„Rozwód odarł mnie z oszczędności, ale nie z dobrego serca. Pomogłam biednemu mu w potrzebie, a on uratował mi życie”
„Słyszałam za sobą ciche kroki. Dochodziły do mnie głosy ludzi ulicy, kryjących się przed deszczem w śmietniku, jakieś krzyki, ale to wszystko było jakby za tą ścianą, która mnie otaczała. Miałam takie odczucie, jakbym poruszała się w klatce sunącej wraz ze mną, klatce, która nie przepuszczała żadnych zewnętrznych zdarzeń”.
- Alicja, 55 lat
Tak mi się w życiu poukładało, że choć bardzo nie chciałam, z małego cichego miasteczka musiałam przenieść się do wielkiego. Miało to dla mnie same złe strony: opuszczałam dom, sąsiadów, plotkarskie uliczki, ale za to niezwykle ciche, niższe ceny za wszystko, ciszę i spokój. W mieście czekało na mnie mieszkanie na nieciekawych peryferiach, hałas, drożyzna, kurz, brak zieleni i brak pracy. Po rozwodzie, który niejako zmusił mnie do takich życiowych rozstrzygnięć, zostało mi trochę pieniędzy, zaledwie na kilka miesięcy egzystencji.
Pół roku, przez które szukałam pracy, kosztowało mnie tyle nerwów, że byłam bliska załamania, sprzedania mieszkania i zaszycia się w mysiej dziurze. W chwilach totalnej rozpaczy myślałam nawet o powrocie na stare śmieci, ale nie było to już możliwe.
Wreszcie znalazłam pracę w sklepie, jako ekspedientka. Sklep był niewielki, osiedlowy, obsługiwałyśmy go we dwie z koleżanką, mijając się na zmianach: jedna od 6 do 14, druga od 14 do 22. Sklep leżał na peryferiach, gdzie nie było miło przychodzić bardzo rano ani późnym wieczorem.
Klientela w sklepie też była bardziej podmiejska: rano głównie sprzedawało się produkty spożywcze, po południu – alkohole. Miałyśmy, co prawda, pod ladą przycisk alarmowy, ale przecież nie będę go używała na wszystkich, którzy klną w sklepie, wylatują z łapami albo starają się mnie klepnąć, jak kelnerkę w najpodlejszej knajpie.
Źle znosiłam tę atmosferę, no ale nie miałam nic innego. A na dodatek nie mogłam narzekać na pensję, która zawierała także premię od utargu. Tak więc – chcąc nie chcąc – musiałam być dla klientów w miarę uprzejma. To przecież oni wkładali pieniądze na przeżycie do mojego portfela. Może marne, ale zawsze.
Z domu do pracy dzieliły mnie ze dwa kilometry bocznymi uliczkami. Kiedy miałam więcej czasu i więcej siły, szłam do autobusu i komfortowo, choć bardzo okrężną drogą, podjeżdżałam pod dom. Ale raczej zawsze mi się śpieszyło i zawsze wolałam się przejść.
Zobacz także
Nie był to zbyt przyjemny spacer – między zapyziałymi podwórkami, pełnymi śmietników, siedzących na ławeczkach pijaków, czasami namolnych, czasami chamskich. Przyśpieszałam kroku i starałam się uciec jak najszybciej. Koleżanka radziła, żebym kupiła sobie na bazarze gaz pieprzowy, na wypadek kłopotów z takimi adoratorami, i zaczęłam się nad tym zastanawiać.
Nasz sklepik był dość wszechstronny, jak to mówią: mydło i powidło. Nie zawsze wszystko „schodziło”. Część produktów trzeba było przeksięgować i potem szybko wyrzucić, bo dla ludzi nie nadawały się już do spożycia.
Dla ludzi nie…
Między domami, po śmietniskach, które nie zawsze były należycie sprzątane, panoszyły się bezpańskie psy. Lokatorzy czasami coś im wyrzucali do jedzenia, czasami ktoś nalał wody do jakiejś miski.
