Reklama

– Co pan robi na mojej lipie?! – wysiadałam z auta i pogroziłam pięścią facetowi, który siedział w koronie pięknego drzewa i ścinał gałęzie.

Reklama

– Słucham? – mężczyzna wyłączył piłę i ze zdziwieniem spojrzał na mnie. – Czy mówi pani coś do mnie? – upewnił się.

– Tak, do pana! – krzyczałam dalej. – Jakim prawem wlazł pan na moje drzewo i co pan z nim robi? Kto panu pozwolił?

Facet widocznie stwierdził, że z tej niewygodnej pozycji niczego nie załatwi, więc zsunął się po linie na ziemię.

– Jacek M..., naczelnik OSP – przedstawił się. – Nie wiedziałem, że ścinam drzewa, które są czyjąkolwiek własnością…

Zobacz także

– A właśnie że są moje! – wybuchłam. – To znaczy tak samo moje, jak i pana. I wszystkich ludzi, którzy tu mieszkają – zaczęłam się plątać, bo wzburzenie przeszkadzało mi zebrać myśli. – Jak będziemy tak wszystko ścinać, to co nam zostanie? Czy panu rozum odjęło zupełnie?!

– Hej, paniusiu, spokojnie, proszę – strażak najwyraźniej się zdenerwował. – Wykonuje zlecenie sołtysa. Jeśli to pani drzewo, to zaszła jakaś pomyłka, którą na pewno zaraz wyjaśnimy. A jeśli to aleja gminna, to proszę nie utrudniać mi pracy.

– Przecież… Przecież to dla nas wszystkich… – głos mi się załamał, bo wiedziałam, że nie mam żadnych argumentów i jestem bezsilna wobec stanowczego strażaka.

– Rozumiem więc, że ani ta, ani kolejnych dwadzieścia lip w tej alei nie należy do pani… – strażak spojrzał na mnie uważnie. – I w związku z tym mogę kontynuować moją pracę? – zawiesił głos i nie spuszczał ze mnie wzroku.

– A niech pan tnie! – warknęłam wściekła. – I niech pan się udławi tymi drzewami! – palnęłam na koniec zupełnie bez sensu.

Wsiadłam do samochodu i z impetem ruszyłam w stronę domu, zerkając w lusterko wsteczne, w którym widziałam oddalającego się strażaka.

Miły nastrój prysł

Drań! – pomyślałam jeszcze, ale ta obelga nie zmieniła fatalnego nastroju, w który wpadłam.

Lipowa aleja… Rząd ponad stuletnich lip otulających drogę wjazdową do wsi. To ten widok skradł moje serce, kiedy przyjechałam tutaj po raz pierwszy, by zobaczyć dom oferowany na sprzedaż. I stał się chyba najważniejszym argumentem, który zadecydował, że wybrałam właśnie ten dom.

Przypomniałam sobie, jak dwa lata wcześniej realizowałam swój ryzykowny pomysł rzucenia miasta i przeprowadzenia się na wieś. Ryzykowny, ale wspaniały. Bo nigdy nie żałowałam tej decyzji. Miałam w końcu to, co kochałam: bliskość natury, spokój i możliwość życia w spowolnionym tempie, z dala od pulsu miasta.

– Jesteśmy tu szczęśliwi, prawda? – szepnęłam do Dropsa, czochrając go za uchem.

Mój ukochany kundelek spojrzał na mnie z całkowitym zrozumieniem i zapadł z powrotem w drzemkę. A ja przypomniałam sobie ze złością smutny incydent ze strażakiem i wstałam, żeby zaparzyć herbatę. Zanim wstawiłam czajnik, zadzwonił telefon.

– Pani Iwona? – usłyszałam w słuchawce stanowczy kobiecy głos.

– Tak, słucham?

– Z tej strony, sołtys. Mam skargi na panią.

– Nie zapłaciłam podatku w terminie? – zapytałam od razu, gorączkowo przypominając sobie, czego mogłam nie zrobić jako mieszkanka wsi.

– Nie… Naskakuje pani na Jacusia. Naczelnika naszego, znaczy się – szybko się poprawiła. – A to strażak oddany i duma naszej gminy – dodała uroczystym tonem.

– Duma, nie duma, ale jakim prawem drzewa wycina? – szybko odzyskałam rezon, bo znowu zalała mnie fala wściekłości.

– Jakie drzewa? – przerwała mi szybko.

– No, aleję naszą. Lipową. Wycina w pień – wysapałam.

– Aaaa, aleję. To się zgadza. Ale nie wycina, tylko dokonuje… Jak to się nazywa? – szukała w myślach słów. – Cięcia kosmetycznego! – dodała triumfalnie.

– Co? Jakiego cięcia?

– Kosmetycznego. I koniecznego. Na zlecenie konserwatora przyrody. Żeby nam te lipy wciąż tak pięknie rosły.

– Naprawdę? To aleja zostanie?

– Oczywiście, że zostanie – odburknęła. – A ja radzę, żeby zamiast od razu się awanturować, to najpierw zadzwonić, przyjść na zebranie gminne, posłuchać… – zaczęła zrzędzić.

– Ale ja… – chciałam jej przerwać.

– Najpierw dzwonimy, potem się awanturujemy. Zrozumiano?

– Zrozumiano! – odparłam karnie i odłożyłam słuchawkę.

Poczułam się co prawda głupio, ale wielki kamień spadł mi z serca.

– Dropsiu, aleja zostaje! – krzyknęłam do psa i podeszłam do wieszaka ze smyczą. – Idziemy na spacer!

Poszliśmy w stronę wału, nad rzekę. Lubiłam przechadzać się ścieżką na wzniesieniach wału i patrzeć z tej perspektywy na leniwie wijącą się rzekę. Drops biegał tu i tam na swoich chudych nóżkach, co jakiś czas wtykając nos w trawę lub jakąś dziurę. Nagle stanął i zaczął węszyć. Potem puścił się pędem przed siebie tak niespodziewanie, że wyrwał mi z ręki smycz.

– Drops! – zawołałam, ale nie zareagował. Widziałam tylko, jak znika gdzieś pod zwalonym drzewem.

Podbiegłam do tego miejsca i zauważyłam wąską jamę, w której najprawdopodobniej zniknął. Zaczęłam wołać i usłyszałam nawet szczekanie, ale dobiegało z głębi. Po chwili szczekanie ustało, a ja coraz bardziej zaniepokojona zastanawiałam się, co mam zrobić. Próbowałam rękami odkopywać jamę, do której wleciał Drops, ale był to karkołomny pomysł, bo im bardziej kopałam, tym szybciej ziemia zasypywała dziurę.

Usiadłam na pieńku i przyglądałam się z zapartym tchem akcji ratunkowej

Po pięciu minutach zaczęłam panikować. W końcu drżącymi palcami wystukałam numer alarmowy i sztywna ze zdenerwowania odpowiadałam na pytania osoby, która przyjmowała moje zgłoszenie. „Proszę czekać na pomoc” – brzmiało mi w uszach ostatnie zdanie, jakie usłyszałam. Nie wiem, jak długo czekałam, mnąc suche liście, które miałam pod stopami. W końcu usłyszałam odgłos syreny i pod skarpę podjechał czerwony samochód.

– Czy to pani zgłaszała zaginięcie psa? – usłyszałam męski głos i podniosłam wzrok, mrużąc oczy, bo blask zachodzącego słońca przesłonił mi widok.

– Tak! – potwierdziłam szybko. – Uratuje go pan? – wstałam z klęczek i zobaczyłam tego samego mężczyznę, który kilka godzin temu wisiał na „mojej” lipie.

Strażak również mnie poznał, bo zastygł na moment, ale zaraz podszedł do mnie.

– To pan. Najmocniej przepraszam za to… Na lipie… – zaczęłam się plątać.

– Już dobrze – przerwał mi. – Zabierzmy się do pracy. Proszę dać mi coś, co ma pani zapach. Nie wiem. Może szalik, bluzę, cokolwiek – wyciągnął rękę.

– Oczywiście, już daję – zdjęłam z szyi chustkę.

Usiadam na pieńku i przyglądałam się z zapartym tchem, jak Jacek wraz z trzema innymi strażakami próbują uratować mojego Dropsa. Słuchałam pełnych precyzji komend Jacka: „Kopcie tutaj, kierując szpadel w prawo”; „Zmieniajcie się co pięć minut, żeby nie zmniejszać tempa kopania”; „Nie stójcie w tym miejscu, bo zasypiecie jeden z korytarzy”. Najwidoczniej miał doświadczenie w podobnych akcjach. Mniej więcej pół godziny później zawołał:

– Mamy go! Proszę tu podejść.

Zerwałam się i podbiegłam do strażaka, który trzymał w dłoni ekran małej kamerki wpuszczonej do jednego z podziemnych korytarzy. Widziałam przestraszone oczy Dropsa ginące w czarnej otchłani.

– Drops! – krzyknęłam. – Żyje… – spojrzałam z wdzięcznością na strażaka.

– Teraz musimy ostrożnie go odkopać. Jest w połowie przysypany ziemią.

Po kolejnych dwóch kwadransach jeden ze strażaków wyciągnął moją zgubę na powierzchnię, a ja, trzymając już Dropsa na rękach, zaczęłam tańczyć ze szczęścia.

– Panowie, panowie… – mówiłam bez ładu i składu. – Bardzo wam dziękuję, nie wiem, jak mogę się odwdzięczyć.

Kiedy wracaliśmy do strażackiego wozu, jeszcze raz nawiązałam do niefortunnego incydentu z obcinaniem gałęzi.

– Panie Jacku, strasznie mi głupio, że pana dzisiaj tak…

– Opieprzyłam? – dokończył i spojrzał na mnie przyjaźnie. Odetchnęłam.

– No, tak – przyznałam ze skruchą. – Zupełnie bez powodu, jak się później okazało. Przepraszam.

– Rzeczywiście – odparł już całkiem pogodnie. – Nie jestem przyzwyczajony do opieprzania. Raczej traktują mnie tutaj jak bohatera – uśmiechnął się.

– Tym bardziej jest mi głupio. Mam jakieś szansę na wybaczenie? Może kawa na przeprosiny? – spojrzałam w jego stronę.

– Nie trzeba, już jesteśmy kwita.

– Tak? – zapytałam zdziwiona i trochę jednak zawiedziona, że nie ma ochoty napić się ze mną kawy. Przecież to nie randka, wiem, że jest dużo ode mnie młodszy!

Reklama

– Zaimponowała mi pani. Nie każdy broniłby lipy niemal własną piersią!

Reklama
Reklama
Reklama