjne zabiegi, spacery czy wypady do smażalni ryb – każda banalna czynność nabierała z nim nowego, cudownego znaczenia. A pocałunki i coraz śmielsze pieszczoty wprawiały mnie w drżenie. Niecierpliwie zbywałam każdy telefon Miśka, a gdy zaproponował, że może weźmie najmłodszego syna, wpadną do mnie na weekend i popłyniemy razem kutrem na dorsze, nafukałam na niego tak, że zrobiło mi się głupio. Misiek jak zwykle wycofał się rakiem, a ja uświadomiłam sobie, że nie tylko nie chcę jechać z nim na te głupie dorsze, ale i nie wyobrażam sobie powrotu do życia z nim. Chciałam, by już zawsze było tak jak teraz...
Byłam tego tak pewna, że gdy Marek zapytał: „U ciebie czy u mnie?”, bez namysłu się zgodziłam. Trochę się tego pierwszego sam na sam bałam, bo wprawdzie figurę, a zwłaszcza nogi miałam świetne, ale brzuch i piersi naznaczone były trzema porodami. Maskowałam mankamenty bielizną, ale nie byłam pewna, czy Marek nie będzie rozczarowany, gdy ją zdejmę. Miśkowi to nigdy nie przeszkadzało, mówił, że kocha każdą fałdkę na mojej skórze, bo bez nich nie byłoby naszych skarbów, ale Marek to Marek...
Dla niego to tylko zabawa
Nie miałam okazji się przekonać, bo po kilku lampkach szampana język mi się rozwiązał i zaczęłam mówić, że zaraz po powrocie do domu złożę papiery o rozwód i że nie wyobrażam sobie, jak wytrzymam do czasu, gdy zamieszkamy razem. Marek znieruchomiał.
– Jakiego rozwodu? Co ty pleciesz? – zapytał.
Zaczęłam tłumaczyć, że przecież się kochamy i że dobrze nam ze sobą... Nie pozwolił mi skończyć. Rzucił, że nie chce niczego zmieniać, ma żonę, dorosłe dzieci i nie zamierza komplikować sobie życia, tylko z niego korzystać.
– Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal! – roześmiał się. – Dlaczego mamy się nie zabawić? Wydawało mi się, że ty też tak myślisz, że to wiesz? – zakończył.
Nie wiedziałam. Poprosiłam, żeby wyszedł. Dwa dni nie opuszczałam pokoju. Tłumaczyłam się złym samopoczuciem, ale tak naprawdę wstydziłam się sama przed sobą. Musiałam się z tym uporać. Wracałam do domu z ulgą. Na dworcu jak zwykle czekał na mnie Misiek.
Zdziwił się, gdy się do niego przytuliłam. I prawie rozpłakałam, gdy poczułam jego ulubionego, niemodnego Old Spice’a. Tego wieczoru wyrzuciłam stare kubki i wyciągnęłam nigdy nieużywany serwis w różyczki, który dostaliśmy w prezencie ślubnym. Zaparzyłam herbatę, pięknie nakryłam stół. Misiek trzymał filiżankę trochę niezgrabnie, ale siedział wyprostowany, nie siorbał i... patrzył na mnie pytająco.
– Pomyślałam, że musimy na co dzień cieszyć się tym, co mamy. I robić wszystko, by każdy dzień był jak święto – mówiłam, krojąc dla niego sernik. I pomyśleć, że musiałam narobić głupstw, żeby to do mnie dotarło.