Reklama

Codziennie rano obiecywałam sobie, że rzucę tę robotę. I codziennie wieczorem, po dziesięciu godzinach z wytrzeszczem oczu w Excelu i słuchawką w uchu, miałam już siły tylko na to, by położyć się do łóżka i patrzeć w sufit. Jestem analityczką. Mój szef ma mniejsze kompetencje niż moja kotka, ale jakoś to jemu przyznają premie i stanowiska.

Reklama

– Ala, można szybciej z tą tabelką? Prezes chce mieć dane na biurku do dziesiątej – rzucił dziś rano, nie racząc nawet spojrzeć w moją stronę.

W środku aż się zagotowałam.

– Oczywiście – rzuciłam, ale tylko w głowie. Na głos wymamrotałam coś w stylu: „już kończę”.

Kiedyś miałam marzenia. Chciałam robić coś, co ma sens. Ale teraz każdy dzień przypominał mielenie szkła zębami.

Godzinę później szef oznajmił, że razem z Bartkiem mamy przygotować analizę konkurencji i opracować strategię na nowy produkt. Bartek z działu strategii słynął z tego, że potrafił cały dzień nic nie robić i jeszcze zgarniać za to pochwały. Głośny, wiecznie uśmiechnięty, jakby ktoś mu wstrzykiwał espresso prosto w żyły. Unikałam go jak ognia.

– Cześć, Alicjo! – wrzucił dziś z szerokim uśmiechem.

Zacisnęłam zęby.

– Ala. Nikt mnie tak nie nazywa – warknęłam, nawet nie podnosząc wzroku znad laptopa.

Byłam załamana

Serce zaczęło mi szybciej bić, ale nie z ekscytacji – z czystej zgrozy. A może też z… ciekawości?

– Bartek wniesie świeże spojrzenie, ty dopilnujesz, żeby to miało ręce i nogi – Szef nawet nie próbował ukryć, że liczy, iż jedno drugiemu utrudni pracę.

Po wyjściu z gabinetu szefa Bartek dogonił mnie w korytarzu.

– No to mamy misję, Excelowa Królowo – uśmiechnął się tak, jakbyśmy właśnie zostali sparowani na zajęciach tańca towarzyskiego.

– Nie potrzebuję twojego luzackiego chaosu w moim uporządkowanym Excelu – powiedziałam bez owijania w bawełnę.

– A ja nie potrzebuję twojego wiecznego zrzędzenia. Ale wygląda na to, że jesteśmy na siebie skazani – odparł z uśmiechem, którego miałam ochotę zetrzeć z jego twarzy.

Działał mi na nerwy

Przez następne dwa dni niemal nie rozmawialiśmy. Wysyłałam mu pliki z analizami, on odsyłał je z komentarzami, które brzmiały jak memy. Po trzecim „to za ciężkie, wrzućmy jakiś storytelling”, miałam ochotę zadzwonić do szefa i powiedzieć, że wolę pracować sama, nawet jeśli miałabym za to nie dostać premii.

W czwartek Bartek przyniósł pomysł na slajd otwierający. Miał być dynamiczny, z rynkowym porównaniem opartym na metaforze wyścigu.

– Zamiast tych twoich nudnych benchmarków pokażmy, że nasz produkt to samochód wyścigowy, a konkurencja to rowerki wodne. Przemówi do zarządu.

Nie mogłam się powstrzymać.

– I w tle muzyczka? Może jakieś konfetti?

– Ty naprawdę nie masz poczucia humoru?

– Mam. Ale nie wtedy, kiedy ktoś mi burzy strukturę.

Był głupkowaty

Po chwili ciszy usiadł obok mnie przy laptopie i zapytał:

– To pokaż mi, co masz. Może połączymy siły, zanim się pozabijamy.

Przesunęłam się niechętnie, ale pokazałam mu arkusze. Zdziwił mnie tym, że nie zrobił żadnego głupiego komentarza. Przejrzał je uważnie, zadał kilka sensownych pytań i po raz pierwszy pomyślałam, że może jest trochę mniej irytujący, niż sądziłam.

Od poniedziałku zaczęliśmy pracować przy jednym biurku. Początkowo tylko z przymusu – on przynosił kawę i rzucał suchary, ja odpowiadałam półsłówkami i skupiałam się na arkuszach. Ale z każdą godziną czułam, że nasze współdziałanie zaczyna przypominać coś na kształt… harmonii. Bartek, choć dalej był nieznośnie pewny siebie, potrafił wymyślić coś, na co sama bym nie wpadła. Ja z kolei układałam jego kreatywny bałagan w sensowną strukturę.

Znaleźliśmy wspólny język

We wtorek, po kilku godzinach pracy, zorientowaliśmy się, że nie powiedzieliśmy ani jednego słowa krytyki. Tylko liczby, wykresy, korekty, i nagle – wspólny śmiech. Pokazałam mu tabelkę, w której ranking konkurencji przypominał wykres poparcia polityków.

– Zaskakujesz mnie – powiedział, zerkając mi przez ramię. – Myślałem, że jesteś tylko panią z Excela.

– A ja myślałam, że jesteś pajacem. Może oboje jesteśmy kimś więcej – odpowiedziałam, sama nie dowierzając, że to wypowiedziałam na głos.

Od tej pory coś się zmieniło. Nie tylko sposób, w jaki patrzył na ekran, ale też sposób, w jaki patrzył na mnie. Inaczej też się poruszał, mniej jak aktor na scenie, więcej jak człowiek, który naprawdę chce coś zrobić dobrze.

Byliśmy z siebie dumni

W środę zostałam dłużej, żeby skończyć raport. Bartek też został. Nie musiał, ale został. W pewnym momencie zapytał, czy może włączyć muzykę. Kiwnęłam głową. Włączył coś instrumentalnego, spokojnego, zupełnie nie w jego stylu.

– Lubię to. Pomaga mi myśleć – wyjaśnił.

– A ja lubię ciszę – mruknęłam, ale wcale nie wyłączyłam. Po kilku minutach złapałam się na tym, że nucę.

Odwiózł mnie wtedy do domu. Nie prosiłam, sam zaproponował. W drodze rozmawialiśmy o książkach, o tym, jak znosimy firmowe zebrania, o szefie. Śmialiśmy się z jego „synergii działań” i „przeskalowania kompetencji”.

– Dobra robota dziś – powiedział, zanim wysiadłam. – Fajnie się z tobą pracuje.

– Nie sądziłam, że to kiedyś powiem, ale… też to czuję – odpowiedziałam, patrząc na niego przez chwilę z niedowierzaniem.

Nie próbował się zbliżyć. Ale gdy wróciłam do mieszkania, przez długi czas nie mogłam przestać się uśmiechać.

Prezentacja poszła znakomicie. Zarząd kiwał głowami, ktoś nawet zaklaskał, a szef, choć się uśmiechał, wyglądał, jakby właśnie przełknął zardzewiały gwóźdź. Po spotkaniu wszyscy gratulowali Bartkowi. Mnie też, ale to jemu dziękowali bardziej. Nie miałam z tym problemu – zrobiliśmy to razem. Wyszłam z sali z podniesioną głową, pierwszy raz od miesięcy.

Zemścił się

Dwa dni później Bartek został wezwany do szefa. Wracał z twarzą białą jak papier. Bez słowa spakował rzeczy i zniknął z biura. Zadzwoniłam do szefa.

– Zwalniasz go? Dlaczego?

– Nie potrafi pracować w zespole.

– To kłamstwo. Po prostu nie potrafisz znieść, że ktoś był od ciebie lepszy.

Rozłączyłam się bez czekania na odpowiedź. Wiedziałam, że od tej pory w pracy nic nie będzie takie samo.

Spotkaliśmy się z Bartkiem wieczorem w małej kawiarni. Wyglądał spokojnie, jakby wszystko już przeżył i przemyślał.

– Nie chcę wracać do takiej pracy – powiedział. – Wiesz, że oni tam tylko udają, że coś robią? A my naprawdę coś stworzyliśmy.

– A gdybyśmy spróbowali sami? – zapytał nagle.

Nie odpowiedziałam od razu. Czułam, że to decyzja, po której nic już nie będzie takie samo.

– Nie chcę żyć w strachu przed poniedziałkiem – powiedziałam w końcu. – Jestem z tobą.

Uśmiechnął się tylko, a ja poczułam, że zrobiłam coś ważnego. Może nawet właściwego.

Zawiązaliśmy współpracę

Wynajęliśmy małe biuro na czwartym piętrze budynku bez windy. Na drzwiach przykleiliśmy kartkę z nazwą firmy, którą wymyśliliśmy przy winie – Strategio. Miało być poważnie, ale trochę z przymrużeniem oka.

Pierwsze zlecenia były drobne – audyty, strategie dla lokalnych marek. Pracowaliśmy po dwanaście godzin dziennie, czasem w milczeniu, czasem śmiejąc się tak głośno, że sąsiedzi stukali w ścianę. Kłóciliśmy się też o to, że Bartek znowu zmienił coś w pliku bez pytania, albo że ja zaplanowałam wszystko co do minuty, a on się nie pojawił. Ale po każdej sprzeczce siadał obok, wyciągał rękę i mówił:

– Może nie jestem idealny, ale umiem przyznać ci rację. Czasem.

Byliśmy zespołem. Po raz pierwszy w życiu czułam, że nie gram roli w czyimś scenariuszu. To była nasza wspólna historia.

– Nie sądziłam, że będę kiedyś z kimś tak blisko – powiedziałam kiedyś, kiedy wracaliśmy z kolejnego spotkania. – I to jeszcze w Excelu.

– Wiesz, co jest lepsze niż arkusz kalkulacyjny? – zapytał.

Spojrzałam pytająco.

– Nasz wspólny plan.

Osiągnęliśmy sukces

Minął rok. Nie robiliśmy podsumowania, nie świętowaliśmy głośno, ale oboje czuliśmy, że przeszliśmy długą drogę. Może nie byliśmy bogaci, może wciąż liczyliśmy każdy wydatek, ale nikt nam już nie mówił, że jesteśmy tylko trybikami.

Zaczęłam lubić poniedziałki. Dziwnie to brzmiało, nawet dla mnie, ale tak było. Kiedyś nienawidziłam poranków, teraz budziłam się i wiedziałam, po co. Dla klientów, dla idei, dla siebie. Dla nas.

Z Bartkiem nie było bajkowo. Były dni, kiedy chciałam trzasnąć drzwiami i wrócić do samotności. Ale były też wieczory, kiedy pracowaliśmy do późna, a potem po prostu zasypialiśmy obok siebie na kanapie, nie mówiąc nic. I to było dobre.

Nie wiem, co będzie dalej. Nikt nie wie. Ale jeśli ktoś zapyta, jak to się zaczęło, powiem: zaczęło się od nienawiści. A skończyło się tu, gdzie teraz jestem. W miejscu, którego wcześniej nie potrafiłam sobie nawet wyobrazić.

Ala, 32 lata


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama