„Rzuciłam wszystko, by spełnić sen o sielance na Podkarpaciu. Wpakowałam się nie tylko w długi, ale i w coś gorszego”
„Pierwsze trudności pojawiły się szybciej, niż myślałam. Początkowo wszystko ogarniałam sama – karmienie, dojenie, produkcja, pakowanie i promocja w internecie. Ale gdy zamówień zaczęło przybywać, nie dawałam już rady. Potrzebowałam pomocy”.

- Redakcja
W Warszawie wszystko było szybkie – metro, ludzie, decyzje. Tylko ja coraz częściej czułam się, jakbym stała w miejscu. Pracowałam w marketingu jednej z większych korporacji. Biuro w wieżowcu z widokiem na beton. Codzienne raporty, deadline’y, spotkania, które nic nie wnosiły. Kawa pita w pośpiechu, obiad jedzony przed ekranem. W domu czekała cisza i puste mieszkanie. Miałam trzydzieści cztery lata i czułam się zużyta.
Marzyłam o wsi
Czasem wracałam myślami do dzieciństwa – do lata u babci na wsi, do smaków, które dziś wydają się już nierealne. Ser biały, który zjadałam z łyżeczką miodu, świeże mleko. Tam wszystko pachniało prawdziwie, a świat miał sens.
To wspomnienie stało się moim azymutem. Zaczęłam marzyć o gospodarstwie, o kozach, mleku, serach dojrzewających w chłodnej piwnicy. Szukałam długo, aż trafiłam na miejsce – stary dom na Podkarpaciu z małą stodołą i kawałkiem pola. Kupiłam go, zrezygnowałam z pracy, spakowałam życie w kilka kartonów. Moje koleżanki pukały się w głowę.
– Julka, ty chyba zwariowałaś. Kozy?! Ty w gumiakach?! – śmiała się Anka przez telefon. – Po co ci to?
– Chcę czegoś prawdziwego – odpowiedziałam cicho.
Na początku było jak w bajce. Sąsiedzi pomagali, chwalili moje pierwsze sery, zaczęły się pojawiać zamówienia. Na lokalnym festynie podeszła do mnie starsza kobieta i powiedziała:
– Ten z czarnuszką to jak ser mojej babki. Dziękuję pani.
Zrobiło mi się ciepło na sercu. A potem ktoś z lokalnej gazety zrobił o mnie artykuł. Tytuł brzmiał „Miasto zamieniła na mleko – z sukcesem!”. Byłam dumna. Miałam wrażenie, że wreszcie robię coś sensownego.
To był mój sen
Pierwsze trudności pojawiły się szybciej, niż myślałam. Początkowo wszystko ogarniałam sama – poranne karmienie, dojenie, produkcja, pakowanie i jeszcze promocja w internecie. Ale gdy zamówień zaczęło przybywać, nie dawałam już rady. Potrzebowałam pomocy.
Zatrudniłam dwie osoby – młodą dziewczynę ze wsi, Kingę, która świetnie znała się na zwierzętach, i pana Antoniego, starszego sąsiada z naprzeciwka. On miał swoje lata, ale ręce jak imadła i znał się na mechanice, więc pomagał mi przy sprzęcie, którego wtedy było już całkiem sporo.
Kupiłam dojarkę, nową chłodziarkę i zlewozmywak przemysłowy, żeby sprostać wymaganiom klientów. Czułam, że wszystko idzie w dobrym kierunku. Aż któregoś dnia przyjechał sanepid. Było gorąco, akurat pakowałyśmy z Kingą sery do skrzynek, kiedy podjechało srebrne auto. Z samochodu wysiadła kobieta w granatowym żakiecie, z teczką pod pachą. Przedstawiła się jako inspektor z sanepidu.
Przeczuwałam kłopoty
Zaprosiłam ją do środka, do mojego niewielkiego pomieszczenia do produkcji. Stałam spięta, bo przeczuwałam, że nie skończy się to dobrze.
– Ma pani pozwolenie na produkcję serów dojrzewających w tym miejscu? – zapytała, patrząc na mnie spod brwi.
– To jest zgłoszone jako działalność rolnicza, gospodarstwo specjalistyczne. Składam sprawozdania…
– Ale nie ma pani pozwolenia na sprzedaż bezpośrednią produktów przetworzonych. I nie ma rejestracji punktu sprzedaży.
Nie wiedziałam, co powiedzieć. Myślałam, że wszystko jest w porządku. Zgłosiłam gospodarstwo do ewidencji, miałam weterynarza, który regularnie badał mleko. Kobieta z sanepidu otworzyła teczkę i zaczęła wypisywać uwagi.
– Brakuje instrukcji mycia sprzętu. Nie ma osobnej strefy do pakowania. Etykiety nie zawierają składu. A gdzie próbki do kontroli? Prowadzi pani księgę sanitarno-higieniczną?
Z każdą kolejną uwagą robiło mi się duszno.
– Próbowałam wszystko ogarnąć najlepiej, jak potrafię – powiedziałam cicho. – To mała produkcja…
– Nie ma znaczenia czy mała, czy duża, obowiązki są te same.
To był koniec
Potem zapadła cisza, a pani inspektor zaczęła robić zdjęcia. Staliśmy z Kingą jak uczennice przyłapane na ściąganiu. Po kontroli usiadłyśmy w kuchni. Kinga nalała sobie wody do szklanki, spojrzała na mnie i powiedziała:
– Mówiłam pani, że trzeba te papiery załatwić. Ale pani wolała robić wszystko po swojemu…
Nie odpowiedziałam. Miała rację. Wszystko robiłam z serca, ale nie znałam się na procedurach. Myślałam, że dobre chęci wystarczą. Kilka dni później przyszło pismo. Kara. Kwota była dla mnie nie do udźwignięcia. Czytałam je kilka razy.
Po tej kontroli wszystko zaczęło się sypać. Jeszcze przez kilka dni próbowałam udawać, że jakoś to ogarnę. Pisałam odwołania, szukałam numerów do urzędników, wydzwaniałam po instytucjach. Ale nikt nie chciał mnie wysłuchać.
Z dnia na dzień straciłam większość odbiorców. Ludzie się wycofywali, bali się, że kupując ode mnie, narażają się na kłopoty. Czułam się jak trędowata.
Sprzęt, który jeszcze miesiąc temu był dla mnie powodem do dumy, teraz stał się balastem. Wystawiłam wszystko na sprzedaż. Ceny były zbliżone do tego, co zapłaciłam, ale nikt się nie zgłaszał. Ludzie pytali, a potem milkli. Po kilku tygodniach wystawiłam wszystko znacznie taniej. I dalej nic.
Wszystko runęło
Zaczęłam się wycofywać. Przestałam wstawiać zdjęcia na profil. Nie było już czego pokazywać. Nie umiałam też udawać, że wszystko jest dobrze.
Wieczorami siadałam w kuchni, patrzyłam na kartki, faktury, puste formularze i czułam tylko pustkę. Byłam zła, zawiedziona i potwornie samotna. Myślałam o moich dawnych znajomych z Warszawy, ale nie umiałam zadzwonić. Wstydziłam się. Jak miałabym im powiedzieć, że mój wielki pomysł na życie rozpadł się tak szybko? Że nie dałam rady? Że teraz nie mam ani pieniędzy, ani planu? W mojej głowie krążyło jedno pytanie: po co mi to było?
Nocami leżałam na łóżku i wracałam myślami do początku. Przypominałam sobie tamtą rozmowę z Anką, kiedy mówiła mi, że to głupota. Może miała rację. Może ja naprawdę nie wiedziałam, w co się pakuję.
Wiedziałam, że to koniec. Zostawało mi tylko zamknąć wszystko. Sprzedałam resztki serów po kosztach, byle się pozbyć. Kinga znalazła inną pracę, pan Antoni wrócił do swoich porządków w obejściu. Gospodarstwo cichło z każdym dniem. Trawa zaczęła zarastać ścieżki.
Zaczęłam od zera
Skontaktowałam się z agencją pracy – oferowali zatrudnienie w Norwegii. Praca w hotelu, sprzątanie pokoi. Warunki były twarde, ale pensja pewna. Po tylu miesiącach niepewności to brzmiało jak luksus.
– Będzie pani sprzątać pokoje, to nie to samo co sery, ale zapłacą dobrze – powiedział mężczyzna przez telefon, rzeczowo i bez cienia współczucia.
Zgodziłam się bez chwili wahania.
Pakowałam się w ciszy. Kilka ubrań, dokumenty, buty na zmianę. Wzięłam też mały słoik z resztką koziego sera, ostatni. Nie potrafiłam go wyrzucić.
Ostatniego dnia stanęłam przed domem. Patrzyłam na zarośnięty ogród, zamknięte drzwi dojrzewalni, na pole, które miało mnie karmić i budować nowe życie. Stałam tak długo, aż zrobiło się chłodno. Potem po prostu odwróciłam się i poszłam.
Julia, 38 lat
Czytaj także:
- „Luksusowe wesele we Francji nie przyniosło mi szczęścia. Ten ślub był transakcją, a ja wpadłam w pułapkę”
- „Chciałam być fair, gdy przyłapałam narzeczonego przyjaciółki na zdradzie. Zamiast wesela, odwołała moje zaproszenie”
- „Mój mąż kontrolował mnie jak przedszkolaka. Dopiero przyjaciółka uświadomiła mi, że on wcale nie jest troskliwym misiem”