„Ruszyliśmy używanym kamperem w podróż poślubną na Mazury. Ten stary grat o mały włos nie doprowadził nas do rozwodu”
„Planowałam trasy. Najpierw Mazury, potem może góry, a jak się uda, to i morze. Widziałam to wszystko oczyma wyobraźni. Ja w jego swetrze, on z gitarą, śniadania na plastikowym stoliku, a potem długie spacery. Miało być skromnie, ale z duszą. A potem zaczął padać deszcz. I już nie przestawał”.

- Redakcja
Nie wiem, co mnie bardziej zaskoczyło, czy to, że zgodziłam się na ten pomysł, czy że naprawdę wierzyłam, że się uda.
– Zobacz, to tylko drobna naprawa dachu, damy radę – przekonywał mnie Marcin, kiedy oglądaliśmy kampera na jednym z tych szemranych parkingów pod miastem.
Stałam wtedy w sandałach w plamie oleju, patrzyłam na ten zdezelowany pojazd z lat osiemdziesiątych i... uśmiechnęłam się. Zakochana idiotka. Pomyślałam: „to ma duszę”. Bo przecież nie chodziło o luksus, tylko o wspomnienia. Chcieliśmy podróży poślubnej innej niż wszystkie. Takiej naszej. Taniej, ale romantycznej. Z klimatem.
– Wyobraź sobie – mówiłam wtedy – nocujemy przy jeziorze, wino o zachodzie słońca, rozmowy do późna... O przyszłości, o dzieciach, o domu z ogrodem…
Marcin kiwał głową z tym swoim typowym „pewnie, skarbie”, a ja już planowałam trasy: Mazury, potem może góry, a jak się uda, to i morze. Widziałam to wszystko oczyma wyobraźni: ja w jego swetrze, on z gitarą (chociaż w życiu chyba nie grał, ale pięknie to widziałam), śniadania na plastikowym stoliku, a potem długie spacery. Miało być skromnie, ale z duszą. A potem zaczął padać deszcz. I już nie przestawał.
Lodówka nie działała. Plecy bolały od zbyt miękkiego materaca, ubrania nie schły, a jedyne rozmowy, jakie prowadziliśmy, dotyczyły spraw przyziemnych typu: „gdzie są suche skarpety?” i „czy to znów przecieka?” Wieczory wyglądały tak, że on siedział z nosem w telefonie, ja z kapturem na głowie. Gdzieś po drodze zgubiliśmy nasz plan. Może i duszę też. Bo zaczęło się od drobnych irytacji, a skończyło na tym, że nawet nie wiedziałam, co powiedzieć, żeby nie wybuchł. A on, żeby nie rzucić jakimś chłodnym „znowu coś nie tak?” Nie mówiliśmy tego głośno, ale oboje myśleliśmy to samo: „To nie tak miało wyglądać”.
Czułam się potwornie samotna
Padało. Padało tak, że miałam wrażenie, że deszcz nigdy się nie skończy. Kamper przeciekał w trzech miejscach – nad łóżkiem, przy zlewie i przy oknie z tyłu. Rano budziłam się z wilgotną poduszką, a moje dżinsy miały w sobie tyle wilgoci, że mogłabym nimi podlewać rośliny. Pranie rozwieszone na sznurku nie schło, tylko nasiąkało kolejnymi porcjami wilgoci z powietrza. Śmierdziało mokrą tkaniną i rozczarowaniem. Marcin grzebał właśnie w szafce, gdzie trzymaliśmy alkohol, przekonany, że butelka czerwonego wina i zachód słońca zza zaparowanej szyby załatwią sprawę.
– Mówiłaś, że wino nas uratuje – powiedział z przekąsem.
– Mówiłam też, żebyś sprawdził, czy mamy korkociąg – odparłam, starając się nie podnosić głosu. Nie wyszło mi.
– Czyli teraz to moja wina, tak?
– Nie chodzi o winę, Marcin. Chodzi o to, że znowu jesteśmy nieprzygotowani.
