Reklama

Mogłabym zacząć jak z tandetnego serialu: „Wszystko zaczęło się od jednego kłamstwa”. Ale to byłoby zbyt wygodne. U nas nic nie zaczęło się od jednego konkretnego momentu. Raczej od wielu niedopowiedzeń, zbyt długiego milczenia i rozrastającej się ciszy między nami. Kiedy patrzyłam na Bartka przy śniadaniu i widziałam, jak mówi do dzieci przez zaciśnięte zęby, a do mnie już nawet nie próbuje – wiedziałam, że to się kończy.

Może to głupie, może sentymentalne – ale naprawdę nie umiałam znieść myśli, że będę musiała tłumaczyć dzieciom, dlaczego tatuś już z nami nie mieszka. A Bartek? On był jak typowy facet – udawał, że wszystko jest w porządku.

Świetnie odgrywane role

Zawsze mnie bawiło, jak bardzo życie potrafi kłamać przez zdjęcia. Gdyby ktoś zrobił nam wtedy zdjęcie – mi, Bartkowi, dzieciom – przy śniadaniu w naszej kuchni, to byłby materiał na okładkę magazynu o rodzinnych wartościach. A jednak… wszystko było nie tak.

– Kuba, nie grzeb tak w tej bułce, tylko jedz – powiedziałam z uśmiechem, ale zęby miałam zaciśnięte.

– Mama, ale środek jest jakiś dziwny – jęknął siedmiolatek, krzywiąc się teatralnie.

– Tata mówi, że tamte bułki były dobre, tylko mama zawsze musi coś zmieniać – wtrąciła Zosia, nasza starsza, zbyt bystra jak na swój wiek.

Spojrzałam na Bartka. Siedział naprzeciwko mnie, z gazetą w ręku, jakby był z lat 90.

– Bartek, może byś coś powiedział? – rzuciłam z nutą złośliwości.

Podniósł wzrok.

– Powiedziałem wczoraj, że nie lubię tych bułek. Ale kupiłaś je znowu, więc... jedzmy.

Uśmiechnęłam się sztucznie i sięgnęłam po dzbanek z sokiem. Kiedyś byśmy się o to pokłócili. Teraz po prostu odgrywaliśmy role.

– Dzieci, pamiętajcie, dziś odbierze was tata – powiedziałam, kończąc temat.

– A czemu nie ty? – spytał Kuba.

– Bo mama ma spotkanie, a tata wyjątkowo nie ma dziś zebrania – wyjaśnił Bartek spokojnie. – I pojedziemy po szkole na lody.

– Naprawdę? – zapytała Zosia, z błyskiem w oku.

Tak. Rodzinny dzień. Prawda, Olga?

Uśmiechnęłam się. Tak, rodzinny dzień. Nawet jeśli za tydzień mieliśmy stanąć przed sądem.

Było za późno

Wieczorami najtrudniej było udawać. Kiedy dzieci już spały, a dom milczał, zostawało tylko to – dwoje obcych ludzi w salonie z kanapą, na której jedno z nich miało spać.

– Idziesz do sypialni? – spytał Bartek, nie odrywając wzroku od ekranu laptopa.

– Nie. Dziś twoja kolej na łóżko. Ja wezmę kanapę – odparłam, zdejmując z krzesła cienki koc.

– Daj spokój, Olga, jesteś zmęczona. Ja się położę tutaj.

– Nie będziemy się teraz o to kłócić, prawda? I tak już się nie kłócimy. Tylko rozdzielamy obowiązki – rzuciłam chłodno.

Westchnął, zamknął laptopa i przesunął się na brzeg kanapy. Widziałam kątem oka, że się we mnie wpatruje, ale udawałam, że tego nie widzę.

– Pamiętasz, jak pierwszy raz tu spaliśmy? – zapytał niespodziewanie.

Zamarłam z kocem w ręku.

– Miałeś wtedy w gipsie nogę. Spałeś jak trup, a ja całą noc się bałam, że cię czymś uderzę.

Uśmiechnął się blado.

– Wtedy się o nic nie kłóciliśmy.

– Bo nie mieliśmy jeszcze dzieci, kredytu i piętnastu lat zmęczenia na karku.

Usiadłam na brzegu łóżka. Cisza między nami była jak mur. Niewidoczny, ale cholernie ciężki.

– Olga… Myślisz, że dzieci to czują?

– Co czują?

– Że to wszystko… jest na niby.

Spojrzałam na niego. Po raz pierwszy od dawna wyglądał, jakby naprawdę chciał rozmawiać. Ale było za późno. Mieliśmy wyznaczoną datę rozprawy.

– Myślę, że wiedzą więcej, niż udają. Zupełnie jak my.

Osobno, ale razem

Szkoła zawsze miała ten specyficzny zapach: kredy, linoleum i niedojedzonych kanapek. Weszliśmy na zebranie razem – Bartek z lewej, ja z prawej. Idealnie zgrani, uśmiechnięci, jak para z reklamy pasty do zębów. Na korytarzu minęliśmy nauczycielkę.

– Dzień dobry, jak miło Państwa widzieć razem! – zawołała z entuzjazmem.

– Oczywiście. Dla dzieci jesteśmy zawsze razem – odparłam, zanim Bartek zdążył cokolwiek powiedzieć.

Usiedliśmy w ostatnim rzędzie sali.

– Myślisz, że Zosia coś zbroiła? – szepnął Bartek.

– To zebranie ogólne, a nie przesłuchanie – prychnęłam.

– A ty? Wszystko u ciebie w porządku?

Zamarłam.

– Jakie to ma znaczenie?

– Żadne, po prostu pytam. Jako człowiek.

Zanim odpowiedziałam, weszła wychowawczyni. Oczywiście, pierwsze co powiedziała, to że „Zosia jest bardzo dojrzała emocjonalnie”. Spojrzeliśmy na siebie z Bartkiem jednocześnie.

– Po nas to ma, nie? – rzucił półgłosem.

– Albo wbrew nam – odburknęłam.

Po zebraniu szliśmy korytarzem powoli. W ciszy. Minęliśmy tablicę z pracami dzieci. Zosia narysowała dom. Był duży, kolorowy. I miał dwa serca na dachu. Jedno po lewej, drugie po prawej stronie.

Zatrzymałam się i poczułam, jak ściska mnie w gardle.

– Widzisz? – zapytałam cicho. – Ona wie.

Bartek tylko skinął głową.

– Ale nie chce, żebyśmy się rozchodzili – dodał.

A ja nie wiedziałam, czy to powód do radości, czy do jeszcze większego smutku.

Za dużo sobie wyobraża

Była sobota. W teorii dzień na odpoczynek, w praktyce – kolejna próba udawania normalności. Zosia miała występ w szkole. Wcieliła się w jakąś pszczołę, a Kuba był drzewem. Serio, drzewem. Dostał kawał tektury i z dumą paradował po domu, udając dąb.

– Mamo, a jak stanę tak... to widać, że jestem zły dąb? – spytał, wyginając się w dziwny sposób.

– Oczywiście – uśmiechnęłam się. – Jesteś najbardziej groźnym drzewem w tej sali.

Bartek siedział przy stole i przyszywał Zosi skrzydła do stroju.

– Dobrze, że nie jestem tą pszczołą. Nie umiałbym machać skrzydełkami i robić „bzzz” – mruknął.

– To i tak więcej niż ty robisz zazwyczaj w soboty – wtrąciłam z przekąsem.

Spojrzał na mnie. Nie złością. Raczej zmęczeniem.

– Cieszę się, że idziemy razem – powiedział po chwili.

– Bo musimy. Nie możemy im teraz tego zepsuć.

– A może właśnie przez to zaczynamy znowu być… razem?

Prychnęłam.

– Bartek, to tylko wspólne odhaczenie rodzicielskiego obowiązku, a nie życie. Nie mieszaj tego.

Zosia wbiegła do salonu.

– Tato, mama, gotowi?! Bo Pani Ania mówiła, że spóźnialskich sadzają z tyłu!

Pojechaliśmy. Razem. Całą drogę słuchałam Zosi, która ćwiczyła kwestię: „Niech kwitnie łąka, niech żyje świat!”

Bartek raz po raz zerkał na mnie, ale nie mówił nic. W sali siedzieliśmy obok siebie. Zosia patrzyła w naszą stronę i się uśmiechała. A ja pierwszy raz od dawna poczułam, że to, co robimy, choć na niby, przynosi komuś prawdziwą radość.

Tylko prawda

Nie pamiętam, kto to powiedział pierwszy. Może Zosia. Może Kuba. Może oboje naraz. Ale pamiętam ich wzrok, gdy to usłyszałam.

– A jak długo jeszcze będziecie udawać, że się nie rozstajecie? – zapytała Zosia pewnego wieczoru. Ton miała rzeczowy, zbyt rzeczowy jak na dziesięciolatkę.

– Co masz na myśli? – zapytał Bartek ostrożnie.

– No że wszyscy myślą, że jesteście razem. Ale my wiemy, że nie. Bo nie ma przytulania. Nie ma całowania. I mama płacze, jak myślicie, że śpię.

Zamarłam.

– Kochanie... my tylko...

– Tylko się nie kochacie – dokończył Kuba z furią, jakby wyrzucał to z siebie od tygodni. – Ale możecie udawać, bo przecież to dla nas, tak?

Bartek otworzył usta, ale nic nie powiedział.

Nie chcieliśmy was ranić – zaczęłam, ale w gardle miałam grudę.

– To powiedzcie prawdę – powiedziała Zosia cicho..

Wieczorem siedzieliśmy z Bartkiem na tarasie. Milczeliśmy długo. W końcu odezwał się pierwszy.

– Może naprawdę czas się rozstać. Ale tym razem... naprawdę.

Pokiwałam głową. Bo to miało sens.

A potem dodałam:

– Albo... może czas przestać udawać, że się nie kochamy.

Pierwszy raz od miesięcy – naprawdę na mnie spojrzał. Bez złości. Bez ironii.

– To byłby niezły zwrot akcji.

I zanim zdążyłam odpowiedzieć, złapał moją dłoń. Jakby próbował sobie przypomnieć, jak to było – trzymać ją nie dla pozoru, ale z potrzeby.

Czas się poznać

Nie wydarzyło się nic spektakularnego. Nie padliśmy sobie w ramiona, nie płakaliśmy w deszczu. Ale coś się zaczęło. Powoli. Prawdziwie.

Na rozprawę rozwodową nie poszliśmy. Zadzwoniłam do sądu, powiedziałam, że chcemy wycofać pozew. Pani po drugiej stronie brzmiała tak, jakby to słyszała pierwszy raz w życiu.

– Olga... – Bartek wszedł do kuchni, gdzie siedziałam z kubkiem herbaty. – Może zaczniemy się spotykać.

Spojrzałam na niego jak na wariata.

– Spotykać? Bartek, mieszkamy razem.

– No właśnie. Mieszkamy, ale może... umówmy się. W piątek. W kinie grają ten film, co kiedyś widzieliśmy na randce. Pamiętasz?

– Ten z tym facetem, co przez cały film szukał pierścionka?

– Tak, ten absurdalny. Ale pamiętam, że wtedy trzymałaś mnie za rękę i śmiałaś się tak, że wszyscy się na nas oglądali.

Uśmiechnęłam się. I wtedy zdałam sobie sprawę, że przez cały ten czas nie chodziło o dzieci, ani o pozory. Chodziło o nas – o dwoje ludzi, którzy się pogubili. I może teraz, kiedy już nie musieliśmy udawać, było miejsce, by coś zacząć od nowa.

– Okej. Ale kolację ja wybieram – powiedziałam.

– Umowa stoi.

Zosia zerknęła na nas znad książki.

– Czyli co, będziecie razem?

– Raczej dopiero się poznajemy – odpowiedziałam.

I może właśnie dlatego było w tym coś prawdziwszego niż we wszystkich naszych poprzednich próbach.

Olga, 36 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama