„Ruszyliśmy do Włoch kamperem z 3 dzieci na pokładzie. Już w Czechach chciałam wyskoczyć i uciec gdzie pieprz rośnie”
„Już pierwszego dnia podróży zaczęło się psuć. Piotr zapiął pas, wrzucił bieg i ruszył, jakbyśmy jechali po wolność. Leo piszczał z tyłu, że chce bajkę, Ola próbowała połączyć się z internetem, a Staś co chwilę pytał, ile kilometrów do granicy. Siedziałam obok Piotra i próbowałam się uśmiechać”.

- Redakcja
Zawsze sobie powtarzałam, że jeszcze tylko kilka lat. Jeszcze trochę, dzieci podrosną, Piotr się może w końcu ogarnie, ja się przestanę zamartwiać o wszystko – i odpocznę. Ale to „jeszcze trochę” ciągnęło się już dekadę. Każdy dzień wyglądał tak samo: pobudka, śniadania, kłótnia o szczoteczkę do zębów, „Mamo, gdzie moje buty?”, potem praca, zakupy, pranie, zmywanie. I Piotr. Wiecznie z telefonem przy uchu, wiecznie rozdrażniony. „Nie teraz, Zuza, mam calla. Zaraz, Zuza, przecież miałem trudny dzień”. Tylko że moje dni też nie były łatwe, tylko nikt nie pytał, czy mam siłę.
To on pierwszy rzucił pomysł: „Zróbmy coś szalonego! Kupmy kampera! Pojedziemy do Włoch! Będziemy żyć jak wolni ludzie – zero hoteli, zero terminów, tylko my i natura!” Patrzyłam na niego jak na wariata. Ale Ola aż zapiszczała z radości, Staś się rozpłakał, że „chce do hotelu jak w Grecji”, a Leo w tym samym czasie wysypał ryż na podłogę. I wtedy coś we mnie zaskoczyło. Może rzeczywiście coś się zmieni? Może to będzie to? Wakacje życia?
Kamper był stary. Pachniał stęchlizną i wspomnieniami poprzednich właścicieli. Ale Piotr był zachwycony. „Zobaczysz, będzie lepiej niż w hotelu. Tylko my i natura” – mówił z ogniem w oczach. Taki był zawsze. Jak czegoś chciał, nie odpuszczał. A ja? Ja się poddałam. Tylko nie wiem czy tej wizji, czy ogólnie. Pakowanie trwało tydzień. Leo co chwilę czegoś chciał. Ola narzekała, że nie będzie miała wi-fi, Staś chciał zabrać kaktusa. Piotr chodził po mieszkaniu z listą i odhaczał rzeczy. A ja czułam coraz większy ścisk w żołądku. Ale nie mówiłam nic. Po co? Przecież miało być pięknie. Przecież może rzeczywiście… czegoś takiego nam potrzeba.
Pożałowałam już w Czechach
Już pierwszego dnia podróży zaczęło być nieprzyjemnie. Piotr zapiął pas z uśmiechem, wrzucił bieg i ruszył jakbyśmy jechali po wolność. Leo piszczał z tyłu, że chce bajkę, Ola próbowała połączyć się z internetem, a Staś co chwilę pytał, ile jeszcze kilometrów do granicy. Ja siedziałam obok Piotra i próbowałam się uśmiechać. Jeszcze wtedy się starałam. Kiedy przejechaliśmy granicę z Czechami, poczułam, że coś jest nie tak. Powietrze w kamperze zrobiło się cięższe, bardziej gęste. Spojrzałam na nawiewy, ale cicho zamilkły. Piotr naciskał przyciski, kręcił gałkami, w końcu uderzył dłonią w deskę.
– Przestała działać klimatyzacja – mruknął, jakby to była tylko drobna usterka.
– Może to tylko przestój, może za chwilę się uruchomi – odpowiedziałam, choć sama wiedziałam, że to naiwne.
Po dwóch godzinach jazdy wszyscy byliśmy zlani potem. Leo rozebrał się do samej pieluchy, Staś siedział w kącie i mamrotał, że boli go głowa, a Ola co chwilę rzucała kąśliwe uwagi.
– Nie mogłeś wynająć normalnego hotelu jak wszyscy? – zapytałam takim tonem, że na moment zrobiło się zimno, mimo duszności.
– Nie narzekaj. Kiedyś ludzie nie mieli nawet GPS-a – odburknął Piotr, zaciskając dłonie na kierownicy.
– Może znajdziemy jakiś serwis? Prześpimy się dziś w motelu? – zaproponowałam cicho, nie chcąc dolewać oliwy do ognia.
– Nie po to brałem kampera – odpowiedział twardo, nawet na mnie nie patrząc.
Zamilkłam. Siedziałam z nogami podkulonymi na fotelu i patrzyłam na drogę. Wszystko we mnie krzyczało, żeby to przerwać, ale wiedziałam, że jeśli coś teraz powiem, wybuchnie awantura. Już żałowałam tej podróży, ale nie miałam odwagi przyznać tego na głos. Nie chciałam być tą, która psuje wszystkim zabawę. Jeszcze wierzyłam, że może jutro będzie lepiej.
Byłam jak uwięziona
Drugiego dnia wyruszyliśmy wcześniej, bo Piotr uznał, że skoro nie działa klimatyzacja, to lepiej jechać, póki powietrze jest jeszcze znośne. Leo jadł płatki z miski na kolanach, Staś bez przekonania gryzł bułkę, a Ola nie odezwała się ani słowem. Miała słuchawki w uszach i nie patrzyła nawet przez okno. Droga przez Austrię szła gładko, aż w pewnym momencie GPS zaproponował alternatywną trasę. Piotr spojrzał na ekran, mruknął coś o skróceniu drogi i skręcił w boczną, wąską drogę. Początkowo prowadziła przez pola, potem zaczęły się podjazdy i zakręty. Zrobiło się stromo, a ja co chwilę patrzyłam w lusterko, jak tył kampera niebezpiecznie kołysze się przy każdym zakręcie.
– Na pewno tędy? – zapytałam, trzymając się fotela.
– GPS prowadzi – odpowiedział Piotr i dodał ciszej – Przecież nie błądzę.
Droga coraz bardziej się zwężała. Minęliśmy starą stodołę, kilka krów pasących się przy samej jezdni, aż w końcu dotarliśmy do końca asfaltu. Przed nami była tylko kamienna droga pod górę i drewniana tablica z napisem po włosku, którego nie rozumiałam. Piotr zahamował. Zamilkł.
– Dlaczego tu śmierdzi krową? – zapytał Staś, zatykając nos.
– Chce mi się sikuuuu! – zawył Leo, kopiąc w fotel.
– Wszyscy cicho! Próbuję cofnąć! – krzyknął Piotr, chwytając kierownicę z taką siłą, że aż zbielały mu kostki palców.
Kamper zaczął powoli cofać. Przez boczne okno widziałam, jak jedno z tylnych kół niemal wisi nad rowem. Staś się rozpłakał, Leo zaczął krzyczeć, a Ola rzuciła telefon na podłogę.
– Co za idiotyczna wycieczka – mruknęła, krzyżując ręce.
Ja wpatrywałam się przed siebie i cicho szepnęłam:
– Nie dam rady… Nie dam rady…
Nie wiem, czy ktoś to usłyszał. Nikt nic nie odpowiedział. W głowie miałam obraz z dzieciństwa, jak siedziałam z rodzicami nad jeziorem, w ciszy, przy ognisku, a wiatr pachniał sosnami. Tamte wakacje były inne. Spokojne. Bez napięcia. Bez krzyku. A teraz byłam tu. Uwięziona w cholernie gorącym, rozgrzanym pudełku z krzyczącymi dziećmi i mężem, który nie umiał powiedzieć „to nie był dobry pomysł”.
Burzliwa noc na kempingu
Kiedy w końcu udało się zawrócić, nikt nic nie mówił. Przejechaliśmy kolejne trzydzieści kilometrów w całkowitej ciszy, przerywanej tylko kwileniem Leo, który zasnąć nie mógł, bo było mu „za głośno w głowie”. Zatrzymaliśmy się na jakimś losowym kempingu w Alpach, który Piotr znalazł na telefonie. Zjechaliśmy tam z braku lepszej opcji. Nie było nawet recepcji, tylko zardzewiała budka z napisem „INFO” i przemoczone mapki w środku.
Zaczęło padać, zanim jeszcze wyjęliśmy bagaże. Najpierw drobno, prawie niezauważalnie. Potem mocniej. Błoto pod nogami rozchlapywało się przy każdym kroku. Piotr zaparkował kampera na skraju, tuż przy lasku, i rzucił do mnie:
– No. Mamy swój kawałek natury.
Rozwinął markizę, ale zanim zdążył ją dobrze rozpiąć, poryw wiatru wyrwał ją z uchwytów. Leo wpadł w histerię, Staś się trząsł, bo przemókł w kilka minut, a Ola usiadła na plastikowym krześle i powiedziała tylko:
– Mam dość tej rodziny.
Piotr zaklął pod nosem, potem udawał, że wszystko jest w porządku. Że to tylko mały deszczyk, że wieczór będzie romantyczny, że tak właśnie wygląda przygoda życia.
– Ja już nie mogę. Ty zawsze musisz mieć rację! – powiedziałam w końcu, nie wytrzymując.
– To się nazywa przygoda. Trzeba było nie jechać! – odburknął, nie patrząc na mnie.
– A nie mówiłam, że to zły pomysł? – rzuciła Ola przez zaciśnięte zęby.
Leo znów zaczął płakać. Staś podszedł do mnie i szarpnął mnie za rękaw.
– Czemu płaczesz?
Nie zauważyłam nawet, że mam łzy na policzku. Wytarłam je szybko rękawem bluzy i uśmiechnęłam się do niego blado.
– To przez deszcz, kochanie. Tylko przez deszcz.
Wieczorem burza rozszalała się na dobre. Błyskało co kilka minut. Kamper trząsł się od wiatru. Leżeliśmy w piątkę w ciasnym wnętrzu, w mokrych ubraniach, z przemoczonym śpiworem i kubkiem z odpadającym uchem. Piotr udawał, że śpi. Ja patrzyłam w sufit i myślałam o tym, że jeśli to miały być nasze wakacje życia, to może wcale nie jesteśmy rodziną, którą można skleić jednym wyjazdem.
Powrót do domu bez słowa
Czwartego dnia nad ranem Piotr po prostu wstał i bez słowa zaczął zbierać rzeczy. Nie pytał, nie komentował. Po prostu wrzucał mokre ręczniki do worka, zbierał porozrzucane buty, zwinął markizę i zamknął schowki. Ja siedziałam z kubkiem zimnej kawy, patrzyłam na niego i nie pytałam dokąd jedziemy. Wiedziałam.
Dzieci też nie mówiły nic. Staś tylko zapytał, czy będzie jeszcze jezioro. Ola miała słuchawki i przez całą drogę wpatrywała się w ekran telefonu. Leo przysnął, trzymając mnie za rękę. Cisza była przytłaczająca, ale jednocześnie jakby lepsza od kolejnych kłótni. Minęliśmy granicę, a potem kolejne tablice z nazwami miast, które jeszcze kilka dni temu miały być miejscami naszych przygód. Werona, Garda, Triest. Wszystkie przejechane, wszystkie opuszczone, zanim w ogóle zdążyliśmy się nimi nacieszyć. Pod siedzeniem wciąż leżał aparat, który zabrałam z myślą, że uwiecznię coś wyjątkowego. Nie wyjęłam go ani razu. Nikt nie pytał, gdzie są zdjęcia. Nikt nie chciał ich robić. Leo obudził się tuż przed wjazdem do naszego miasta i przeciągnął zaspanym głosem:
– Już jesteśmy?
– Możemy się nie rozpakowywać od razu – powiedział Piotr, nie odwracając się.
– Nie ma czego – odpowiedziałam, bardziej do siebie niż do niego.
Wjechaliśmy na nasze osiedle, pod blok. Piotr zgasił silnik i został za kierownicą, patrząc przed siebie. Ja otworzyłam drzwi i poczułam znajomy zapach lip, których kwiaty więdły już na chodnikach. Byliśmy z powrotem. Całą drogę, każdy kilometr, milczeliśmy. Może dlatego, że każde z nas próbowało zrozumieć, co właściwie się wydarzyło. Albo co miało się wydarzyć, a nie wydarzyło się wcale.
Nie dało się tego naprawić
Wieczorem usiadłam sama w salonie. Dzieci już spały, a Piotr znów majstrował przy kamperze. Nie zapytał, czy pomóc mi z rozpakowywaniem. Nie spytał, czy jestem zmęczona. Chyba próbował naprawić coś, czego nie da się naprawić śrubokrętem. Tak przynajmniej to wyglądało z mojej perspektywy. Wyciągnęłam telefon. Zaczęłam przeglądać zdjęcia, chociaż wiedziałam, że nie znajdę tam nic nowego. Kilka przypadkowych ujęć: Leo z kawałkiem chleba, Ola z niezadowoloną miną, Staś śpiący z rozrzuconymi rękami. Ani jednego wspólnego zdjęcia. Ani jednej chwili, którą chciałabym zapamiętać. Wszystko było nieostre, zrobione w pośpiechu, bez emocji. A może właśnie z emocjami, tylko tymi, których nikt nie chciał.
Schowałam telefon do szuflady razem z aparatem. Przykryłam je ręcznikami, jakby mogły zarazić wspomnieniami. Nikt nie zapytał, jak było. Nikt nie pytał, czy pojedziemy znów. Dzieci nie wspominały. Piotr nie wrócił do tematu. Każde z nas wróciło do własnych spraw, jakby ten wyjazd był tylko snem, który lepiej zapomnieć. Siedziałam w ciszy i czułam się jak ktoś, kto próbował się zbliżyć do innych, a w zamian dostał mur obojętności. Myślałam o tym, jak bardzo się starałam, żeby dać nam szansę. Żeby było inaczej. Żebyśmy może przez te kilka dni poczuli się rodziną. Ale chyba tylko ja tego chciałam. Zamknęłam oczy. Nie dlatego, że chciałam zasnąć. Po prostu nie chciałam już patrzeć. Nie na zdjęcia, nie na kampera za oknem, nie na puste krzesło obok.
Zuzanna, 38 lat
Czytaj także:
- „Chciałem, żeby mój pasierb kopał w piłkę, ale on rysował. Gdy wygrał konkurs, łykałem łzy żalu, że to nie dzięki mnie”
- „Matka zmusiła babcię, by nic mi nie zapisała w testamencie. Na koniec odebrała mi nawet dobre wspomnienia”
- „Teściowa miała mi pomóc przy dziecku po porodzie, ale panoszy się jak u siebie. Nie dam się jej zepchnąć na margines”