„Po rozwodzie chciałam, by w łóżku ktoś zagrzał miejsce po mężu. Przez to, co się stało, zwątpiłam w mężczyzn”
„Leżałam na łóżku do masażu, czekając, aż rozprowadzą na moich plecach rozgrzaną czekoladę. I czułam, że coś się kończy. Nie chodziło o masaż, nie o taniec. Chodziło o to, że siedzimy obok siebie, a nigdy ze sobą. Jesteśmy sobie zupełnie obcy, niczego nie robimy już razem”.

- Redakcja
Zawsze uważałam, że jesteśmy z Andrzejem parą zgranych emerytów. On – cichy, zaczytany w tabelach meczów, ja – roztańczona dusza, która nie potrafi usiedzieć na miejscu. Po czterdziestu dwóch latach małżeństwa nasze rozmowy ograniczały się do grzecznościowych pytań o obiad i zdrowie. Ja lubiłam wspominać wspólne wakacje w Świnoujściu, on – statystyki Legii z 1987. Mieszkanie było czyste, rachunki opłacone, dzieci ułożyły sobie życie. Ale w środku czułam, że czegoś brak. Nie miłości, bo może miłość wcale nigdy nie była tym najważniejszym ogniwem. Brakowało mi… życia. Zrozumiałam to dopiero, gdy dzieci wręczyły nam voucher do SPA.
Czułam, że coś się kończy
Voucher na weekend w SPA leżał przez dwa tygodnie na komodzie. Andrzej nawet go nie obejrzał.
– Wiesz, to pewnie jakaś moda teraz. Relaks, masaże... – powiedział, nie odrywając wzroku od telewizora.
W końcu sama spakowałam walizkę, jemu wrzuciłam bokserki i koszule – zawsze nosił te w kratkę, nawet na wakacjach. Pojechaliśmy. Cisza w samochodzie. Ja nuciłam cicho pod nosem, on co chwila zmieniał stację w radiu. Gdy dojechaliśmy, rozsunęłam zasłony w hotelowym pokoju i roześmiałam się głośno:
– Patrz, kochanie! Widok na las, nie na mur! Chociaż raz coś innego niż nasze bloki!
Andrzej tylko mruknął coś pod nosem, rzucając torbę obok łóżka.
– To co, zaczynamy od masażu? Ja mam czekoladowy o piętnastej. A ty? – zapytałam z entuzjazmem.
– Nie idę. Wtedy leci mecz. Ekstraklasa. Piast z Pogonią – powiedział poważnie, jakby chodziło o operację na otwartym sercu.
– Może potem pójdziemy na kolację? Jest restauracja z muzyką na żywo. Może potańczymy jak za dawnych lat?
– Zosiu, pizza w pokoju w zupełności wystarczy. I bez tych... tańców. W krzyżu mnie łupie – uciął temat.
Leżałam później na łóżku do masażu, czekając, aż rozprowadzą na moich plecach rozgrzaną czekoladę. I czułam, że coś się kończy. Nie chodziło o masaż, nie o taniec. Chodziło o to, że siedzimy obok siebie, a nigdy ze sobą. Jesteśmy sobie zupełnie obcy, niczego nie robimy razem. Milczymy już tak długo, że nasze głosy chyba się nawzajem pozapominały.
Pozew rozwodowy miesiąc później
Podróż powrotna była równie milcząca jak cały nasz wyjazd. Andrzej prowadził, a ja patrzyłam przez okno na mijane wioski i zamarznięte pola. W domu zdjęliśmy buty i każde z nas, bez słowa, poszło w swoją stronę – ja do kuchni, on do pokoju z telewizorem. Zaparzyłam kawę. Zwykłą, rozpuszczalną, jak co dzień. Usiadłam przy stole, nalałam dwie filiżanki i zawołałam go cicho:
– Andrzej… kawa.
Usiadł naprzeciwko mnie. W szlafroku, z rozwichrzonymi włosami. Milczeliśmy. W końcu odezwałam się pierwsza:
– My tak dalej długo nie pociągniemy, nie uważasz?
Podniósł wzrok znad filiżanki.
– O czym ty, do diabła, mówisz?
– O tym, że nie jesteśmy już razem. Jesteśmy obok siebie. Jak sąsiedzi.
Wzruszył ramionami, spojrzał w okno.
– Może… może masz rację. Ale po tylu latach? Co teraz?
Zamilkłam. Bałam się, że się rozpłaczę. Ale nie. To nie był ten rodzaj smutku. To było coś jak... ulga. Jak po ciężkim dniu, kiedy wreszcie można zdjąć za ciasne buty.
– Może to właśnie czas, żeby się pożegnać. Z godnością, póki jeszcze mamy do siebie szacunek – powiedziałam cicho.
Andrzej pokiwał głową.
– Może i tak.
Zadzwoniliśmy do dzieci następnego dnia. Byli zaskoczeni, ale nikt nie protestował. Nawet chyba to zrozumieli. Pozew rozwodowy złożyliśmy miesiąc później. Bez kłótni, bez scen. W sądzie podaliśmy sobie dłonie i każde z nas poszło w swoją stronę. A jednak… w środku coś zabolało.
Świat randkowania dla seniorów
Po rozwodzie wszyscy spodziewali się, że zamknę się w czterech ścianach z kocem i książkami. A ja… kupiłam nową sukienkę i zapisałam się na kurs tanga. Bo czemu nie? W końcu miałam czas dla siebie. Wkrótce Wanda – sąsiadka z drugiego piętra – wciągnęła mnie w świat randkowania dla seniorów.
– Ty, Zofia, tu jest taka aplikacja, dla ludzi „po przejściach”! Edka tam poznałam. Sama zobacz – stuknęła palcem w ekran telefonu. – Wdowiec. Lubi muzykę klasyczną i szarlotkę. Taki trochę nudziarz, ale za to jak on ładnie pachnie...
Założyłam profil. Wstawiłam zdjęcie z wesela siostrzenicy, na którym wyglądałam na pięćdziesiątkę. Pierwsze wiadomości? „Słodka jak miód” albo „Czy wierzysz w przeznaczenie?”. Skasowałam połowę. Ale potem napisał do mnie Edmund.
Spotkaliśmy się w kawiarni „Melodia”. Był ubrany w płaszcz z epoki PRL, a pachniał tak, jakby wylał na siebie całą butelkę taniej kolońskiej. Starej i zwietrzałej. Mówił sporo o sobie. Za dużo.
– Mój syn jest lekarzem, ortopedą z doktoratem, córka mieszka w Szwecji. A ja? Cóż, trochę samotny, ale radzę sobie. Mam olbrzymią działkę i drewniany domek, lubię spacery. No i kocham ten jazz z lat 60. To moja pasja! – mówił, nie pytając ani razu o mnie.
Po godzinie miałam wrażenie, że siedzę na nudnej rozmowie kwalifikacyjnej.
– No to… zadzwonisz? – zapytał na koniec.
– Pewnie – skłamałam i odetchnęłam, gdy zniknął za rogiem.
Okazało się, że w tym samym czasie mój były mąż Andrzej spotykał się... z Wandą! Sąsiadką z drugiego piętra. Edek ten, co tak pachniał, poszedł już w odstawkę. Wanda z kolei miała kota. A raczej siedem kotów. I mówiła ciągle tylko o nich.
– Stefan znowu mnie obsikał, niedobry kotek, a Kizia, wyobraź sobie, zrzuciła wazon! Ten w chińskie esy-floresy – śmiała się do Andrzeja.
A on? Po prostu milczał jak zawsze. I siedział nieruchomo wpatrzony w ekran telewizora.
Po co mi była ta cała wolność?
Wróciłam do domu po kolejnej randce z kimś, kto pachniał za mocno, mówił za dużo albo śmiał się jak koza. Wciągnęłam zasłony, włączyłam lampkę i usiadłam na kanapie. W ciszy. Bez rozmów, bez śmiechu, bez cudzego telefonu brzęczącego na stole. I nie wiem dlaczego, ale włączyłam wtedy muzykę – stare nagranie Anny German.
„Tańczące Eurydyki” rozlały się po pokoju jak ciepła herbata po ciele w zimny dzień. I nagle coś we mnie puściło. Zsunęłam kapcie, rozpuściłam włosy i... zaczęłam tańczyć. Sama. Śmiesznie, chaotycznie, z wyciągniętymi rękami, jakbym miała znów dwadzieścia lat. Kręciłam się w miejscu, uśmiechając się do nikogo. Albo do siebie.
Zatrzymałam się, dopiero gdy złapałam zadyszkę. Usiadłam na dywanie, przy komodzie. Wciąż stał tam stary flakon drogich perfum Andrzeja – zapach, który znałam na pamięć. Powąchałam go. I wszystko wróciło. Jego ręce na moich ramionach, gdy tańczyliśmy na naszym pierwszym sylwestrze. Te niezręczne kroki, śmiech, jego oddech przy uchu. Czy ja naprawdę chciałam tej wolności? Czy może uwierzyłam, że coś mnie jeszcze czeka? Że dzięki tej aplikacji znajdę drugą młodość, drugie życie?
Zrobiłam sobie herbatę z miodem. Usiadłam na balkonie pod kocem. Obserwowałam okna sąsiadów. Każde świeciło inaczej – ciepło, chłodno, migotliwie. A ja wciąż siedziałam sama, próbując nie ulec pokusie, by wysłać do Andrzeja wiadomość. Chciałam tylko napisać: „Pamiętasz, jak tańczyliśmy w kuchni w szlafrokach do radia?” Nie napisałam.
Nie padło „może wróćmy do siebie”
Zobaczyłam go przypadkiem, w warzywniaku. Stał przy stoisku z pomidorami i przekładał sztuki jak zwykle – z miną eksperta od warzyw. Miał tę samą kurtkę, którą nosił jeszcze przed rozwodem. Stałam chwilę, zanim mnie zauważył. Spojrzał. I oboje się uśmiechnęliśmy.
– Zosiu – powiedział cicho, jakby to imię nagle nabrało zupełnie innego znaczenia.
– Masz może ochotę na kawę? Tutaj, obok, jest fajna kawiarenka z ławeczkami na zewnątrz.
Skinął głową i po chwili siedzieliśmy naprzeciwko siebie każde z ceramicznym kubkiem w dłoni. Usiadł ciężko, jakby dźwigał na sobie niewyobrażalny ciężar całego życia pełnego trosk i problemów.
– Jak tam... Wanda? – zapytałam z przekąsem, ale też zaciekawieniem.
– Rozmawia tylko z kotami. Ja z kolei rozmawiam tylko z telewizorem. Nie wychodzi nam więc najlepiej – odparł dowcipnie.
Uśmiechnęłam się. Potem długo milczeliśmy, patrząc na ludzi z siatkami, dzieci z balonami, pary – te młodsze, i te starsze, które wciąż trzymały się za ręce.
– A Edmund? – zapytał, zerkając na mnie ukradkiem.
– Miał za dużo do powiedzenia i za mało pytał. Wiesz… wszyscy tacy zajęci sobą. A ja chyba już nie chcę walczyć o niczyją uwagę.
Pokiwał głową.
– Wiesz, Zosiu… ja się nie czułem wolny po rozwodzie. Czułem się… samotnie. Tak głupio jakoś byłem nagle sam.
– Ja też. Myślałam, że wolność to będzie taniec i radość. A to głównie gorzka herbata i samotne spacery – powiedziałam, patrząc przed siebie.
Nie powiedzieliśmy, że żałujemy. Nie padło „może wróćmy do siebie”. Ale między nami zawisło ciche „może kiedyś”. I to wystarczyło.
Wciąż jesteśmy razem, ale inaczej
Z czasem te spotkania na ławce w kawiarni niedaleko warzywniaka stały się naszym rytuałem. Nie było już napięcia ani cienia dawnych pretensji. Była cisza, ale taka, która nie boli – tylko pozwala być. Razem.
Nie wróciliśmy do siebie. Każde z nas miało już swoje mieszkanie, swoje przyzwyczajenia, swoje godziny snu. Ale zaczęliśmy znów rozmawiać. O pogodzie, o przepisach, o tym, że nowy sąsiad puszcza muzykę o szóstej rano. O tym, co nas boli – w kolanach, w sercu, w duszy. I nagle te rozmowy znaczyły więcej niż wszystkie czekoladowe masaże świata.
Nie jesteśmy już mężem i żoną. Ale jesteśmy kimś bliższym niż znajomi. Może przyjaciółmi? Może to właśnie najtrudniejsza forma miłości – ta, która nie potrzebuje papierka, wspólnego łóżka ani planowania wakacji. Ta, która jest cierpliwa i cicha.
Czasem myślę, że życie to nie jest opowieść z morałem. To raczej zbiór scenek, rozmów i emocji, które się mieszają i zmieniają. I może to nie był błąd, że się rozstaliśmy. Może musieliśmy się rozstać, żeby znów się spotkać – bez oczekiwań, bez rozczarowań. Dziś patrzę na Andrzeja zupełnie inaczej. Nie jak na męża, który zawiódł, ale jak na człowieka, który – tak jak ja – wciąż się uczy. Bycia obok. Ciepło. Uważnie. Może wciąż się uczymy być razem.
Zofia, 65 lat
Czytaj także:
- „Zniszczyłem rodzinie Wielkanoc, bo byłem szczery. Wciskali nos w nie swoje sprawy, to teraz mają, co chcieli”
- „Córka przypadkiem poznała mój sekret. Może i zniszczyłam naszą relację, ale nie mam zamiaru spowiadać się przed smarkulą”
- „Poprosiłam kolegę o pomoc w rozliczeniu PIT-ów. Ale ulga podatkowa nie była jedyną rzeczą, którą od niego dostałam”