Ja też starałam się o tych nieszczęśnikach pamiętać – niemal codziennie zabierałam dla nich przeterminowane wędliny, jakieś sery. Potem, po drodze z domu do pracy, przystawałam przy śmietnikach, na chodniku, żeby za bardzo nie wchodzić w ten krąg ciemności, daleko od latarni. Wołałam psy, które po jakimś czasie przyzwyczaiły się do tego, że mam coś dla nich do jedzenia, i towarzyszyły mi potem przez kilkanaście metrów.
Było mi przez tę chwilę nawet raźniej i czułam się spokojniejsza.
Kotku, nie wolałbyś mieszkać ze mną, w ciepłym domu?
Tego dnia nie było żadnych przeterminowanych „spadów”, na wszelki wypadek kupiłam więc kawałek najtańszej kiełbasy i włożyłam do torebki. Wyjątkowo nie było wielu chętnych do jedzenia. Na wołanie przybiegły tylko jakieś dwa psy – podbiegły do mnie, przywitały się merdaniem ogonów i wróciły do swoich zajęć.
Przyśpieszyłam kroku. Nagle z tyłu, za mną, rozległo się ciche miauczenie. Odwróciłam się gwałtownie i zobaczyłam niedużego, czarno-białego kota, chrapliwie miauczącego i próbującego mnie dogonić.
Zatrzymałam się. Kot podbiegł i zaczął po kociemu ocierać się o moje nogi. Kiedy tylko postąpiłam krok naprzód, on wplątywał się w moje buty. Myślałam, że się przewrócę, wykonywałam nieprawdopodobny slalom, żeby go nie rozdeptać. A on cały czas miauczał, jakby chciał porozmawiać.
Wreszcie przystanęłam, przypomniałam sobie o kawałku kiełbasy, wyjęłam go i położyłam przed kotem. Na chwilę zamilkł, rzucił się na kiełbasę, ale za chwilę znowu rozpoczął swój koncert. Poszłam w kierunku domu, oglądając się co jakiś czas.
Kot siedział na krawędzi chodnika, gryzł kiełbasę i cały czas pomiaukiwał, tym razem chyba z zadowolenia.
Często się zastanawiałam, jak to możliwe, że wałęsające się w okolicy psy jeszcze tego kota nie rozszarpały. Widać, niedola bezdomności jednoczy bardziej niż przynależność do gatunku. Zupełnie inaczej niż u ludzi, którzy chyba nigdy nie nauczą się żyć w zgodzie.
Psów zresztą jakby ubyło, więc wzbudzałam już niewielkie zainteresowanie. Czasem jakiś podszedł, połasił się, ale nie było to już hurtowe karmienie całej hałastry. Za to dzień w dzień towarzyszył mi teraz ten dziwny, pomiaukujący kot.
Rozpieszczałam go chyba za bardzo, czasami kupując specjalne przysmaki dla kotów. Niezmiennie witał się ze mną, ledwo weszłam między pierwsze domy, potem zjadał, co tam miałam dla niego, i odprowadzał mnie – zawsze tyle samo, do rogu ulicy – lawirując kocim slalomem między moimi butami. Gdy tylko uznał to za stosowne, zawijał ogon i zawracał.
Kilka razy próbowałam go wziąć na ręce i zabrać do domu. Nie udawało się. Po dwóch, trzech krokach wyrywał się i uciekał na swoje śmieci, do kamienicy, gdzie pewnie w piwnicy miał swój kąt. Chociaż ja proponowałam mu luksusy, on najwyraźniej nimi pogardzał.
Któregoś wieczoru nie spotkałam swojego przyjaciela. Pogoda była wyjątkowo niesprzyjająca, padał deszcz, a latarnie nie wiedzieć dlaczego pogasły akurat na tym odcinku ulicy. Gdzieś z oddali dochodziło mnie jakieś miauczenie, ale kota nie widziałam. Otworzyłam parasol…
Szłam z duszą na ramieniu, w kieszeni ściskając pojemniczek z gazem, który w końcu kupiłam. Wydawało mi się, że za mną, w odległości kilku kroków, idzie ktoś w czarnym płaszczu. Kiedy jednak się odwracałam – nikogo nie było, widziałam jedynie nieprzeniknioną ciemność.
Niedaleko stąd jakiś bandzior napadł i pobił kobietę
Ta ciemność przybierała kształt pomalowanej na czarno ściany – za nią nie widziałam już nic, żadnego cienia, błysku światła, nic. A przecież aż tak ciemno nie było. I znowu to samo: słyszę jakby czyjeś ciche kroki, odwracam się – otacza mnie ściana ciemności.
Dochodziły do mnie głosy meneli kryjących się przed deszczem w śmietniku, jakieś krzyki, ale to wszystko było jakby za tą ścianą, która mnie otaczała. Miałam takie odczucie, jakbym poruszała się w klatce sunącej wraz ze mną, klatce, która nie przepuszczała żadnych zewnętrznych zdarzeń.
Ciemna ulica, deszcz, drżąca ręka zaciśnięta na gazie, strach, nerwy – pewnie to wszystko stwarzało te niesamowite doznania. Od czasu do czasu słyszałam jedynie cichutkie miauczenie i miałam wrażenie, że kot ociera się o moje nogi. Kiedy spoglądałam w dół – żadnego kota nie było.
Nadal czułam jednak czyjąś obecność i tę ochronną ścianę wokół siebie. Robiłam krok w bok – ona przesuwała się również. Nagle stawałam, żeby poprawić wyrywany przez wiatr parasol – ona zatrzymywała się również, stale w tej samej odległości ode mnie. Przez nią nic nie widziałam.
Najbliższa przecznica świeciła latarniami. Byłam już blisko domu. Jeszcze tylko przejść przez ulicę… Odwróciłam się. Dziwne: nieprzenikniona ciemność, która mnie otaczała – zniknęła. Poczułam się bezpieczna. Wbiegłam do mieszkania. Otworzyłam drzwi, zamknęłam je szybko i opadłam na fotel. Odetchnęłam.
Wystraszyłam się, kiedy z kuchni dobiegło mnie ciche miauczenie.
Zerwałam się z fotela. Na środku kuchennej podłogi siedział mój mały przyjaciel i z wyrzutem patrzył mi w oczy. Nie dostał dzisiaj nic ode mnie. Ale przecież go nie spotkałam. Nie wyszedł na spotkanie… A jak tu się dostał przede mną, jak trafił do mojego mieszkania? Aż usiadłam! Nie! To niemożliwe! To miauczenie z odległości, ta ściana bezpieczeństwa…
Zakręciło mi się w głowie, musiałam usiąść na krześle. Kot leżał zwinięty na poduszce leżącej na wersalce i spał w najlepsze. Położyłam się także i spałam kamiennym snem niemal do południa.
Kiedy przyszłam na swoją zmianę, koleżanka wybiegła mi naprzeciw:
– Matko kochana, Ala, dobrze, że jesteś, bo my tu cali w nerwach! – krzyknęła, łapiąc mnie za ręce. – Dzwoniliśmy, ale nikt nie odpowiadał. Już mieliśmy do ciebie jechać. Myśleliśmy, że to ty…
– Ale co ja? – nic z tego nie rozumiałam.
– Rano była tu policja. Wczoraj, dokładnie parę minut po tym, jak wyszłaś z pracy, jakiś bandzior napadł na samotną kobietę! Pobił ją do nieprzytomności i zwiał z jej torebką. Kobieta leży w szpitalu. Nie wiadomo, czy z tego wyjdzie. Na razie nikt jej nie rozpoznał i myśleliśmy, że to ty…
Ściana, czarna ściana, klatka wokół mnie, ochrona, miauczenie, kot. Wszystko zaczęło migać mi przed oczami. Usiadłam na krześle, powoli zaczęłam dochodzić do siebie. Powoli zaczynałam rozumieć. Koleżanka podała mi szklankę wody. Szumiało mi w głowie. Czy to możliwe? Do dziś nie wiem, co mam o tym myśleć. Mój mały przyjaciel ma się dobrze i wcale nie chce uciekać ode mnie. A z menelami po tym wypadku dzielnicowy zrobił porządek. Pozamykano śmietniki, poustawiano latarnie, codziennie chodzi tam patrol.