Reklama

Po rozwodzie minęły dwa lata, a ja wciąż nie wiedziałam, co robię ze sobą. Biorąc rozwód, myślałam, że wszystko się zmieni. Że odejście od męża da mi nowy początek. Nic nie przyszło. Poza samotnością. I tym nieznośnym poczuciem, że przegapiłam coś ważnego. Aneta, moja przyjaciółka od czasów liceum, twierdziła, że przesadzam.

Reklama

– Ludzie mają gorzej. Ty masz dobrą pracę, mieszkanie, wolność. Tylko jakoś nie potrafisz się tym cieszyć.

– Bo czuję się, jakbym siedziała w pudełku bez powietrza – odpowiedziałam kiedyś i od tamtej pory już mnie nie pytała, jak się czuję.

Któregoś dnia, stojąc w korku, spojrzałam na billboard: uśmiechnięta kobieta na tle gór, a nad nią hasło: „Zrób coś dla siebie. Kredyt na dowolny cel. Wybierz wolność”. Dwa dni później miałam pieniądze na koncie. Zarezerwowałam pokój w małej agroturystyce w górach. Nie zabrałam laptopa. Napisałam tylko jedno zdanie do Anety:

„Muszę zniknąć na chwilę. Nie szukaj mnie”.

I wsiadłam do pociągu.

To mnie zaskoczyło

W górach pachniało. Naprawdę. Nie spalinami i tłuszczem z food trucków. Tylko słońcem, trawą i kurzem, który wirował na wiejskich drogach jak ciepły pył z innego świata. Z pociągu wysiadłam z duszą na ramieniu. Potem przesiadłam się w autobus. Kierowca był zły, ale zawiózł mnie tam, gdzie trzeba – pod drewnianą bramę z tabliczką „Zagroda u Wandy”.

– Zdążyła pani jeszcze przed obiadem – powiedziała kobieta z siwym kokiem i ramionami jak u chłopa.

Miała na sobie sukienkę w kwiaty i gumowe klapki. Kiedyś parsknęłabym śmiechem. Teraz chciało mi się płakać. Mój pokój był prosty. Łóżko, stół, okno z widokiem na sad. Nad nim firanka w zielone listki.

– Tu się wstaje wcześniej – rzuciła Wanda na odchodnym. – Za to wieczorem wszystko cichnie. Nawet myśli.

Pierwszego dnia położyłam się w trawie za stodołą. Bez telefonu, bez książki. Słońce łaskotało mi ramiona, a wiatr rozplątywał włosy. Usłyszałam coś, co na początku mnie zaskoczyło – własny oddech. Potem ptaki. I świerszcze. I własne myśli. Wieczorem usiadłyśmy z panią Wandą przy stole.

– I co pani w tym mieście robi? – zapytała.

– Pracuję. Odbieram maile. Siedzę w korkach. Żyję.

– To się pani tylko tak wydaje. Prawdziwe życie jest wtedy, kiedy ma się czas. Dla ludzi. Dla siebie.

Wieczorem zadzwoniła Aneta. Zdziwiła się, że odebrałam.

– I co, jak jest? Już ci przeszło?

– Nie. Dzieje się tu ze mną coś dziwnego.

Przecież ty masz kredyt do spłaty.

Rozłączyłam się. A potem długo leżałam na łóżku i patrzyłam w sufit z drewna. Cichy, ciepły i prawdziwy. Jak wszystko tutaj.

Musiałam to zrobić

Po tygodniu spędzonym w miejscu, gdzie największym hałasem było muczenie krowy albo szczeknięcie psa, powrót do Warszawy był jak skok do kipiącego kotła. Wszystko pachniało potem, asfaltem i niedoczyszczonym klimatyzatorem. W autobusie ktoś kłócił się przez telefon, a ja miałam ochotę wysiąść na najbliższym przystanku i zawrócić. Nie zawróciłam. Bo praca, bo rachunki, bo kredyt. W mieszkaniu było duszno, mimo że otworzyłam wszystkie okna. Rzuciłam torbę na podłogę, zdjęłam sandały i usiadłam na kanapie. I wtedy to poczułam. To już nie było moje miejsce. W pracy czekał mnie stos maili i zimne spojrzenie kierownika działu.

– Wróciła pani z urlopu? Mam nadzieję, że wypoczęta. Bo zaraz będzie pani potrzebna na pełnych obrotach.

– Chciałam porozmawiać – powiedziałam.

Uniósł brwi.

– Słucham.

Składam wypowiedzenie.

Cisza trwała dłużej, niż się spodziewałam.

– Z jakiego powodu?

– Z potrzeby życia.

Zmarnuje pani potencjał – odparł chłodno.

– Trudno. Wolę zmarnować potencjał niż siebie.

Wieczorem zadzwoniła Aneta. Czekała tylko na tę okazję.

– Zwariowałaś?! Ty nie masz już dwudziestu lat! Rzuciłaś pracę, bo posiedziałaś tydzień na wsi.

– To nie przez to.

– No to przez co?

– Bo wróciłam i wszystko było nie moje. A to już ostatni moment, żeby to odzyskać.

– To, co teraz? Zostaniesz jakąś hipiską z internetu?

– Może. Nie wiem jeszcze.

Masz kredyt!

– Wiem, ale może pierwszy raz spróbuję żyć.

Rozłączyła się bez słowa. A ja... wzięłam zimną herbatę, wyszłam na balkon i przez chwilę, krótką jak świt, poczułam się lekka.

Nie mogłam powstrzymać łez

Dom znalazłam przez przypadek. Szukałam jakiejkolwiek oferty z widokiem na coś innego niż beton i bloki. Znalazłam zdjęcie drewnianej chaty pod lasem, z balkonem porośniętym winoroślą. Pojechałam tam i kiedy zobaczyłam dom na żywo, wiedziałam, że to moje miejsce. Ganek skrzypiał, woda w studni była zimna, a trawa sięgała do kolan, ale ja czułam się jak w raju. Zaraz po powrocie zadzwoniłam do banku.

– Ma pani już jeden kredyt. W dodatku złożyła pani wypowiedzenie... Nie mamy gwarancji stałego dochodu.

– Mam zlecenia. Piszę, robię zdjęcia, pracuję zdalnie. To też pieniądze.

– Rozumiem. Jednak w świetle procedur... nie wygląda to stabilnie. A dom to duża inwestycja.

Zamilkłam.

– Przykro mi – dodał.

Zadzwoniłam do pani Wandy. Ona była moją ostatnią deską ratunku.

– I co, kupujesz naszą chatkę? – zapytała, jakby w ogóle we mnie nie wątpiła.

Chciałam, ale nie dostanę kredytu.

– A komu potrzebny kredyt, żeby żyć? Wolność to nie papier z banku.

– Bez tych pieniędzy nic nie zrobię.

– Możesz. Tylko nie w taki sposób, jak myślałaś. Czasem trzeba chwilę poczekać. Albo zacząć inaczej. Od małego.

– Chciałam wszystko naraz.

Tak się nie da. Wolność to maraton.

Rozłączyłam się i płakałam. Długo. Kredyt miał mnie wyzwolić. A stał się ciężarem.

Zrozumiałam, co jest ważne

Spontaniczne decyzje są moją nową specjalnością. Kiedyś musiałam mieć plan i trzy wersje awaryjne. Teraz spakowałam plecak i znów wsiadłam do autobusu. W tym samym kierunku. Wieś przywitała mnie upałem. Powietrze pachniało kurzem i ziołami. Szłam tym samym szlakiem co ostatnio, ale czułam się inaczej. Cięższa. Bo już wiedziałam, że nie mogę tu zostać. Że to tylko przystanek. Nie meta. Pani Wanda siedziała na ławce przed domem, wachlując się gazetą.

Mówiłam, że wrócisz – rzuciła bez zdziwienia.

Usiadłam obok niej. Milczałyśmy przez chwilę, słuchając świerszczy i głosów dzieci, które krzyczały gdzieś za stodołą.

– Już wiem, że nie kupię tego domu – powiedziałam cicho. – Nawet nie wiem, czy tu pasuję.

– To nie powód, żeby nie próbować.

– Chciałam tu żyć. Naprawdę.

– I żyjesz. Tylko nie tak, jak sobie wyobrażałaś. Wolność to nie miejsce. To decyzje, które podejmujesz każdego dnia.

Zasnęłam tamtej nocy w pokoju przy otwartym. Rano, kiedy wstałam, pani Wanda zostawiła mi śniadanie na stole i kartkę:

„Możesz wracać, kiedy chcesz. Nie zapominaj, że to ty jesteś swoim domem”.

W autobusie kierowca spojrzał na mnie w lusterku. Uśmiechnęłam się smutno. Wracałam do miasta, do hałasu, do kredytu, do niepewności.

Zaczęłam żyć naprawdę

Miasto nie stało się nagle piękne. Wciąż pachniało spalinami, a wieczorami rozgrzany asfalt oddawał ciepło jak piekarnik. Ja byłam inna. Już nie próbowałam wpasować się w świat, który nie był dla mnie. Zamiast tego zaczęłam budować swój – powoli, po swojemu, nawet jeśli na razie był tylko w kawałkach. Zlecenia przychodziły nieregularnie. Trochę pisałam, zaczęłam robić więcej zdjęć. Ludzi na przystankach, porzuconych butelek, słońca odbijającego się w szybach tramwajów. Założyłam bloga. Pewnego dnia zadzwoniła Aneta.

– Czytałam twojego bloga. I wiesz co?

– Co?

Zazdroszczę ci.

– Serio?

– Tak. Ja wciąż stoję w tym samym miejscu. Ty przynajmniej próbujesz iść.

– Nie wiem, dokąd idę.

– Ale idziesz. I to wystarczy.

Nie miałam żadnej gwarancji, że mi się uda. Kredyt wisiał nade mną jak ciężka chmura, ale już nie blokował światła. Nauczyłam się go ignorować. Albo traktować jak stałego gościa – upierdliwego, ale niekoniecznie groźnego. Wieczorami siadałam z laptopem na balkonie. Pisałam. O byciu po czterdziestce, o tym, że życie to nie bajka, ale też nie wyrok. Że można nie mieć planu i mimo to mieć sens. Pewnego dnia napisałam:

„Mam tylko siebie. I to pierwszy raz w życiu brzmi jak coś pełnego”.

Nie było idealnie. Jednak w końcu czułam się wolna.

Odnalazłam siebie

Siedziałam na balkonie. Nie na żadnym tarasie z widokiem na góry. Na balkonie na czwartym piętrze z widokiem na ulicę, tramwaje i inne balkony. W ręku trzymałam kubek z herbatą, a na kolanach mam laptopa. W tle radio grało letnią piosenkę, banalną, ale uparcie wesołą. W głowie miałam pustkę. Albo raczej ciszę. Nie kupiłam domu. Nie uciekłam. Wciąż nie wiem, dokąd zmierzam, ale wiem, gdzie nie chcę wrócić do starego życia. I to już dużo. Nie potrzebuję mapy. Wystarczy, że znam mi kierunek. Patrzę w okna naprzeciwko. W jednym ktoś podlewa kwiaty. W drugim ktoś wiesza pranie. Tuż obok toczy się codzienne życie. Może kiedyś wrócę w góry. Może moje miejsce to nie chata pod lasem, ale słowa, które piszę. I pierwszy raz od dawna – naprawdę mi to wystarcza.

Dorota, 43 lata


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama