Reklama

Jeszcze dwa lata temu byłam typową trzydziestokilkulatką z korporacji – pracowałam od rana do nocy, piłam hektolitry kawy i żyłam z poczuciem, że wszystko, co robię, nie ma większego sensu. Wstawałam o szóstej, wracałam o dziewiętnastej, a w drodze do domu miałam tylko jedną myśl, żeby wyciągnąć się na kanapie i przez chwilę nie musieć udawać, że mnie to wszystko obchodzi.

Reklama

W pewnym momencie poczułam, że dłużej tak nie mogę. Wypalenie zjadało mnie od środka. Czułam się jak trybik w maszynie – zamienialna, zbędna. Pewnego wieczoru, gdy po raz kolejny wyszłam z biura jako ostatnia, podjęłam decyzję, że to koniec. Sprzedam mieszkanie w mieście, kupię dom na wsi i zacznę od nowa. I naprawdę to zrobiłam. Wystawiłam swoje M2, poszło w tydzień. Kupiłam stary dom na końcu wioski, z dużym ogrodem i skrzypiącą furtką. Czułam, że to początek mojego prawdziwego życia. Z zapałem malowałam ściany, piekłam pierwszy w życiu chleb na zakwasie, zakładałam bloga o „życiu w zgodzie z naturą”. Pamiętam swoją pierwszą rozmowę z mamą po przeprowadzce. Zadzwoniła zaraz po tym, jak wrzuciłam do internetu zdjęcie z piecem chlebowym.

– Aniu, ty na pewno dobrze to przemyślałaś? – jej głos był pełen niepokoju. – Sprzedałaś mieszkanie w mieście, stabilizację, wszystko. A wieś to nie bajka. To ciężka praca i samotność.

– Mamo, ale ja wreszcie oddycham! – odpowiedziałam z entuzjazmem, stojąc w kuchni pachnącej świeżym chlebem. – W korporacji czułam się jak więzień. A tutaj? Tutaj zaczynam prawdziwe życie.

– Boję się, że to za duży krok – westchnęła. – Może się rozczarujesz.

– Nie, mamo. Ja wiem, że to właściwa decyzja. Już nigdy nie wrócę do tego piekła w mieście.

Rozmawiałyśmy jeszcze chwilę, ale byłam tak upojona swoim nowym początkiem, że jej sceptycyzm zbywałam machnięciem ręki. Byłam pewna, że od teraz czeka mnie tylko spokój, słońce i szczęście. Nie wiedziałam jeszcze, jak bardzo się myliłam.

Poczułam się bezradna

Pierwsze tygodnie na wsi były jak sen, ale bardzo szybko zaczęłam się z niego budzić. Dom, który w dniu zakupu wydawał mi się klimatyczny, miał w sobie więcej niespodzianek, niż przypuszczałam. Ściany wymagały ocieplenia, podłogi skrzypiały tak, że czasami miałam wrażenie, jakby cały dom jęczał pod moimi krokami, a stary piec, który miał ogrzewać wszystko, okazał się bardziej kapryśny niż niejeden szef z korporacji.

Nie miałam doświadczenia w takich sprawach. W mieście dzwoniło się po administrację i problem znikał. Tutaj musiałam prosić o pomoc fachowców, a ci najczęściej odpowiadali, że mają czas dopiero za kilka miesięcy. Wtedy po raz pierwszy poczułam się naprawdę bezradna. Miałam oszczędności, ale zaczynały topnieć w zastraszającym tempie. Każdy wydatek, którego wcześniej bym nawet nie zauważyła, nagle urastał do rangi poważnego problemu.

Blog, który miał być moją deską ratunku i źródłem utrzymania, też nie spełniał oczekiwań. Pisałam regularnie, dodawałam zdjęcia domu, ogrodu, własnych prób pieczenia i gotowania, ale nikt poza kilkoma znajomymi nie zaglądał tam na dłużej. Z każdym kolejnym wpisem moje poczucie, że zaczynam być niewidzialna, narastało. Pewnego dnia przyszła do mnie sąsiadka Zofia. Przyniosła słoik konfitur i od progu rozejrzała się po mojej kuchni, jakby sprawdzała, czy radzę sobie w nowym otoczeniu.

– No i jak ci się żyje? – zapytała, stawiając słoik na stole. – Ładnie tu masz, ale to dopiero początek.

– Radzę sobie – odpowiedziałam, choć w środku czułam, że to kłamstwo. – Powoli się uczę.

– A myślałaś, że tu jak w telewizji? – Zofia spojrzała na mnie z przekąsem. – Że życie samo się zrobi?

Zawstydziłam się. Chciałam jej powiedzieć, że wiedziałam, iż będzie ciężko, ale nie w taki sposób. Nie potrafiłam jednak wydobyć z siebie słowa, więc tylko uśmiechnęłam się blado.

– Zobaczysz, dziewczyno – ciągnęła sąsiadka – wieś to nie tylko śpiew ptaków i zapach chleba. To codzienna walka, a jak się człowiek przeliczy, to łatwo się zniechęcić.

Po jej wyjściu długo siedziałam w ciszy. Te słowa utkwiły we mnie jak cierń. Wiedziałam, że Zofia ma rację, choć starałam się przed sobą tego nie przyznawać. Zaczęłam wątpić, czy to, co sobie wymarzyłam, naprawdę miało sens.

Było coraz gorzej

Jesień przyszła szybciej, niż się spodziewałam. Zamiast złotych liści i spacerów po polach miałam na głowie kolejne wydatki. Dach zaczął przeciekać przy pierwszej większej ulewie, a okna, które na wiosnę wydawały mi się uroczo stare, teraz przepuszczały zimne powietrze. Każdy dzień przynosił nową listę rzeczy do naprawienia. Zamiast harmonii z naturą miałam nieustanne kalkulacje: na co mnie stać, a z czego muszę zrezygnować.

Oszczędności kurczyły się jak rozpuszczający się w dłoni lód. Zaczęłam prowadzić zeszyt, w którym zapisywałam wszystkie wydatki. Patrzyłam na te liczby i miałam wrażenie, że powoli osuwam się w dół po równi pochyłej. Mój blog, który w marzeniach miał być moją pracą i pasją, nadal świecił pustkami. Dodawałam zdjęcia, pisałam szczerze o trudach życia na wsi, ale nikt nie reagował. Czułam, że wołam w próżnię.

Wieczorami dopadało mnie poczucie izolacji. W mieście miałam znajomych, nawet jeśli nasze relacje były powierzchowne. Tu miałam tylko ciszę i swoje myśli, które coraz częściej stawały się wrogami. Któregoś wieczoru odezwał się do mnie Michał, dawny kolega z pracy. Napisaliśmy kilka wiadomości, a potem zaproponował wideorozmowę. Zgodziłam się, choć czułam, że boję się tej konfrontacji z dawnym światem.

– No i jak? – zapytał, gdy tylko się połączyliśmy. – Żyjesz jak w bajce?

– Różnie – odpowiedziałam wymijająco. – Na początku było cudownie, ale teraz… sam wiesz, remonty, koszty…

– Aniu, a nie myślałaś, żeby wrócić? – zapytał nagle. – W naszej firmie znowu szukają ludzi. Nie na twoje stare stanowisko, ale coś by się znalazło.

– Nie wracam do tego piekła! – wybuchłam szybciej, niż zdążyłam pomyśleć. Głos miałam ostry, pełen złości.

Michał uniósł brwi i zamilkł. Po chwili tylko westchnął.

– Nie chciałem cię urazić. Po prostu… martwię się.

– Wiem – odpowiedziałam ciszej. – Ale ja nie mogę wrócić.

Rozmawialiśmy jeszcze kilka minut, ale we mnie buzowały emocje. Kiedy się rozłączyliśmy, zostałam sama z myślą, że może jednak on ma rację. Nie potrafiłam się do tego przyznać na głos, ale cień wątpliwości został ze mną na długo.

Nie dawałam sobie rady

Zima przyszła nagle i bezlitośnie. Pierwsze mrozy przyszły w listopadzie i wtedy po raz pierwszy zrozumiałam, że mój dom nie jest gotowy na takie warunki. Piec, który miałam, psuł się regularnie. Drewno okazało się o wiele droższe, niż przewidywałam, a rachunki za prąd rosły z tygodnia na tydzień. Każdy wieczór zamieniał się w walkę o ciepło.

Którejś nocy, gdy temperatura spadła poniżej zera, obudziłam się zziębnięta. Próbowałam rozpalić w piecu, ale ogień nie chciał się zająć. Dłonie mi drżały, oczy miałam pełne łez. W całym domu panowała lodowata cisza, a ja siedziałam skulona na podłodze w kurtce i szaliku. Poczułam, że to nie jest już tylko trudność, ale klęska. Choroba dopadła mnie szybko. Katar, gorączka, dreszcze. W tym domu nie było nikogo, kto podałby mi herbatę, zapytał, jak się czuję. Z każdym dniem czułam się słabsza. W końcu wzięłam telefon i zadzwoniłam do mamy.

– Mamo… – głos mi się łamał. – Ja już nie daję sobie rady.

Po drugiej stronie usłyszałam długie westchnienie.

– Córeczko, mówiłam ci. To nie jest życie dla ciebie. Wracaj do miasta, zanim się wykończysz.

– Nie wiem, czy potrafię – wyszeptałam.