– Zawsze coś ci nie pasuje!
Zamilkłam na chwilę, ale w środku czułam, że trafia mnie szlag! Spojrzałam na zlew, w którym zalegały naczynia z kolacji. Nieumyte. Od trzech dni. Lodówka – zepsuta. Jedzenie w torbie chłodzącej, która już dawno przestała chłodzić. Podłoga kleiła się od brudu i błota. Wszystko było nie tak.
– Bo ty nigdy mnie nie słuchasz! – wykrzyknęłam w końcu. – Mówiłam, żebyśmy zrobili listę rzeczy przed wyjazdem. Ale nie. Ty wszystko wiesz najlepiej!
– Serio? Będziemy się teraz kłócić o lodówkę i korkociąg? – Marcin uniósł brwi. – Może jeszcze powiesz, że to przeze mnie pada?
– Nie. Ale to ty nalegałeś, żeby kupić tego rozklekotanego kampera. Ja chciałam wynająć coś sprawdzonego!
– A ty myślałaś, że stary grat zmieni nasze życie w bajkę.
– Bo chyba chciałam w coś wierzyć! Że możemy być razem, że możemy coś stworzyć. A teraz siedzę tu, w mokrej pidżamie, i czuję się bardziej samotna niż przed ślubem.
Patrzył na mnie, ale nie powiedział nic. Może nie wiedział, co odpowiedzieć. Może miał ochotę wysiąść z tego kampera i wrócić do swojego świata. A ja? Chciałam tylko usiąść gdzieś sucha, w ciszy, i przestać czuć ten ciężar w klatce piersiowej.
– Chciałam tylko, żeby było dobrze – szepnęłam, ale on już wcale mnie nie słuchał.
Chyba popełniliśmy błąd
Przez następne godziny nie powiedzieliśmy do siebie ani słowa. Wyszłam z kampera, kiedy tylko przestało lać na tyle, żeby nie wrócić całkiem przemoczoną. Znalazłam jakieś pobliskie drzewo i stałam tam chwilę, wpatrując się w szarą taflę jeziora. Nie czułam ulgi. Tylko pustkę. Po powrocie Marcin siedział w szoferce i udawał, że przegląda mapę, ale dobrze wiedziałam, że nie chce na mnie patrzeć. Z tyłu, w naszej części do spania, pachniało wilgocią i resztką jedzenia. Położyłam się, owinięta w śpiwór, który i tak był wilgotny. Przez cienką ściankę słyszałam jego oddech. Cichy, rytmiczny. Czułam jakby był mi zupełnie obcy, mimo że był moim mężem. Następnego dnia ruszyliśmy w drogę. Bez słowa. On prowadził, ja patrzyłam przez boczne okno, udając, że mnie to nie rusza. Droga się ciągnęła, tak jak milczenie. Wieczorem, na nowym postoju, próbowałam to przerwać.
– Możemy... chociaż spróbować o tym porozmawiać?
– Nie teraz – odpowiedział, nie podnosząc wzroku.
Nie wiedziałam, co bolało bardziej – ten chłód w jego głosie, czy to, że nawet nie spojrzał mi w oczy. Westchnęłam i usiadłam z boku, odruchowo układając rzeczy na stole. Bez sensu. I tak nie było gdzie ich położyć. Chaos, jak między nami. W nocy nie mogłam spać. Przewracałam się z boku na bok, nasłuchując każdego jego ruchu z przodu. Czy też nie śpi? Czy myśli, jak ja, że to wszystko nie miało tak wyglądać? Że popełniliśmy błąd? Że byliśmy bardziej zakochani w pomyśle tej podróży niż w sobie nawzajem? Zastanawiałam się, czy powinniśmy w ogóle się pobrać. Te wszystkie drobne różnice, które zbywaliśmy śmiechem – teraz były jak drzazgi. Wchodziły głębiej z każdym kolejnym dniem spędzonym w tym przeciekającym pudle. I ani jedno z nas nie miało odwagi powiedzieć na głos: „ja też się boję, że to się rozpadnie”.
Było mi wstyd
Wróciliśmy wcześniej. Mieliśmy zostać dwa tygodnie, ale po dziesięciu dniach byliśmy już w drodze powrotnej. Zajechaliśmy pod dom, cicho, bez żadnego słowa komentarza. Potem oboje patrzyliśmy na kamper, jakbyśmy nie wiedzieli, co z nim teraz zrobić. Stał tam odrapany, z wilgocią w szafkach i pleśnią w zakamarkach, przypominając o tym wszystkim, co nam nie wyszło. Wynieśliśmy rzeczy w milczeniu. Moje ubrania wciąż pachniały stęchlizną. Podłoga w salonie pod moimi stopami była sucha i ciepła, ale ja czułam, jakbym ciągle była tam, w środku tamtego pojazdu. Wciąż nie rozmawialiśmy. Tylko raz Marcin rzucił krótkie: „Zostawię go na podjeździe. Może ktoś go odkupi”. Przytaknęłam.
Pierwszego dnia udawałam przed sobą, że potrzebuję ciszy. Drugiego – że to dobrze, że każdy sobie. Trzeciego – że przecież tak bywa. Po tygodniu mama mnie zapytała przez telefon, czy podróż się udała.
– Fajnie było – skłamałam bez zastanowienia. – Trochę padało, ale... był klimacik.
Kiedy odłożyłam słuchawkę, siedziałam jeszcze długo na łóżku, ze łzami w oczach, choć nie chciałam płakać. Było mi wstyd. Za to, że nie umiałam powiedzieć prawdy, i za to, że nie wiedziałam, co dalej. Trzy tygodnie później, w środku nocy, obudził mnie jego głos. Cichy, ledwie słyszalny.
– Chyba powinniśmy z kimś porozmawiać.
Otworzyłam oczy. Leżał obok, ale czułam, jakby dzieliła nas przepaść.
– Myślisz, że to da się jeszcze naprawić?
Nie odpowiedział od razu. Przez chwilę sądziłam, że zasnął.
– Nie wiem – powiedział w końcu. – Ale ja nie chcę tak dalej.
Zgodziłam się bez wahania. Poszliśmy na terapię. To było jak otwieranie pudełka, którego bałam się tknąć. Okazało się, że ta kłótnia o korkociąg była tylko końcówką lawiny, która zbierała się miesiącami. Lęki, niedopowiedzenia, przemilczenia. Wszystko to wychodziło na wierzch, słowo po słowie.
– Czuliśmy się jak w pułapce – powiedział kiedyś Marcin podczas jednej z sesji. – Ale baliśmy się to przyznać. Bo miało być dobrze. Miało być... po naszemu.
Kamper wciąż stał na podjeździe. Z każdym deszczem robił się coraz bardziej zaśniedziały.
Przestaliśmy wreszcie udawać
Z każdą kolejną wizytą u terapeuty czułam, jak pęka coś, co przez lata próbowałam w sobie trzymać na siłę. Siedziałam naprzeciwko Marcina, czasem obok, ale czułam, że po raz pierwszy od bardzo dawna mówimy o tym samym. O nas. Bez unikania wzroku, bez defensywy. Chociaż bolało. Bardzo.
– Czuję się zepchnięta na dalszy plan – powiedziałam któregoś dnia, głosem cichym, jakbym nie była pewna, czy powinnam to w ogóle mówić. – Jakbyś mnie słyszał, ale nie słuchał. Jakbyś był obok, ale w innym świecie. Nie wiem, czy to tylko w tej podróży, czy od dawna...
Marcin długo milczał. Potem westchnął ciężko, jakby coś go przygniatało od środka.
– Nie byłem gotów. Na małżeństwo. Na tę odpowiedzialność. Chciałem być. Naprawdę chciałem... Ale bałem się ci to powiedzieć. Że wyjdę na tchórza. Że odejdziesz.
Nie odszedł. Został, mimo wszystko. Tylko że oboje byliśmy już trochę inni. Wreszcie przestaliśmy udawać, że wszystko jest dobrze.
Kamper stał nadal, teraz już z plamami pleśni na suficie i rozdartym fotelem kierowcy. Był symbolem wszystkiego, co chcieliśmy zbudować na siłę. Kupiony w pośpiechu, z przeciekającym dachem i dziurą w podłodze. Jak nasze plany. Za szybko, zbyt naiwnie. Miał być ucieczką, a stał się ciężarem.
– Ten kamper... to był nasz symbol – powiedziałam podczas jednej z sesji. – Myśleliśmy, że jeśli gdzieś pojedziemy, wszystko się ułoży.
Terapeutka tylko kiwnęła głową. Milczała, ale wiedziałam, że rozumiała. W tym milczeniu było więcej zrozumienia niż we wszystkich naszych wcześniejszych rozmowach. Wieczorem, kiedy wracaliśmy do domu, spojrzałam na ten stary pojazd i pomyślałam, że może wcale nie musimy już nim wyjeżdżać. Może wystarczy, że zaczęliśmy mówić.
– Może chcieliśmy, żeby ten wyjazd zrobił za nas całą robotę – szepnęłam później w kuchni, z kubkiem herbaty w ręku.
Marcin nie odpowiedział. Ale stanął obok i po raz pierwszy od dawna po prostu był. Bez telefonów, bez uciekania. Obok mnie.
Nie było czułości
Decyzję podjęliśmy wspólnie. Kamper idzie na sprzedaż. Marcin wystawił ogłoszenie w sieci. Nie zmieniał zdjęć, nie próbował go pokazać lepszym niż był. Pokazał go dokładnie takim, jaki był naprawdę, czyli nadgryziony zębem czasu, z plamami wilgoci i porwanym siedzeniem. Nie chcieliśmy nic udawać, bo ten etap był już za nami.
Zaczęli dzwonić ludzie. Niektórzy pytali o cenę, inni o historię pojazdu. Marcin odpowiadał spokojnie, bez emocji, jakby opowiadał o kimś obcym. A może właśnie tak czuł, że kamper już nie należał do nas, a my do niego. Wieczorami siedzieliśmy przy kuchennym stole. Czasem w milczeniu, czasem rozmawiając o rzeczach prostych, czyli co kupić na obiad, kto odbierze pranie. Nie kłóciliśmy się, ale nie było też czułości. Było coś pomiędzy. Uspokojenie? Rezygnacja? Nie umiałam tego nazwać. Pewnego dnia, patrząc na nowe wiadomości z ogłoszenia, powiedziałam półgłosem:
– A może powinniśmy w ogóle oddać go za darmo?
Marcin spojrzał na mnie bez zaskoczenia.
– Nie. Zrobimy z tym, co trzeba. Jak ze wszystkim.
Zgodziłam się. Zrobimy, co trzeba. Ale nie wiedziałam jeszcze, co to konkretnie znaczy. Czy uda nam się uratować coś więcej niż tego starego grata? Czy zostało w nas wystarczająco dużo, by odbudować to, co zniszczyły niedopowiedzenia i zawiedzione oczekiwania? W nocy długo nie spałam. Myśli kłębiły mi się w głowie. Może jeszcze nauczymy się rozmawiać. Albo przynajmniej słuchać. Może…
Aniela, 29 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Byłam wdzięczna teściowej, że zajęła się moim synkiem. Gdy odkryłam, co wyprawia, wolałam oddać go do żłobka”
- „Polecieliśmy do Paryża, by kontemplować sztukę. Ale moja żona narobiła mi wstydu, a potem nazwała sztywniakiem”
- „Chciałam odpocząć w ciszy, ale sąsiedzi z namiotu obok mieli inne plany. Cały urlop spędziliśmy w rytmie disco polo”