Reklama

Jeszcze pół roku temu byłam specjalistką ds. PR w agencji reklamowej na warszawskim Powiślu. Praca była moim światem, czyli planami, tabelami, kampaniami, deadline’ami. I chociaż czasem dopadało mnie zmęczenie, nie wyobrażałam sobie dnia bez kawy z firmowego ekspresu i maili, które spływały już od ósmej rano. Zawsze byłam perfekcjonistką. Lubiłam mieć wszystko pod kontrolą i to nie tylko prezentacje, ale i fryzurę, manicure, nawet dźwięk kliknięcia moich szpilek, kiedy przechodziłam obok open space’u.

Reklama

To był mój sposób na radzenie sobie ze światem. Albo raczej z brakiem bliskości, który ciągnął się za mną od lat. Nikt tego nie wiedział, bo wszyscy widzieli tylko profesjonalną, chłodną Kornelię. A ja po godzinach wracałam do pustego mieszkania i potrafiłam całymi wieczorami odświeżać sociale, czekając, aż on się odezwie.

On – czyli Artur. Mój szef. 42 lata, świetnie skrojone garnitury, idealnie przycięty zarost, telefon zawsze przy uchu. Był jak z innej ligi. Wszyscy czuli przed nim respekt, a jednocześnie każdy łaknął jego uznania. Ja też. Początkowo wydawało mi się, że tylko chcę być najlepsza. Że chodzi o awans, o wpływ. Ale to było coś więcej. Jego spojrzenia podczas zebrań. Przypadkowe dotknięcia dłoni, gdy razem omawialiśmy briefy. Komplementy, które wyłapywałam nawet z najdrobniejszych aluzji.

Zaczęło się niepozornie. Kolacja służbowa po dużej prezentacji, późny wieczór, taksówka. A potem... pocałunek. I wiadomość kilka dni później: „Dobrze się wtedy czułem przy tobie. Chciałbym to powtórzyć. Dyskretnie”. Dyskretnie. To słowo brzmiało wtedy jak coś ekscytującego. Jak przygoda. Jak tajemnica, która może zmienić życie. I rzeczywiście zmieniła.

– Kornelia, ty coś ukrywasz – powiedziała Ola, kiedy siedziałyśmy przy kawie w naszym ulubionym bistro. – Jesteś jakaś inna. Buzię masz roześmianą, ale oczami uciekasz.

– Daj spokój – zaśmiałam się nerwowo, mieszając łyżeczką w filiżance, choć kawa już dawno wystygła. – Mam po prostu dużo projektów. Wiesz, jak jest.

– Nie ściemniaj. Znam cię od lat. Tylko zakochana Kornelia tak się głupkowato uśmiecha.

– Naprawdę nic się nie dzieje – próbowałam się wykręcić, ale czułam, że rumieńce już mnie zdradziły.

A w głowie miałam tylko jedno: „Nie mów nic. On prosił o dyskrecję. On wie, co robi”.

Czułam się wyjątkowo

Siedziałam na jego biurku. Biurko z lakierowanego drewna, idealnie uporządkowane, jak cały on. Tylko moja bielizna w pośpiechu zsunięta na podłogę psuła ten obraz. Artur stał przy oknie, zapiął właśnie koszulę i poprawiał mankiety. Patrzył gdzieś w dal, jakby poza mną coś było ważniejsze.

– Czasem czuję, jakbyś traktował mnie jak sekretarkę z fantazji – powiedziałam, przeciągając się, ale głos mi zadrżał.

– Nie przesadzaj – rzucił z uśmiechem. – Po prostu dobrze się bawimy. O to przecież chodzi, prawda?

Zamilkłam. „Bawimy się” – powtórzyłam w myślach, jakby to miało coś wyjaśniać. Patrzyłam na jego profil, na idealną linię żuchwy i obrączkę, która zawsze zostawała w kieszeni marynarki. Niby wiedziałam, w co się pakuję. Żona, dzieci, firma. A jednak... kiedy pisał do mnie wieczorami, kiedy wzywał „na szybko, na konsultacje” po godzinach – czułam się jak ktoś wyjątkowy.

– Nie myśl za dużo – dodał, podchodząc i całując mnie w czoło, jak ojciec uspokajający dziecko. – Po prostu trzymajmy to między sobą, okej?

– Jasne – skinęłam głową, choć czułam, jak coś we mnie pęka. Może złudzenie. Może duma.

Kiedy wyszedł, zostałam w biurze sama. Naciągałam rajstopy i mówiłam sobie w głowie, że mam wszystko pod kontrolą. Że to ja zdecydowałam. Ale wiedziałam, że to on prowadzi tę grę. A ja, mimo że niby świadoma, zaczynam tracić grunt.

