„Dla innych byłam tylko woźną, która poderwała młodego ojca ucznia. Dla mnie to było coś więcej”
„Zaczęłam się łapać na tym, że czekam, aż Kacper przyjdzie. Że ubieram się trochę staranniej. Że układam włosy, choć przecież nikt tego nie widzi. I że się uśmiecham częściej. Do dzieci, do koleżanek, do siebie w lustrze. A jednocześnie bałam się. Że się wygłupię. Że coś źle zrozumiem. Bo jak to brzmi – woźna i młody ojciec”.

- Redakcja
Nie wiem, który to już rok. Pewnie siedemnasty. A może osiemnasty. Człowiek przestaje liczyć, kiedy każdy dzień wygląda tak samo – poranna kawa w termosie, klucze na rzemyku przewieszone przez szyję i echo dziecięcych kroków na korytarzu. Pracuję jako woźna w podstawówce, tej samej od lat. Dziesiątki dzieci przewinęły się przez moje korytarze – jedne głośniejsze, inne bardziej nieśmiałe, wszystkie z głowami pełnymi marzeń i tornistrami większymi niż one same.
Rano sprzątam korytarze, w południe pilnuję porządku w szatniach, po lekcjach myję podłogi. Nikt się nie interesuje woźną. Jestem jak cień – zawsze obecna, ale przezroczysta. Nawet nauczyciele, z którymi kiedyś rozmawiałam więcej, teraz rzucają tylko szybkie „dzień dobry” i „do widzenia”. Nie mam dzieci, nie mam męża. Mam swoją herbatę w czerwonym kubku i krzyżówki, które rozwiązuję w dyżurce, kiedy mam chwilę.
Ale ostatnio coś się zmieniło. Zauważyłam, że pewien chłopiec z pierwszej klasy zostaje codziennie po lekcjach. Siedzi sam na ławce pod tablicą z ogłoszeniami, kurczowo trzymając plecak na kolanach. Nigdy nie marudzi, nie płacze, po prostu… czeka. Czasem przez godzinę. Czasem dłużej. Dzieciaki się zmieniają, ale on – Staś – trwa jak stały punkt dnia.
Któregoś popołudnia nie wytrzymałam.
– Czemu jeszcze tu siedzisz, skarbie? – zapytałam, schylając się, by spojrzeć mu w oczy.
– Tata w pracy i jest zawsze trochę później – powiedział cicho, prawie bezgłośnie. A potem spuścił wzrok i zajął się zapięciem plecaka.
Westchnęłam. Serce mi się ścisnęło.
Wiem, jak to jest, czekać na kogoś, kto nie przychodzi na czas.
I tak, zupełnie niepostrzeżenie, Staś wdarł się do mojego świata.
Mówił o ojcu jak o bohaterze
Zaczęłam od herbaty. Nie zapytałam, czy chce. Po prostu postawiłam papierowy kubek na stoliku obok jego plecaka. Spojrzał na mnie zdziwiony, ale nic nie powiedział. Kiwnęłam głową i wróciłam do zamiatania. Następnego dnia zrobiłam to samo. Potem znów. I jeszcze raz. W czwarty poniedziałek dorzuciłam do tego pudełko kredek i pognieciony blok rysunkowy, który leżał w szafce z rzeczami, które „mogą się kiedyś przydać”.
Usiadł na podłodze pod oknem i zaczął rysować. Nie pytał, czy może. Nie dziękował. Nie przeszkadzał. Po prostu był. Cichy, spokojny chłopiec, który każdego popołudnia coraz mniej wyglądał jak ktoś, kto tylko czeka.
Nie rozmawialiśmy za dużo. Ja nie należałam do tych, co zagadują dzieci o wszystko i nic. On też był oszczędny w słowach. Ale któregoś dnia, kiedy przechodziłam obok, zerknęłam mu przez ramię.
– Ładnie rysujesz. To smok?
Pokręcił głową i poprawił ostrożnie jakąś linię.
– To tata. Jest rycerzem. Pracuje dużo, żeby zarobić…
Nie wiedziałam, co powiedzieć. A może nie chciałam mówić nic, żeby nie popsuć tej chwili. Patrzyłam na tego chłopca z jasnymi włosami, który mówił o ojcu jak o bohaterze, choć ten najwyraźniej nie zdążał nigdy na czas. Nagle zauważyłam, że coś mnie ściska w środku. Niby zwykłe popołudnie, a jednak nie chciałam, żeby się kończyło.
Zaczęłam przynosić więcej kartek, dokupiłam temperówkę, nawet kilka kolorowanek. Czasami siadałam obok i udawałam, że porządkuję półkę. A on pokazywał mi rysunki – domki, lasy, samochody. Nigdy ludzi. Poza tatą-rycerzem.
Zaczęłam o nim myśleć wieczorami. Czy ma kogoś, kto z nim siada do kolacji? Czy ktoś zauważa, że zawsze wkłada rękawy od bluzy do środka, żeby nie było widać podrapanych rąk? Miałam przecież swoje lata, nie raz widziałam dzieciaki z trudnych domów, ale ten chłopiec… nie wiem. Po prostu nie był mi obojętny.
Z dnia na dzień ten rytuał stał się dla mnie ważny. Nie mówiłam o tym nikomu. Tylko w tych krótkich chwilach, kiedy on siedział spokojnie na podłodze, a ja udawałam, że mam coś do zrobienia, czułam się jakoś inaczej. Chciałam, żeby wrócił następnego dnia.
Ojciec przyszedł wcześniej
Tego dnia już zaczynałam myć podłogę, gdy usłyszałam kroki na końcu korytarza. Od razu spojrzałam w stronę Stasia – jak zwykle siedział na podłodze, kończył coś rysować, a jego język wystawał lekko spod wargi, jakby to miało pomóc mu narysować linijkę jeszcze prościej. Spojrzał na mężczyznę wchodzącego do szkoły i od razu wstał, jakby nagle przypomniał sobie, że przecież czekał. Ja za to zostałam z mopem w ręce, nieprzygotowana na to, co miało się zaraz wydarzyć.
Mężczyzna był młody. Może trzydziestka. Wysoki, zarośnięty, w dżinsach i rozpiętej kurtce. Rozejrzał się po holu, aż jego wzrok zatrzymał się na mnie. A potem na Stasiu. I jeszcze raz na mnie.
– Dzień dobry… przepraszam, ja po Stasia. Kacper jestem – powiedział niepewnie, podchodząc bliżej.
– Już po lekcjach od dawna – odpowiedziałam, spokojnie.
– Wiem… wiem. Przepraszam, utknąłem w robocie. Myślałem, że zdążę wcześniej.
Staś podszedł do niego i przytulił się do jego boku. Kacper odruchowo położył mu rękę na ramieniu, ale wyglądał na zmęczonego. Albo na skrępowanego. Albo na jedno i drugie.
Kacper spojrzał na syna, potem znowu na mnie.
– Nie mam z kim go zostawiać. Mama moja daleko, a przedszkole się skończyło. Zostaje tylko świetlica, a tam podobno płacze.
– Tu nie płacze – powiedziałam, patrząc na chłopca. – Tu rysuje.
Na chwilę zapadło milczenie. Staś trzymał ojca za rękaw, jakby nie chciał jeszcze wychodzić. Kacper odchrząknął.
– Dziękuję pani… naprawdę. Nie wiedziałem, że ktoś się nim zajmuje. Myślałem, że tak po prostu siedzi.
– Nie robię nic nadzwyczajnego. Dzieci rozumieją więcej, niż myślimy. Ale samotność też czują dobrze.
Spojrzał na mnie uważnie. I nagle zauważyłam, że w jego oczach nie ma obojętności. Jest coś, czego się nie spodziewałam – wstyd, może bezradność. Cichy żal.
– On mnie nie obwinia, wie pani? A ja... ja się cały czas boję, że któregoś dnia zacznie.
Wzruszyłam ramionami. Nie byłam matką, ale samotność znałam aż za dobrze.
– Dobrze, że się pan zjawił. Zawsze lepiej późno niż wcale.
Uśmiechnął się. Tak trochę – jak ktoś, kto nie pamięta, kiedy ostatnio miał powód.
– Może kiedyś się odwdzięczę – rzucił, zanim odwrócił się i ruszył z chłopcem w stronę wyjścia.
Nie odpowiedziałam. Tylko patrzyłam, jak wychodzą razem. Mały w podskokach, on przygarbiony, jakby cały świat na nim siedział.
Pierwszy raz od dawna poczułam, że z kimś rozmawiałam naprawdę. Nie jako woźna. Nie jako ta od mopów. Jako człowiek.
Zaczął mi pomagać, a ja się nie kłóciłam
Od tamtego popołudnia minęło może dwa tygodnie. Kacper zaczął przychodzić wcześniej. Nie codziennie, ale częściej. Czasem jeszcze w kurtce, z telefonem w dłoni, nerwowo rozmawiający z kimś o jakimś kablu, zleceniu, fakturze. Ale chwilę później już siedział na schodkach przy wejściu i rozwiązywał synowi szalik, poprawiał czapkę, śmiał się, choć w oczach nadal nosił zmęczenie.
Ja zwykle byłam już wtedy w połowie mycia korytarza albo wyjmowałam śmieci z pojemników. Ale on zostawał. Czasem po prostu stał. Innym razem – zagadywał.
– To wszystko pani sprząta? Sama? – zapytał któregoś razu, wskazując na szkołę.
– Ja, mop i miotła – odpowiedziałam z uśmiechem.
Zaczął pomagać. Najpierw podał mi worek na śmieci. Innym razem przyniósł mi herbatę z automatu. Powiedział, że to się pani należy. Nie kłóciłam się.
Z czasem te rozmowy stawały się dłuższe. Nie były specjalnie głębokie. Czasem rozmawialiśmy o pogodzie, czasem o tym, że szkoła kiedyś wyglądała inaczej, a czasem o niczym. Ale z tych „nic” zaczęło wyłaniać się coś, co nie dawało mi spokoju.
– Zawsze pani tu taka spokojna? – zapytał kiedyś, kiedy siedzieliśmy razem przy otwartym oknie w dyżurce, czekając aż Staś skończy kolorować kolejną kartkę.
– Nie miałam kiedy się denerwować. Samotność dobrze wychowuje – odpowiedziałam, bardziej dla siebie niż dla niego.
Patrzył na mnie wtedy długo. Ale nic nie powiedział. Tylko odwrócił się w stronę syna i zawołał:
– Młody, gotowy?
– Jeszcze chwila! – odpowiedział Staś, nie podnosząc głowy.
I ta chwila trwała. A mnie zrobiło się jakoś cicho w środku. Dawno nikt nie pytał mnie o coś osobistego. Dawno nikt nie zauważał mnie inaczej niż przez pryzmat miotły i wiadra.
Zaczęłam się łapać na tym, że czekam, aż Kacper przyjdzie. Że ubieram się trochę staranniej. Że układam włosy, choć przecież nikt tego nie widzi. I że się uśmiecham częściej. Do dzieci, do koleżanek, do siebie w lustrze. A jednocześnie bałam się. Że się wygłupię. Że coś źle zrozumiem. Że jestem nie na miejscu. Bo jak to brzmi – woźna i młody ojciec.
Ale były te rozmowy. I jego oczy, które przestały być zgaszone, gdy rozmawialiśmy. I ciepło, które zostawało ze mną do wieczora.
Pytanie Stasia mnie zdumiło
Tego dnia szkoła była cichsza niż zwykle. Może to przez pogodę – szarą, deszczową, z ciężkimi chmurami wiszącymi nisko nad boiskiem. A może po prostu dzieci były już zmęczone tygodniem, a ja – nimi. Staś jak zwykle czekał. Rysował, tym razem dinozaura. Zazwyczaj nic nie mówił, kiedy przychodziłam po miotłę z dyżurki. Ale tym razem, kiedy przechodziłam obok, podniósł wzrok.
– Ciociu Basia – zaczął nieśmiało, a ja od razu przystanęłam, zaskoczona „ciocią”. – A mogłabyś zjeść z nami kolację?
Zamarłam. Trzymałam szczotkę w dłoni i nagle nie wiedziałam, co z nią zrobić. Popatrzyłam na chłopca, jakby właśnie wypowiedział najdziwniejszą rzecz na świecie. A on tylko patrzył na mnie spokojnie, z oczami dużymi, jakby to było najnormalniejsze pytanie z możliwych.
W drzwiach pojawił się Kacper. Przemoknięty, z kapturem zsuniętym z głowy. Spojrzał na nas i chyba usłyszał końcówkę. Zatrzymał się. Nie powiedział nic. Tylko spojrzał na mnie – tak, jakby pytał. Ale nie naciskał.
– Tata robi spaghetti. Zawsze trochę za ostre – dodał Staś z uśmiechem, który rozbrajał wszystko.
– Zasługujesz na pyszną kolację, którą ktoś przygotuje – powiedział Kacper spokojnie, z tym lekkim uśmiechem, który coraz częściej zaczynał się pojawiać na jego twarzy. – Za całą herbatę i kredki.
Spojrzałam na nich obydwu. Dwoje ludzi, których znałam zaledwie kilka tygodni, a którzy w jakiś sposób zdążyli wniknąć w moje życie bardziej, niż byłam gotowa przyznać. Coś we mnie się zawahało. Chciałam odmówić – z przyzwyczajenia, z lęku, z rozsądku. Ale nie potrafiłam.
– Nie wiem, czy mam coś od siebie… – zaczęłam.
– Wystarczy, że pani będzie – powiedział cicho Kacper.
Nie odpowiedziałam. Skinęłam tylko głową. A potem patrzyłam, jak Staś zbiera swoje rysunki do teczki, jak Kacper czeka cierpliwie przy drzwiach, i jak coś we mnie... zmienia się.
Nie wiedziałam, co z tego wyniknie. Ale wiedziałam jedno – od tego wieczoru nic nie będzie już takie samo.
Początek czegoś nowego
W ich mieszkaniu pachniało czosnkiem i oregano. Spaghetti naprawdę było ostre – Staś nie przesadził. Ale jadłam wszystko, powoli, z uśmiechem, słuchając, jak chłopiec opowiada o swoich rysunkach, o dinozaurach i o tym, jak tata raz zapomniał wziąć kluczy i musieli wchodzić przez balkon. Kacper siedział obok, z jednej strony obecny, z drugiej jakby cały czas z boku.
Czułam się dziwnie. Nieswojo, a jednocześnie – bezpiecznie. Siedziałam przy stole z ludźmi, którzy nie byli moją rodziną, ale którzy patrzyli na mnie tak, jak nikt dawno nie patrzył. Z ciekawością. Z życzliwością. Bez oceniania.
– Dobrze tu u was… Przytulnie – powiedziałam, odkładając sztućce.
Kacper spojrzał na mnie, jakby te słowa coś w nim poruszyły. Uśmiechnął się lekko.
– To może… następnym razem pani coś ugotuje?
Uśmiechnęłam się, ale nie odpowiedziałam od razu. Spojrzałam na Stasia, który właśnie grzebał w makaronie, tworząc z niego coś na kształt mostu, i poczułam, że nie jestem już tylko woźną z kluczami na szyi. Byłam tam. Z nimi. W tej chwili. Naprawdę.
Wróciłam do domu później niż zwykle. Ulica była pusta, latarnie mrugały jakby sennie, a wiatr podwiewał liście pod moje stopy. Szłam powoli, bez pośpiechu. I myślałam o tym, co się wydarzyło. Nie był to wieczór jak z filmu. Nie było świec ani muzyki w tle. Ale było coś innego – autentyczność i ciepło. Uczucie, za którym tęskniłam. Może to nie była bajka. Może to było coś lepszego. Może to było moje życie.
Barbara, 47 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Na emeryturze ruszyliśmy w podróż po Europie. Tego, co przeżyliśmy, nie było w żadnym przewodniku”
- „Wygrałem fortunę w totka i jeszcze było mi mało. Szybko przegrałem z własną chciwością”
- „Gdy żona odeszła, chodziłem głodny i brudny. Marzyłem, by wróciła i po prostu ugotowała obiad”