– Aniu, to nie wstyd się poddać – mówiła łagodnie. – Wstydem byłoby brnąć dalej, wiedząc, że to cię niszczy.

Trzymałam telefon przy uchu i płakałam tak, jak dawno nie płakałam. Wiedziałam, że ma rację. Wiedziałam, że to marzenie rozpada się na moich oczach. A jednak wciąż coś we mnie próbowało walczyć, choć nie miałam już sił. Tamtej nocy siedziałam do świtu, owinięta w koce, wpatrzona w zimny piec, który nie chciał dać mi ani odrobiny ciepła. To był moment, kiedy zrozumiałam, że moja wiejska przygoda staje się koszmarem.

Wstydziłam się porażki

Wiosna przyszła, ale dla mnie nie oznaczała ulgi. Gdy śnieg stopniał, zobaczyłam, w jakim stanie naprawdę jest mój dom. Tynk odpadał, dach wymagał natychmiastowej naprawy, ogród zamiast być oazą zieleni przypominał zaniedbany ugór. Blog wciąż nie przynosił żadnych pieniędzy, a ja coraz częściej otwierałam skrzynkę pocztową z lękiem, spodziewając się kolejnych rachunków i wezwań do zapłaty.

Czułam, że dom mnie przygniata. Wszystko, co wcześniej wydawało mi się romantyczne – skrzypiące drzwi, stary piec, dziko rosnące krzewy – teraz było ciężarem. Zamiast cieszyć się tym miejscem, zaczynałam je nienawidzić. Z każdym dniem coraz wyraźniej widziałam, że nie mam już odwrotu od decyzji, która zaprowadziła mnie w ślepą uliczkę.

Samotność też dawała mi się we znaki. Unikałam ludzi we wsi, wstydziłam się porażki. Miałam wrażenie, że wszyscy na mnie patrzą i myślą: „ta z miasta, która myślała, że ucieknie do raju, a teraz tonie w problemach”. Pewnego dnia spotkałam Zofię, gdy wracała z zakupów. Zatrzymała się przede mną, spojrzała badawczo i powiedziała:

– Szkoda. Myślałam, że zostaniesz tu na dłużej. Ale to ciężki kawałek chleba.

Chyba się przeliczyłam – odpowiedziałam, spuszczając wzrok.

Nie chciałam się tłumaczyć. Wiedziałam, że nie zrozumie. A może właśnie rozumiała aż za dobrze i dlatego w jej głosie było mniej złośliwości, a więcej rezygnacji. Wieczorem spakowałam kilka walizek. Minął rok od mojej przeprowadzki, a ja czułam, że dłużej nie dam rady. Podjęłam decyzję, że wracam do miasta. Nie po zwycięstwie, nie z poczuciem triumfu, ale ze świadomością, że przegrałam własną bitwę o szczęście.

Błądziłam po omacku

Powrót do miasta nie był taką ulgą, jaką sobie wyobrażałam. Owszem, nie marzłam już nocami i nie martwiłam się o opał, ale wciąż miałam na plecach długi, które narosły przez ten rok. Musiałam znaleźć pracę, a to nie było łatwe po takiej przerwie. Wysyłałam CV, chodziłam na rozmowy, ale pewność siebie, którą kiedyś miałam, gdzieś się ulotniła.

Znów zamieszkałam w wynajętej kawalerce. Puste ściany przypominały mi o wszystkim, co straciłam – mieszkanie sprzedane, dom na wsi, w który włożyłam tyle serca i pieniędzy, teraz stał opuszczony i coraz bardziej niszczał. Byłam zadłużona, wypalona i miałam wrażenie, że ten rok wymazał całe moje dotychczasowe życie. Któregoś dnia spotkałam się z Michałem w kawiarni. To on zaproponował spotkanie, chyba z ciekawości, a może z troski.

– I co teraz? – zapytał wprost, patrząc na mnie ponad filiżanką kawy.

– Jeszcze nie wiem – odpowiedziałam po chwili milczenia. – Ale muszę się nauczyć żyć z tym, co zrobiłam.

Nie próbowałam udawać, że mam plan. Widziałam, że Michał chciał coś jeszcze powiedzieć, może poradzić, może zaproponować, żebym wróciła do dawnej pracy, ale powstrzymał się. Może widział, że nie jestem gotowa na żadne rady. Kiedy wróciłam do swojego mieszkania, usiadłam na łóżku i poczułam ogromne zmęczenie. Miałam wrażenie, że wszystko, co robiłam przez ostatnie dwa lata, było tylko błądzeniem po omacku. Ale wiedziałam też, że nie mogę się cofnąć. Mogłam tylko iść dalej, nawet jeśli nie wiedziałam dokąd.

Ania, 33 lata


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama