„Siostry nie było, gdy umierała nasza mama. Nie mogę jej tego wybaczyć, zwłaszcza że musiałam przez nią kłamać”
„Joanna to niebieski ptak. Przez lata żyła z pieniędzy różnych bogatych narzeczonych. W przerwach pomieszkiwała u mnie. Potem znikała bez słowa. Gdy z mamą było już źle, próbowałam ją znaleźć. Zatrudniłam detektywa. Podał mi jej telefon. Dzwoniłam, ale zawsze natykałam się na automatyczną sekretarkę. Nagrywałam rozpaczliwe wiadomości, i nic”.
- Zofia, 50 lat
A niech to szlag trafi! – zaklęłam w myślach, gdy moja stara toyota rozkraczyła się znienacka na środku skrzyżowania. Wtedy jeszcze nie miałam pojęcia, ile przede mną kłopotów. Zajmuję się sprzedażą ubezpieczeń. Samochód to podstawowe narzędzie mojej pracy. Mam klientów w całym województwie. Bez samochodu moje dochody spadną o połowę. Od dawna wiem, że powinnam rozejrzeć się za nowym autem. Toyota ma już piętnaście lat. Ale miałam nadzieję, że jeszcze trochę pociągnie.
W tym roku kończę pięćdziesiąt lat. I obiecałam sobie, że to będzie mój rok! Że skupię się na robieniu sobie przyjemności. Że to ja będę na pierwszym miejscu. Bo ostatni okres był ciężki. Dwa lata temu rozwiodłam się z mężem. Adam znalazł sobie nowszy model. Trudno, pogodziłam się z tym. Córka jest już dorosła, studiuje za granicą. Ale gdy Adam postanowił zabrać mi cały dorobek życia, postanowiłam walczyć. Sprawa ciągnęła się długo. Zakończyła się równym podziałem majątku, argumenty Adama, że on ma nową rodzinę i większe potrzeby – sąd odrzucił.
W tym samym czasie zachorowała moja mama. Dopóki mogłam, zajmowałam się nią w domu. Na ostatnie miesiące życia musiałam oddać ją do hospicjum. Odwiedzałam ją codziennie. Jednocześnie próbując namierzyć moją siostrę i nakłonić ją, żeby przyjechała pożegnać się z mamą.
Zjawiła się bez zapowiedzi, i jeszcze była bezczelna
Joanna to niebieski ptak. Nie skończyła szkoły średniej. Miała być piosenkarką. Przez lata żyła z pieniędzy różnych bogatych narzeczonych. W przerwach pomieszkiwała u mnie. Potem znikała bez słowa. I tak w kółko. Gdy z mamą było już źle, próbowałam ją znaleźć. Zatrudniłam prywatnego detektywa. Ustalił, że mieszka w Krakowie. Podał mi jej telefon. Dzwoniłam, ale zawsze natykałam się na automatyczną sekretarkę. Nagrywałam coraz to bardziej rozpaczliwe wiadomości. I nic.
Zjawiła się w hospicjum bez zapowiedzi. Ja akurat wyszłam na chwilę do sklepu, po wodę i jakąś bułkę. Gdy wróciłam, siedziała przy łóżku mamy i trzymała ją za rękę.
Zobacz także
– Odeszła. A ciebie przy niej nie było – to były pierwsze słowa mojej siostry.
Smutek walczył we mnie z wściekłością. Asia miała tę cechę, że w każdej sytuacji potrafiła poczuć się jak zwycięzca. I nawet tym razem nie umiała się powstrzymać. Poryczałam się. Chciałam jej wygarnąć, co mi leży na duszy, ale przy mamie nie umiałam. Wyręczyła mnie pielęgniarka.
– Jak pani śmie? – usłyszałam. – Pani Zofia była u mamy codziennie. Ostatnio czuwała całe noce. Na dodatek zadała sobie mnóstwo trudu, by panią odnaleźć. Nie ma pani prawa tak mówić do siostry. A teraz proszę wstać i pozwolić pani Zosi pożegnać się z mamą – syknęła.
Asia spojrzała zdziwiona na pielęgniarkę. W końcu powoli podniosła się z fotela. I bez słowa wyszła na korytarz.
Zobaczyłam ją znowu na pogrzebie. Trzymała się z boku. A później zadzwoniła z pytaniem, czy może u mnie pomieszkać. Chyba wtedy coś we mnie pękło. Zrozumiałam, że nie będę umiała wybaczyć siostrze, że nie było jej ze mną i z mamą w tych trudnych ostatnich miesiącach. I że nie znalazła czasu, żeby przyjechać, gdy mama jeszcze była przytomna.
Do ostatniego dnia, kiedy mogła mówić, pytała o Asię. Opowiadałam jej zmyślone historie, że teraz pracuje i że przyjedzie, jak tylko będzie mogła. Wiem, że mama wiedziała, że kłamię. Ale nic nie powiedziała.
– Nie. Nie możesz. I wiesz, nie oczekuj więcej pomocy ode mnie. Pora, żebyś się ogarnęła – sama nie wierzyłam, że to mówię. Ale byłam z siebie bardzo dumna.
Miałam plany, a teraz co? O wyjeździe życia mogę zapomnieć
Teraz to wszystko było już poza mną. Miałam tyle planów! Na razie dbałam o formę. Chodziłam na basen, siłownię, masaże. Urodziny zamierzałam spędzić na rajskiej wyspie. Pieniądze na ten cel odkładałam już od dawna. Kiedy mój gruchot się popsuł nie miałam jeszcze pojęcia, że to może oznaczać koniec moich planów. Spróbowałam kilka razy odpalić silnik. Nic. Zniecierpliwieni kierowcy zaczęli trąbić. Wysiadłam i rozejrzałam się rozpaczliwie. Ale nikt się nie kwapił do pomocy. Spróbowałam sama zepchnąć auto. W końcu zrezygnowana zaczęłam szukać w internecie telefonu do pomocy drogowej.
– Na telefony do ukochanego ci się zebrało? – wrzasnął na mnie łysy typ z innego auta.
– Słucham? – spojrzałam na niego z niedowierzaniem. Naprawdę koleś nie widział, co się dzieje? – Dzwonię po lawetę. Bo jakoś nikt się nie kwapi, żeby mi pomóc.
Koleś się opamiętał. Podniósł do góry ręce w przepraszającym geście, zakasał rękawy i oparł się o tył toyoty. Dołączyło do niego kilku innych kierowców. Po pięciu minutach auto stało na chodniku. A ja wciąż nie mogłam się nigdzie dodzwonić. Zanim dotarła laweta, musiałam odwołać wizyty u trzech klientów. Kiedy wreszcie auto dotarło do mojego warsztatu, a ja siedziałam już w taksówce, pomyślałam, że najgorsze już za mną.
Następnego dnia rano pan Rysiek nie miał jeszcze żadnych wieści o moim aucie. W środę wreszcie poznałam diagnozę.
– Pani Zosiu. To auto uratowałaby tylko wymiana silnika. Ale naprawa będzie droższa niż to auto jest warte. Miejsce pani toyoty jest już tylko na szrocie.
– Co? – jęknęłam? – Ale ja muszę mieć samochód. I to zaraz. Ja muszę pracować…
– Są komisy, gdzie pani kupi coś od ręki. Ale proszę nie szukać nic starszego niż trzy-cztery lata. To będzie mieć pani spokój na lata – pan Ryszard rozłożył ręce.
Odpaliłam internet. Po godzinie już wiedziałam: albo nowy samochód, albo moja urodzinowa wyprawa. Odkąd ostatnio kupowałam samochód, ceny wściekle poszybowały do góry. Musiałam wybierać. A wybór był niestety oczywisty.
Następnego dnia nie poszłam na basen. Bajka się skończyła. Pora wracać do rzeczywistości. Pożyczyłam auto od przyjaciółki. Objechałam kilka komisów.
– Panie Ryszardzie, widziałam kilka aut. Kiedy będzie pan miał czas, żeby pojechać ze mną je sprawdzić?
– Pani Zosiu, proszę się wstrzymać ze dwa dni. Może będę miał dla pani auto z zagranicy. W dobrej cenie.
Słowa mechanika wlały odrobinę nadziei w moje serce. Może na jakiś miły urlop jeszcze mi starczy oszczędności?
– Okej, mam to cacko u siebie. Czteroletni nissan, obejrzałem go dokładnie. Jest w bardzo dobrym stanie, a kosztuje połowę tego, co auto z komisu – po tym telefonie aż podskoczyłam z radości.
Autko wyglądało jak nowe. Zdaniem mechanika pod maską też wszystko się zgadzało. Zdecydowałam się od razu. Przegląd w stacji diagnostycznej był formalnością. Ze wszystkimi papierami pobiegłam do wydziału komunikacji. Nigdy w nim wcześniej nie byłam – po rozwodzie przeprowadziłam się do innej dzielnicy. Nowoczesna maszynka do wydawania numerków stała na środku holu.
Wybrałam opcję „Rejestracja auta używanego, z zagranicy”. Na papierku, który wypluła maszynka stało: „Numer 237. Oczekuje: 65 osób. Czas oczekiwania: 4 godziny”. Zrobiło mi się słabo. Za dwie godziny miałam być u pierwszego klienta. Nie zdążę ani do niego, ani do drugiego, ani pewnie do trzeciego klienta! Miałam jeszcze nadzieję, że to pomyłka, ale ta prysła, gdy weszłam do sali i zobaczyłam kłębiący się tam tłum.
W dwóch z trzech okienek siedziały urzędniczki. Ale żadne nie było otwarte. Duża blondynka w okularach ostentacyjnie piła kawę i przyglądała się petentom z lekkim półuśmieszkiem. Jej młodsza koleżanka sączyła herbatę ukradkiem, cały czas przeglądając papiery i unikając kontaktu wzrokowego z tłumem. Mijały minuty. Pan w szarym swetrze zaczął coś mruczeć pod nosem. Pani w kapeluszu wzdychała i patrzyła na zegarek.
W końcu blondyna teatralnym gestem odstawiła pusty kubek na bok i powoli wystukała numerek pierwszego szczęściarza. Jej koleżanka zrobiła to samo. Po półgodzinnej obserwacji wiedziałam już, że młoda obsługuje dwa razy więcej petentów. Uśmiecha się, coś podpowiada. A blondyna robi wszystko w tempie żółwia. I co chwila z triumfującą miną odprawia jakiegoś nieszczęśnika z kwitkiem. Widać było, że każda awantura sprawia jej przyjemność. Ale pewnie ci ludzie sami byli sobie winni, pewnie nie mieli właściwych dokumentów albo źle je wypełnili. Mnie to nie groziło!
Po godzinie poszłam na spacer. Gdy wróciłam, krajobraz trochę się zmienił. Blondyna zniknęła, jej okienko było zamknięte. W trzecim punkcie siedział jakiś młodzik. Też załatwiał petentów sprawnie. W moje serce wstąpiła nadzieja, że może jednak zdążę do ostatniego klienta.
Nic z tego. Na dodatek, kiedy około trzynastej, gdy już witałam się z gąską, bo wszystko wskazywało na to, że zaraz na wyświetlaczu pojawi się mój numer, młoda urzędniczka wystawiła tabliczkę „Przerwa”. Na stanowisko wróciła blondyna. Chwilę układała na biurku długopisy i pieczątki. Dopiła herbatę, poprawiła fryzurę. I ding! „237” rozbłysło nad jej okienkiem.
Podeszłam i podałam dokumenty. Studiowała je kilka minut. Nagle rozpromieniona, stukając palcem w dokument ze stacji diagnostycznej, wysyczała:
– Do poprawki!
Jej palec wskazywał rubrykę „Okresowe badanie: wynik pozytywny”.
– Ale co do poprawki? To chyba dobrze, że wynik jest pozytywny? – zdziwiłam się.
– Przecież mówię, że źle. Proszę dostarczyć prawidłowo wypełnione dokumenty.
– Czyli jak? – zaczęłam się irytować.
– Nie jestem od udzielania informacji. Ale dla pani zrobię wyjątek. Tu powinno być napisane: „Okresowe badanie po raz pierwszy” – zawyrokowała.
– Boże, ale co to za różnica? Chyba wystarczy, że auto jest sprawne?
Zrozumiałam, że dyskusja nie ma najmniejszego sensu, urzędniczka zaczęła wystukiwać kolejny numer.
– Mogę jutro tylko donieść ten dokument? Bez kolejki? – próbowałam się ratować, ale za mną już nerwowo ktoś chrząkał.
Wyszłam przez urząd i popłakałam się z nerwów i bezsilności.
Odwołałam kolejnych klientów i wróciłam do diagnosty. Okazało się, że nie może po prostu poprawić dokumentu. Musiał zrobić kolejny przegląd. Za który musiałam oczywiście zapłacić. Facet był miły, bardzo mnie przepraszał i tłumaczył, że zawsze wystawia w ten sposób dokumenty i nikt nigdy z nimi nie wrócił.
– Trafiła się pani jakaś upierdliwa baba – skomentował.
Powiedział to w złą godzinę.
Na myśl, że znowu spotkam tę kobietę, autentycznie zrobiło mi się słabo
Nauczona doświadczeniem na następny dzień z nikim się nie umawiałam. Tym razem przede mną były tylko trzydzieści dwie osoby. Blondyny nigdzie nie było widać. Miałam nadzieję, że ma wolne. Niestety, dwie godziny później drzwi w głębi otworzyły się i moja ulubienica zasiadła na swoim miejscu. Po siedmiu minutach otworzyła okienko i ku mojej rozpaczy na wyświetlaczu ukazał się mój numer.
– O, to pani. Tak szybko? No popatrzmy – blondyna jeszcze raz przestudiowała wszystkie dokumenty. Także te, które już wczoraj uznała za prawidłowe. Na koniec sięgnęła po dokument od diagnosty. – No popatrzmy… – zmarszczyła czoło i skanowała dokument przez kilkadziesiąt sekund.
– Do poprawki! – zawyrokowała znowu, a mi zrobiło mi się słabo.
– Żartuje pani? Przecież jest tak, jak pani chciała – wpatrywałam się w rubrykę i nie rozumiałam, co znowu jest źle.
– Diagnosta powinien się podpisać pełnym imieniem i nazwiskiem. Takie są przepisy. A tu jakiś bazgroł.
Spojrzałam na dokument. Pełne imię i nazwisko było na pieczątce. Pod spodem widniał normalny podpis.
– Ale przecież nazwisko jest na pieczątce… – zwróciłam uwagę.
– Proszę pani. Takie są przepisy. Proszę przekazać diagnoście, że i tak jestem miła, ponieważ mogłabym mu narobić nieprzyjemności – warknęła rozeźlona blondyna.
Naprawdę, zaczęłam na poważnie rozważać szybką zmianę meldunku. A na myśl, że mam jeszcze raz spotkać tę kobietę, autentycznie zrobiło mi się słabo. Gdy wróciłam, diagnosta powiedział, że trzeci raz nie weźmie ode mnie pieniędzy.
– Zapłacę z własnej kieszeni – zastrzegł. – I bardzo przepraszam. Ale naprawdę, nigdy się z takimi dziwnymi żądaniami nie spotkałem. Proszę mi wierzyć – widziałam, że jest mu bardzo głupio.
Następnego dnia trafiłam do okienka młodego urzędnika. Blondyna na szczęście miała chyba wolne. Kiedy wreszcie dostałam upragniony dowód tymczasowy i tablice rejestracyjne, zapytałam urzędnika o ten podpis diagnosty.
– Pieczątka i zwykły podpis są w porządku. Wystarczy tak naprawdę parafka. W sumie nigdy nie widziałem, żeby ktoś tak kaligrafował swoje imię i nazwisko – chłopak uśmiechnął się. – Miłego dnia! – rzucił na pożegnanie.
Przez blondynę straciłam dwa dni i mnóstwo nerwów. Nie mówiąc o niezarobionych pieniądzach. Przez kilka dni nie miałam na nic siły ani ochoty. Jakby te trzy wizyty w urzędzie wyssały ze mnie całą energię. Zastanawiałam się, czy nie złożyć na urzędniczkę skargi. Odpuściłam. Uznałam, że szkoda nerwów.
Od trzech dni chodzę na basen i siłownię. Przyjrzałam się moim finansom. Nie jest tak źle. Odpaliłam internet i zaczęłam przeglądać oferty biur podróży.