Traktowali mnie jak powietrze

Zawsze czułam, że w firmie mnie szanują. Że moje pomysły się liczą. Że jak coś mówię na zebraniu, to ludzie notują. A teraz? Cisza. Nawet te młodsze dziewczyny z marketingu, które wcześniej przychodziły po radę, zaczęły traktować mnie jak powietrze. Dziwna atmosfera, szepty przy ekspresie do kawy, urwane rozmowy, gdy wchodziłam do kuchni. Zaczęłam się domyślać, że coś się rozniosło.

– Kornelia – zagadnął mnie Bartek z działu kreacji, zatrzymując mnie przy windzie. – Nie wiem, co się dzieje między tobą a szefem, ale nie wygląda to dobrze.

– Nie wiem, o czym mówisz – rzuciłam chłodno, choć serce waliło mi jak szalone.

– Wiem, że to nie moja sprawa, ale może powinnaś się zastanowić, co ryzykujesz. I z kim.

Chciałam mu coś odpowiedzieć, ale zacięłam się. Zjechałam windą na dół, jakbym jechała na dno. Tamtego wieczoru próbowałam porozmawiac z Arturem. Złapałam go w korytarzu, gdy wychodził z gabinetu.

– Możemy pogadać?

– Teraz nie mam czasu – rzucił beznamiętnie i zniknął za drzwiami windy.

Stałam w holu jak idiotka. Sama. Niewidzialna. Zrobiło się pusto i cicho, jakby ktoś wyłączył światło. Czy to miała być kara? Ta obojętność?

– Sama chciałaś – powiedziałam sobie do lustra w toalecie. Ale nie brzmiało to jak usprawiedliwienie. Brzmiało jak wyrok.

Nie mogłam w to uwierzyć

Dostałam maila z działu HR. „Prosimy o stawienie się na spotkanie z zarządem o godzinie 13:00”. Bez szczegółów. Bez uprzedzenia. Od razu poczułam, że coś jest nie tak. I nie myliłam się. Weszłam do sali konferencyjnej. Przy stole siedziała Marta z HR-u i dwóch członków zarządu, których znałam bardziej z firmowych mailingów niż bezpośrednich rozmów. Artura nie było.

– Kornelio, musimy porozmawiać – zaczęła Marta, składając dłonie na stole jak ksiądz przed kazaniem. – Niestety, w ostatnich tygodniach pojawiły się niepokojące sygnały dotyczące twoich zachowań. Uznaliśmy, że nie są one zgodne ze standardami naszej firmy.

– Co proszę? – głos mi się załamał.

– Jesteśmy zmuszeni zakończyć naszą współpracę ze skutkiem natychmiastowym – dodał jeden z członków zarządu, unikając mojego wzroku. – Otrzymasz stosowne dokumenty jeszcze dziś.

– To jakiś żart? A co z Arturem? – wyrwało mi się. – Przecież to…

– Artur nie był informowany o tej decyzji – przerwała Marta. – To sprawa wewnętrzna działu HR.

Zamknęłam oczy. Nie mogłam w to uwierzyć. Chciałam wstać, krzyczeć, walczyć o swoje dobre imię. Ale nogi miałam z waty. Siedziałam jak zamrożona, słuchając, jak mówią mi, że mam opuścić firmę do końca dnia. Wyszłam z biura z jednym kartonem. Laptop, notes, zdjęcie z firmowej wigilii, na którym Artur trzyma mnie za ramiona. Na klatce schodowej spróbowałam do niego zadzwonić. „Ten numer został zablokowany”. Stałam przy ulicy i czułam, jak drży mi ręka. A potem telefon wypadł mi na chodnik. I nie podniosłam go od razu. Bo już wiedziałam, że to koniec. Nie tylko pracy.

Zostałam zupełnie sama

Próbowałam się nie rozklejać. „Nie dasz mu tej satysfakcji”, powtarzałam sobie. Ale kiedy przez trzy dni dzwoniłam, pisałam, błagałam, a jego telefon uparcie milczał – coś we mnie pękło.

– Nie możesz mnie tak zostawić, Artur – szeptałam do ekranu, nagrywając kolejną wiadomość głosową. – To nie była tylko przygoda dla mnie. Nie możesz po prostu zniknąć.

Nie odpowiedział. Nigdy. Pojechałam pod jego dom. Stałam pod bramą jak głupia. Widziałam przez żywopłot, że ktoś jest w środku. Może to była jego żona. Może on. Może oboje, uśmiechnięci, z winem w ręku, przy stole. A ja na zewnątrz, zmarznięta i upokorzona. Wróciłam do domu i pierwszy raz od lat wypiłam wino sama. Kieliszek jednym haustem. Potem drugi. I trzeci. Patrzyłam na siebie w lustrze – rozmazany tusz, siny cień pod okiem, mina idiotki, która uwierzyła, że jest „kimś więcej”.

W głowie zaczęły mi się przewijać sceny, jak mówił, że „przy mnie może być sobą”, jak głaskał mnie po plecach po seksie, jak obiecywał, że „jeszcze wszystko się ułoży”. A teraz? Zostałam sama. Bez pracy, bez znajomych, bo większość urwała kontakt. Jakby bała się, że „zarażę” ich swoim wstydem. Nawet Ola… Nie odpisywała. Może miała dość mojej ciszy wtedy, kiedy mogła mi coś powiedzieć. Zamknęłam laptopa. Nie miałam siły przeglądać ofert pracy. Jeszcze nie. Jeszcze chwilę… muszę się rozpaść do końca, żeby później w ogóle próbować się poskładać.

Zalałam się łzami

– Kornelia, przecież widzę, że jesteś – powiedziała Ola, kiedy w końcu odebrałam od niej telefon. – Przestań się przede mną chować. Idziemy na kawę. Dzisiaj. Nie ma dyskusji.

Spotkałyśmy się w tej samej kawiarni co zawsze. Z tą różnicą, że ja wyglądałam jak cień samej siebie. Bez makijażu, w dresie, z włosami spiętymi niedbale gumką.

– Wiesz już wszystko? – zapytałam, zanim zdążyła coś powiedzieć.

– Tak. Ludzie gadają. Ale ja czekałam, aż sama mi powiesz – westchnęła, sięgając po filiżankę. – I dobrze, że w końcu to zrobiłaś.

Opowiedziałam jej wszystko. Od pierwszego pocałunku, przez każde „zostań jeszcze chwilę”, aż po wiadomość głosową, którą nagrywałam na klatce schodowej, kiedy zorientowałam się, że mnie zablokował. Słuchała uważnie. Bez oceniania. Ale kiedy skończyłam, jej spojrzenie się zmieniło.

– On miał żonę. Dzieci. Firma to jego świat. Ty byłaś tylko… no wiesz.

– Nie mów tak – szepnęłam, czując, że robi mi się duszno.

– Musisz to wreszcie usłyszeć. Przestań być ofiarą. On cię wykorzystał. A ty pozwoliłaś na to, bo byłaś spragniona czułości.

Wbiła we mnie wzrok. Nie jak przyjaciółka, która pociesza. Jak ktoś, kto chce cię obudzić.

Zalały mnie łzy. Tak po prostu. W środku kawiarni, wśród ludzi, którzy rzucali ukradkowe spojrzenia. Ola objęła mnie, nachylając się przez stolik.

– Płacz, ile potrzebujesz. W końcu. Może to wreszcie coś zmieni.

I może właśnie wtedy pierwszy raz od tygodni poczułam, że zrzucam z siebie jakiś ciężar. Nie cały. Ale na tyle, by zacząć trochę oddychać.

Nie wiem, co dalej

Nie wróciłam do branży. Zostawiłam PR, reklamy, cały ten świat sztucznych uśmiechów i manipulacji. Przez pierwsze miesiące nie robiłam nic. Spałam. Płakałam. Udawałam, że mnie nie ma. Napisałam do działu HR z prośbą o uzasadnienie zwolnienia – nie odpowiedzieli. Kiedyś bym walczyła, teraz... nie miałam już siły. Zaczęłam chodzić na terapię. Raz w tygodniu siadałam naprzeciw kobiety, która patrzyła na mnie tak, jak ja nigdy na siebie nie potrafiłam – bez pogardy.

– Pani nie zawiodła firmy. Zawiodła siebie. Ale to nie znaczy, że nie można tego naprawić.

Nie wiem, co dalej. Czasem myślę, że mogłabym gdzieś wyjechać. Albo zacząć pisać. A czasem nie myślę wcale. Ale pierwszy raz od dawna nie boję się swojej samotności. Ona nie krzyczy. Nie obwinia. Po prostu… jest. I może właśnie to jest wolność. Nie ta wielka, o której mówią w filmach i książkach, ale cicha, codzienna. Kiedy nie musisz już nikomu udowadniać, że jesteś „kimś więcej”. Wystarczy, że jesteś.

Kornelia, 32 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama