Reklama

Jestem zięciem z piekła rodem, przynajmniej według mojego teścia, pana Stanisława. Wiecie, są tacy ludzie, którzy już samym spojrzeniem potrafią ci powiedzieć: „Zejdź mi z oczu”. I to jeszcze zanim otworzysz usta. Taki właśnie jest mój teść. Stary zrzęda, który całe życie spędził z łopatą w jednej ręce i pretensją w drugiej. Jestem z jego córką, Magdą, od pięciu lat, więc trochę już się do tego jego wiecznego burczenia przyzwyczaiłem. Ale nawet ja, człowiek ze złotym certyfikatem cierpliwości do gburów, czasem mam dość.

Reklama

Kiedyś próbowałem z nim rozmawiać o polityce, po trzech minutach wyszedł z pokoju. Jak raz powiedziałem, że lubię pizzę z ananasem, to przez tydzień mówił do mnie „zdrajca smaku”. Ale to, co wydarzyło się w tym roku na działce, przebiło wszystko. Bo ja, biedny idiota w dobrej wierze, postanowiłem... pomóc. Zamiast wdzięczności – dostałem opiernicz, który słyszeli chyba aż w sąsiednim powiecie.

Chciałem pomóc, a on mnie wyrzucił

Zaczęło się niewinnie. Magda wyszła z łazienki w dresie i mówi:

– Adrian, tata od rana na działce. Może byś mu pomógł, co?

No i dobra, myślę sobie, raz mogę, nie zawsze. Włożę robocze spodnie, pojadę, pomogę. Co mi tam. W końcu jestem zięciem, nie pasożytem. A że teść traktuje mnie, jakby mnie ktoś pod drzwi podrzucił, to już inna sprawa. Zajeżdżam, patrzę. Stoi worek nawozu przy furtce. Taki zielony, z jakimś napisem „Turbo wzrost – 100% natury”. Myślę, może rozrzucę to dziadostwo na grządki, zrobię mu dzień. Może nawet powie „dziękuję”. Albo, chociaż nie parsknie pogardą na mój widok. Nie zdążyłem nawet dojść do końca warzywnika, kiedy za plecami rozległ się ten jego zgrzybiały wrzask:

– Co ty, do cholery, wyprawiasz?! Oszalałeś?!

Odwracam się wolno, trzymając jeszcze garść nawozu. Stoi z motyką, miną jakby mnie złapał na kradzieży hostii z kościoła.

– To nawóz, tato. Eko, żeby lepiej rosło – tłumaczę spokojnie.

– Eko?! Ty wiesz, co tam jest?! Chemia! Syf! Trucizna! To nie blok z betonu, to jest ziemia! Żywa, do jasnej cholery, ziemia! – krzyczy, aż mu żyłka na czole pulsuje.

– Przecież tu nic nie rośnie oprócz chwastów i cebuli, której nikt nie zje – wymsknęło mi się.

– Bo się znać trzeba, nie sypać jak leci! – warknął i wskazał mi ręką bramkę. – Won z mojego ogrodu!

Zacisnąłem zęby. Powiedzieć coś? Cisnąć mu tą paczką w grządki? Nie. Odwróciłem się i wyszedłem. Po chwili usłyszałem za plecami trzask altanki. Dobrze, pomyślałem. Więcej pomocy nie będzie. Nigdy.

Na grządkach zaczęły się cuda

Minęły dwa tygodnie. Myślałem, że sprawa przycichła, że teść w końcu przełknął tę „tragedię nawozową”. Ale gdzie tam! Chodził po działce z miną grabarza, jakby ktoś mu zdewastował święte miejsce. Ja już się nie wtrącałem. Mijałem go z daleka, a on nawet nie burknął „dzień dobry”. Sielanka. Aż któregoś dnia Magda zawołała mnie do kuchni.

– Adrian, widziałeś, co się dzieje na działce?

– A co, krzyż wyrósł na grządce?

– Nie. Pomidory. Wielkie jak dziecięce głowy. Ogórki też. I rzodkiewki, jak pięści.

No to poszedłem. I faktycznie, warzywa jak z reklamy. Soczyste, idealne. Jakby je Photoshopem ktoś przerobił. A pośrodku tego wszystkiego stał on, mój teść, z konewką w dłoni i miną jak prorok. Podszedłem ostrożnie, niepewny, czy mnie nie opluje z góry na dół.

– Ładne, nie? – zagadnąłem.

Nie odpowiedział od razu. Polał jeszcze jeden krzaczek pomidora, odstawił konewkę i wtedy to powiedział. Jednym, cichym, zimnym tonem:

– Ziemia ci wybaczyła. Ja jeszcze nie.

Stałem jak wryty. Bo niby śmieszne, niby poetyckie, ale brzmiało jak groźba. Albo cytat z jakiegoś thrillera psychologicznego.

– Tato... to chyba znaczy, że jednak coś pomogło, co?

Czasem diabeł też podlewa – mruknął i poszedł do altanki.

Wróciłem do domu i powiedziałem Magdzie, że jej ojciec to powinien aforyzmy pisać na okładki zeszytów. Albo reklamować kapustę dramatem egzystencjalnym.

Teść uśmiechnął się krzywo 1 raz

Po tamtym „ziemia ci wybaczyła” sytuacja zrobiła się… osobliwa. Teść niby nie krzyczał, nie rzucał już narzędziami, ale za każdym razem, gdy się mijaliśmy, patrzył na mnie jak na zło konieczne. Albo jak na kreta, który tymczasowo się zasłużył.

– Cześć, tato – rzucałem neutralnie.

– Mhm – odpowiadał, analizując moje buty, jakby sprawdzał, czy nie wniosłem cyjanku na trawnik.

Nie było już awantur, za to pojawiło się coś groźniejszego. Cisza i dystans. Jakbyśmy grali w szachy, ale każda figura to była jakaś złośliwość albo niewypowiedziane „zjeżdżaj brachu”. Aż pewnego dnia zorganizowaliśmy grilla. Magda zorganizowała rodzinne spotkanie na działce. Wszyscy się rozstawili, ja przy kiełbaskach, teść przy sałacie. I wtedy, ku mojemu zdziwieniu, podszedł. Z butelką piwa.

– Chcesz? – spytał.

– Jasne. Dzięki.

Podał mi butelkę, nie patrząc mi w oczy.

– Wiesz… ta twoja trutka jednak zrobiła dobrą robotę.

– E tam, może po prostu ziemia stęskniła się za zmianą.

Spojrzał na mnie kątem oka.

– Zasady się ustala razem. Nie sypie się czegoś bez pytania.

– Czasem zasady trzeba trochę przewietrzyć – powiedziałem, nieco wyzywająco.

Teść przygryzł wargę, jakby się bił z samym sobą, a potem… uśmiechnął się. Krzywo, ale to było coś. Jakby mi rzucił rękawicę w formie uznania. Tego dnia usiedliśmy obok siebie przy stole. Nie rozmawialiśmy wiele, ale ani razu nie przewrócił oczami. To był nasz osobliwy rozejm.

Może nie był taki beznadziejny

Kilka dni później Magda wparowała do salonu z telefonem przy uchu i miną, jakby właśnie wygrała teleturniej.

– Tato zaprasza cię na działkę. Samego. Bez nas.

– Co? Samego? Po co? – prawie zadławiłem się herbatą.

– Mówił, że coś posadzić trzeba. Ale chyba bardziej chce pogadać.

Nie powiem, byłem pewien, że to podstęp. Może planuje mnie zakopać między grządkami? Albo zmusić do wypielenia chwastów jako formę pokuty? Ale poszedłem. Teść czekał przy rządku ziemi, z dwoma skrzynkami sadzonek.

– Sadź z lewej. I podlej potem.

– To jakaś kara?

To zaufanie – rzucił, nawet na mnie nie patrząc.

Ukląkłem i zacząłem grzebać w ziemi. Przez chwilę było cicho, tylko konewka chlupotała gdzieś w tle.

– Mój ojciec też taki był. Wszystko musiało być po jego myśli. Nawet jak coś działało, to nie pasowało, bo „po nowemu” – powiedział nagle.

– To rozumiesz, jak to jest z drugiej strony?

– Może – mruknął.

– A może nie jesteś takim złym teściem.

– A może ty nie jesteś taki beznadziejnym zięciem.

Popatrzyliśmy na siebie. Po raz pierwszy bez dystansu, bez tej dziwnej złośliwości. I wtedy, nagle, podał mi rękę. Uścisnęliśmy ją krótko, ale mocno. Jak faceci. Jak sojusznicy w walce o marchewki. Nie powiedzieliśmy już nic więcej, ale kiedy wróciłem do domu, Magda spojrzała na mnie podejrzliwie.

– Posadził cię do roboty?

– Sadziłem. Ale, wiesz… zaufanie smakuje najlepiej.

Zebraliśmy owocne plony

Od tej akcji z marchewkami wszystko zaczęło się układać. Powoli, bez fanfar i toastów, ale jednak. Teść już nie łypał na mnie jak na sabotażystę w kapciach. Kiedy przychodziłem na działkę, sam podsuwał mi grabie, czasem nawet coś w stylu „dzień dobry” powiedział pierwszy. Pewnego dnia przyniosłem kawę w termosie i usiedliśmy na ławce przy altance. Patrzyliśmy na ogórki.

– Ładne – rzucił.

– Nawóz robi swoje – uśmiechnąłem się.

Spojrzał na mnie spod oka.

– To nie nawóz. To cierpliwość. I podlewanie. Codziennie. Jak z ludźmi.

Kiwnąłem głową. Niby proste, ale coś w tym było.

– Magda mówiła, że pan ostatnio mówił dobrze o mnie. Do sąsiadki.

– Może się przejęzyczyłem.

– Mówiła, że powiedział pan: „Twój mąż to uparty osioł. Ale robotny na grządkach”.

Teść milczał chwilę, a potem wzruszył ramionami.

– No. Bo to prawda.

I wiecie co? W jego ustach to był komplement roku. Nobla bym za to nie wymuszał, ale medal z marchwi? Czemu nie! Od tamtej pory działka była już trochę nasza. Magda to zauważyła i raz nawet rzuciła:

– Fajnie was tak widzieć razem. Jakbyście się naprawdę polubili.

– Może po prostu się przyzwyczailiśmy.

Chyba go trochę polubiłem

Nigdy nie sądziłem, że można się dogadać z kimś takim jak mój teść. Zrzędliwy, uparty, wiecznie nie w sosie. Ale jednak. Wystarczyło kilka pomidorów mutantów, konewka i... jeden chybiony nawóz. Nie zostaliśmy najlepszymi kumplami. Nie dzwonimy do siebie z dowcipami, nie świętujemy wspólnie imienin. Ale kiedy jestem na działce, podaje mi narzędzia bez warczenia. Raz nawet sam sypnął tym moim nawozem. W biały dzień. Na oczach sąsiadów. To wszystko może wyglądać jak banał, jak historia o warzywach i starym facecie, który nie umiał powiedzieć „dziękuję”. Ale dla mnie to było coś więcej. Jakby ktoś otworzył okno w dusznym pokoju. Najważniejsze, że już mnie nie traktuje jak intruza. I chyba go trochę nawet polubiłem. Bo pod tą skorupą naprawdę kryje się dobre serce. Trochę zarośnięte, może nawet z chwastami, ale bijące szczerze. A jeśli chodzi o mnie? Już nigdy nie rozsypię niczego na grządkach bez pytania.

Adrian, 37 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama