Reklama

Praca kelnerki odpowiadała mi średnio, choć dzięki niej mogłam opłacić rachunki. Tak naprawdę nie wiedziałam jeszcze, co chcę robić w życiu. Aż do tamtej nocy, kiedy znalazłam się w samym centrum policyjnej
operacji!

Reklama

W samym środku nocy

„Jeszcze tylko jeden zakręt i będę w domu” – pomyślałam z rosnącą ulgą. I wtedy właśnie wyskoczył ten kot – czarny, ogromny – prosto przed moją maskę. Skręciłam gwałtownie kierownicą, wjechałam na pobocze i rąbnęłam w kubeł ze śmieciami. Huk rozszedł się po całej uliczce, ale o tej porze nikt nawet nie wychylił nosa przez okno. Była druga w nocy, a okolica raczej zakazana…

Wysiadłam z samochodu i pośpiesznie oszacowałam szkody. Na szczęście kubeł był plastikowy, więc z moim autem nic się nie stało. Pojemnik chyba także nie ucierpiał, tylko się przewrócił, i wypadł z niego wór pełen śmieci. Podniosłam kubeł, wepchnęłam do niego worek i już miałam zamiar odjechać, kiedy przy krawężniku zatrzymał się radiowóz.

Jasny gwint! Tylko tego brakowało! z radiowozu wysiadł postawny gliniarz.

– To pani tak hałasuje po nocy? – zapytał, a ton jego głosu wcale nie brzmiał przyjaźnie.

Zobacz także

– Ja… Kot mi przebiegł drogę, nie chciałam rozjechać zwierzaka. Skręciłam kierownicą i… stało się – przyznałam.

– Kot, mówi pani… – zapalił latarkę, którą trzymał w ręku i nieufnie przeleciał światłem po krzakach.

– Pewnie już uciekł – stwierdziłam.

– Pewnie tak – zgodził się, po czym dodał:

– Poproszę prawo jazdy i kartę wozu.

Sięgnęłam do torebki, tymczasem on podszedł bliżej i pociągnął nosem. Wiedziałam, co teraz powie, i aż cała zamarłam.

– Pani piła – zawyrokował.

– Nie piłam! – zaprzeczyłam. – Klient wylał na mnie piwo, nie miałam się w co przebrać w pracy. Jestem kelnerką.

– Może tak, a może nie. Czuję od pani alkohol i mam obowiązek sprawdzić, czy nie prowadziła pani w stanie nietrzeźwości – stwierdził beznamiętnie. – Nie mam przy sobie alkomatu, więc będę musiał zabrać panią na posterunek.

No nie! Wprost padałam z nóg, a łóżko było już tak blisko… Czy ten palant musiał się napatoczyć akurat teraz. Wyprawa na ten jego cholerny posterunek zajmie mi z godzinę. I będę tam musiała udowadniać, że nie jestem wielbłądem!

– Panie posterunkowy, mieszkam dwa domy stąd. Pójdę tam sobie spacerkiem i zapomnimy o całej sprawie, dobrze? Jest druga w nocy, jestem wykończona po dziesięciu godzinach pracy… Pan na pewno wie, co to znaczy, prawda? – usiłowałam zaapelować do jego sumienia.

– Wiem czy nie wiem, to nie ja jadę piwem na kilometr. Trzeba było pomyśleć o konsekwencjach, zanim pani wsiadła do auta. A teraz zapraszam do radiowozu.

Wyszło na moje

Wsiadłam zrezygnowana. Najwyraźniej tej nocy los postanowił nie szczędzić mi upokorzeń. Najpierw ten palant w barze, przez którego cuchnęłam teraz piwskiem jak browar, a potem ten nadęty policjant uzbrojony w paragrafy. Na posterunku nie było miło. Wszyscy tam obecni z góry założyli, że jestem winna, i potraktowali mnie oschle. Chyba
z kwadrans czekałam, żeby w końcu pojawił się ktoś z alkomatem
. Wreszcie przyszedł i mogłam dmuchnąć.

Przez cały ten czas ten nadęty policjant z radiowozu kręcił się w pobliżu, załatwiając jakieś służbowe sprawy.

– 0,2 promila, szefie! – zameldował mu facet z alkomatem.

– Tylko? Tyle to mogła pani wchłonąć przez skórę z tego rozlanego piwa… – mruknął funkcjonariusz.

– Mówiłam już panu, że nie piłam! – głośno przypomniałam mu urażona.

– A czy pani wie, ile osób już mnie tak samo zapewniało? Nawet takie, co się ledwo trzymały na nogach! – odparował.

Ziewnęłam na to rozdzierająco.

– No i jak ja teraz wrócę do domu? – zaniepokoiłam się. – Mieszkam w tej okolicy ledwie od miesiąca. Nawet nie wiem dokładnie, gdzie teraz jestem.

– Odwiozę panią – stwierdził na to policjant. – Właśnie skończyłem służbę.

– Po drodze panu? – zainteresowałam się z niejaką zjadliwością.

– W każdym razie nie tak bardzo nie po drodze. Poza tym czuję się w obowiązku. Nie puszczę pani samej w środku nocy!

Wsiedliśmy do jego samochodu, zamknęliśmy drzwi. Pociągnęłam nosem.

– Faktycznie, strasznie jedzie ode mnie piwem – przyznałam.

– Co się właściwie stało? Gdzie pani pracuje? – zapytał policjant.

– W barze „U Kazika”.

– Nie jest to zbyt eleganckie miejsce… – zauważył, włączając silnik.

– Ale mieli wolny etat i płacą całkiem nieźle – ucięłam. – Tylko trzeba czasami naużerać się z różnymi typami. Dzisiaj właśnie taki jeden znienacka uszczypnął mnie w pośladek, tak że wylałam sobie to piwo na bluzkę. A ten jeszcze miał ubaw, że niby taka ze mnie miss mokrego podkoszulka! – fuknęłam wściekła.

Policjant zahamował przy krawężniku. Nawet nie zauważyłam, że już podjechaliśmy pod mój dom.

– Dam pani mój telefon. Jak się jeszcze raz coś takiego zdarzy, proszę do mnie od razu zadzwonić. Nazywam się Artur D. i jestem tutaj dzielnicowym. Już ja sobie poradzę z draniem – powiedział. – Tymczasem życzę dobrej nocy.

Poczekał, aż wejdę do klatki, po czym odjechał. A ja wzięłam szybki prysznic i padłam nieprzytomna na łóżko. Rano wszystko wydało mi się tylko złym snem.

Znalazłam dziuplę złodziei

W pracy kolejne dni wlokły się niemiłosiernie. Kelnerowanie to nie był szczyt moich marzeń, ale ta prosta praca pozwalała mi zarobić na czynsz i dawała czas na rozmyślania, co właściwie zamierzam zrobić ze swoim życiem. Nie chciałam latami biegać z tacą ani mieszkać w wynajętej ruderze, która przed moim przybyciem stała wiele miesięcy pusta, bo nikt nie zamierzał skusić się na takie „luksusy”.

Z drugiej jednak strony wiedziałam, co to znaczy być bez grosza przy duszy; wiele razy już tego doświadczyłam, a mogłam liczyć tylko na siebie. Poza tym chciałam coś odłożyć na czarną godzinę. Dlatego brałam dodatkowe godziny
w barze – szef za nie nieźle płacił, szczególnie za te nocne. Powroty do domu dobrze po północy stały się u mnie normą.

Pewnego razu, kiedy ledwie położyłam się do łóżka i zdążyłam zasnąć pierwszym snem, nagle jakiś dźwięk postawił mnie na nogi. Półprzytomna usiadłam na tapczanie i zaczęłam nasłuchiwać… To nie było złudzenie! Coś działo się na podwórku za domem! Był to ciemny i zaniedbany placyk, po którym walały się jakieś rupiecie. A w głębi stała rozwalająca się szopa, jakby garaż. Ostrożnie podeszłam do okna i przez nie wyjrzałam. Po podwórku przemykało kilka cieni, a z szopy nagle wyjechało auto. „Wygląda na luksusowe! – przemknęło mi przez głowę.

Co u licha robi sportowa bryka w takim zakazanym miejscu? Jej właściciel chyba upadł na głowę, przecież mogą mu ją ukraść!”. Po czym nagle mnie oświeciło… To auto było już ukradzione! A tutaj je tylko przechowywano! „To się w złodziejskim slangu nazywa dziupla! Powinnam chyba zawiadomić policję – pomyślałam, kładąc się z powrotem do łóżka. – A jeśli mi nie uwierzą? Przecież auta już tam nie ma! Lepiej poczekam, aż pojawi się kolejne, jeśli się
w ogóle pojawi. Jeszcze wyjdę na policji na idiotkę, która ma przywidzenia”.

Zostałam policyjną wtyką

Od tamtej pory zaczęłam dyskretnie obserwować podwórko. Nie czekałam długo. Tydzień później kilka postaci zaparkowało w szopie kolejne auto. Zadzwoniłam do dzielnicowego.

– Panie Arturze, mówi Iwona K., ta od wylanego piwa – przedstawiłam się, po czym pokrótce streściłam mu, co się stało.

– Dziupla? A niech to! Tak coś podejrzewałem! Ale kiedy sprawdziłem kilka razy tę szopę, była pusta! – wykrzyknął.

– Po prostu miał pan pecha – oceniłam.

– Może teraz pani przyniesie mi szczęście – czułam, że się uśmiechnął.

Jeszcze tego samego dnia policja zrobiła w moim domu punkt obserwacyjny. Policjanci ubrani w dresy z kapturami zasłaniającymi twarze, weszli dyskretnie po zapadnięciu zmroku do mojego mieszkania.

– To może potrwać, a tu jest tylko jeden pokój. Żadną miarą nie wypocznie pani po pracy. Dam pani klucze do służbowej garsoniery – powiedział pan Artur.

– Nie ma mowy! – zaprotestowałam gorąco. – Ze spaniem jakoś sobie poradzę, a to jedyna okazja, żebym zobaczyła prawdziwą akcję. Na żywo, a nie w kinie!

– No dobrze. Nie mogę przecież pani wyrzucić siłą z jej mieszkania – zgodził się niechętnie, a ja poczułam przypływ adrenaliny.

Wreszcie w moim życiu działo się coś ekscytującego! Przez dwa dni jednak nic się nie wydarzyło. Policjanci snuli się niezadowoleni i pili hektolitry kawy. Ale trzeciej nocy…

– Szefie, są! – zameldował szeptem funkcjonariusz siedzący przy oknie.

– No to, chłopaki, pełna mobilizacja! Zaczynamy akcję i żebyście mi niczego nie spaprali! – zarządził pan Artur.

Funkcjonariusze poprawili pasy z bronią na biodrach i wyszli z mojego mieszkania. A ja przysunęłam się do okna, żeby obserwować akcję. W pewnym momencie przestało mi to wystarczyć. „Nic nie widzę! Idę za nimi!” – postanowiłam. Na wszelki wypadek weszłam jednak do kuchni i wzięłam stamtąd pierwszą „broń”, jaka wpadła mi w ręce… Zbiegłam na parter i ostrożnie wychyliłam głowę z klatki schodowej.

Akcja jak z filmu

Skradzione auto wyjechało powoli z podwórka z wyłączonymi światłami i już miało dodać gazu, gdy zostało otoczone przez policjantów.

– Wysiadać! Ręce za głowę i na ziemię! – usłyszałam gromkie okrzyki.

Zrobiło się zamieszanie. Nikt nie zauważył jakiegoś faceta, który nie wsiadł do auta, tylko wysunął się teraz z bramy i skradał wzdłuż muru, najwyraźniej zamierzając zwiać. Miał pecha: trafił na mnie! Kiedy tylko jego głowa pojawiła się na wysokości drzwi, wzięłam zamach i… usłyszałam głuchy dźwięk, a facet runął jak długi na chodnik. Policjanci i złodzieje zamarli. A potem dzielnicowy rzucił się w moim kierunku.

– Ależ to Kazik L., „Leszcz”! Ich szef! – wykrzyknął. – Gdyby nie pani, to by się nam wymknął! Czym go tak pani załatwiła?

– Stara, jeszcze żeliwna – wyjaśniłam, pokazując… patelnię.

Mój bojowy zapał miał swoje skutki.

– Nie może pani zostać w tym mieszkaniu – stwierdził pan Artur. – Wieści z więzienia rozchodzą się błyskawicznie, kumple „Leszcza” na pewno będą chcieli się zemścić… Przeniosę panią na razie do naszego służbowego mieszkania, a potem się zastanowimy. I na pani miejscu zmieniłbym także pracę. Bar „U Kazika”…

– … należy do Kazika – dokończyłam za niego i nagle zrozumiałam, kto tak naprawdę jest moim szefem.

– Właśnie. Służył mu jako przykrywka do lewych interesów.

– No i co ja teraz ze sobą zrobię?

– A nie myślała pani o wstąpieniu do policji? – zapytał nagle pan Artur.

– Jest pani odważna, spostrzegawcza, umie zachować zimną krew. Tacy ludzie są w policji potrzebni. No i… – zawiesił na chwilę głos. – Wtedy będzie się pani należało mieszkanie służbowe z przydziału – dokończył.

Reklama

W pierwszej chwili spojrzałam na niego, jakby mi zaproponował lot na Marsa… „A właściwie dlaczego nie?” – pomyślałam po chwili. I tak znalazłam swoje miejsce w życiu. Mam zawód, mieszkanie i… miłość. Bo nie da się ukryć, że między mną a Arturem coś zaiskrzyło już tej pierwszej feralnej nocy, kiedy zatrzymał mnie za jazdę „po pijanemu”. Feralnej? A może właśnie szczęśliwej!

Reklama
Reklama
Reklama