Reklama

Przed trzema miesiącami sprowadziłem się do dwupiętrowego domu na północnych obrzeżach Warszawy. Bardzo mi się tu spodobało. Kilkadziesiąt metrów za furtką zaczyna się sosnowy lasek. Jeszcze dalej ktoś uprawia sad, w którym rosną dorodne śliwy i jabłonie. Pomyślałem, że wreszcie będę miał święty spokój.

Reklama

Moja praca jest stresująca, potrzebuję wytchnienia. Ruch też mi się przyda, więc tych kilkanaście minut spaceru od przystanku autobusu, było jak znalazł. Nie bez znaczenia jest też niewielka wysokość czynszu…Chociaż, powiem szczerze, kiedy po raz pierwszy znalazłem się w mieszkanku, które miałem wynająć, nieco się wystraszyłem. Ściany pomalowane na fioletowo, zniszczona podłoga, kuchenka gazowa do wymiany. Gdzie indziej być może bym się wycofał. Tym razem jednak coś szepnęło mi za uchem: „Zostań. Warto”. No i zostałem. I nie żałuję.

Nazywałem ją tak nie bez powodu

Kiedyś usłyszałem dziwne określenie: genius loci, duch domu. Coś w tym jest. Czasem wchodzi się do jakiegoś mieszkania – bywa, że pięknego, bogato urządzonego – i ma się ochotę uciekać, gdzie pieprz rośnie. Coś cię uwiera, niepokoi, drażni; czujesz się tak, jakby jakaś szczotka omiatała ci stopy, nakłaniając do szybkiego wyjścia. A czasem masz wrażenie, jakbyś właśnie wrócił do domu.

I tak było z tym mieszkaniem. Chwilami nawet odnoszę wrażenie, że mieszkam w nim od zawsze. Kiedyś w jakiejś powieści przeczytałem o domu, który żył losami zamieszkujących go ludzi. Stopniowo stawał się istotą myślącą, która zaczęła wysysać żywotne soki ze swoich lokatorów. W tym jednak wypadku było zupełnie odwrotnie. Kiedy się sprowadziłem do nowego lokum, od dłuższego czasu nie mogłem pozbyć się uczulenia na rękach. Czerwone krostki były kłopotliwe i boleśnie swędziały.

Tymczasem dwa dni po zamieszkaniu w nowym miejscu obudziłem się rano z czystą skórą na ramionach i łokciach. Wcześniej łykałem codziennie garść lekarstw, a tu wystarczyły dwa dni, żeby choroba minęła, jak ręką odjął.

Zobacz także

Najwidoczniej usytuowanie domu powodowało, że człowiek tu odzyskiwał zdrowie. O takich sytuacjach też gdzieś czytałem. Pewnego dnia, jakieś dwa tygodnie temu, stałem przy oknie i patrzyłem na przydomowy ogródek. Drzewa i krzewy już od dawna przybrały jesienne barwy. Kiedy pomyślałem o zimie, po plecach przeszedł mi dreszcz. Bez wątpienia w powietrzu czuć było nadchodzące zmiany…

I wtedy nieoczekiwanie, na chodnikowej ścieżce prowadzącej z budynku do furtki na ulicę, pojawiła się Babcia Kolońska. Poznałem ją jakiś tydzień po przeprowadzce. Właśnie targałem na piętro torbę z zakupami, a ona schodziła wolno po schodach, podpierając się laską i mrucząc coś pod nosem. Mało brakowało, a wpadłbym na nią na zakręcie podestu.

– Bardzo przepraszam – powiedziałem głośno, odsuwając się na bok. – I dzień dobry. Jestem nowym sąsiadem.

– Ja to wiem… Nie ma się co spieszyć – odpowiedziała.

Co miała znaczyć ta dziwna wypowiedź starszej pani, nie bardzo wiedziałem.

Kiedy przeszedłem obok niej, owionął mnie znany mi z dzieciństwa zapach wody kolońskiej. Niestety, nie kojarzył mi się z niczym przyjemnym.
Najpierw brzytwa, potem perfumy. Brrr!

Byłem dzieckiem i mój tata raz na dwa tygodnie prowadził mnie do fryzjera, pana Ferdynanda. Ów fryzjer był strasznie chudym drągalem z łysą czaszką, na którą starannie zaczesywał (z prawa do lewa) kilka wybrylantynowanych pasemek rudych włosów. Pod nosem nosił równie rzadki wąsik, który co i raz przyklepywał, jakby w obawie, że za moment odklei mu się od twarzy.

Tak więc ojciec witał się z panem Ferdynandem, a ja siadałem na fotelu. Po chwili niczym wyrok słyszałem za plecami pytanie fryzjera: „Jak zwykle? Krótko, po męsku?”. Ojciec zapewne kiwał głową. Może, co podejrzewałem, podobnie jak ja bał się fryzjera i godził się na wszystko, co ten zaproponował? Chwilę później nad moją głową zaczynały metalicznie szczękać nożyczki i warczała golarka. Jednak to była dopiero przygrywka do tego, na co czekałem.

Byłem przerażony, serce tłukło się w moich piersiach coraz szybciej i szybciej…

Po skończonym strzyżeniu pan Ferdynand wyciągał brzytwę i zamaszyście ostrzył ją na skórzanym pasie. Sekundę później nachylał mi głowę do przodu i podgalał to, czego nie ścięła golarka. W tamtym momencie stawałem się najżarliwszym na świecie katolikiem. Błagałem Boga, żeby pan Ferdynand w tej złości – że sam nie ma już włosów, choć jego klienci zostawiają ich bez liku na podłodze zakładu – nie ciachnął mi głowy błyskającym ostrzem.

Ostatnim akordem tortury było skropienie mnie wodą kolońską, która zamiast padać na włosy, pryskała mi w oczy, nos i usta. Choć samotna staruszka, która minęła mnie na korytarzu, nie miała nic z fizjonomii pana Ferdynanda, wstrząsnął mną dreszcz dawnych emocji. Pewnie dlatego w myślach już zawsze nazywałem ją Babcią Kolońską. Ilekroć mijaliśmy się na schodach, starowinka, nie patrząc na mnie, mruczała:

– Ja to wiem… Nie ma się co spieszyć… Ja to wiem.

Od sąsiada mieszkającego obok dowiedziałem się, że była niegdyś bileterką w kinie, które w latach 60. ubiegłego wieku postawiono dwie uliczki dalej.

– Odkąd pamiętam – opowiadał – a mieszkam w tym domu od dziecka, zawsze nazywaliśmy ją babcią. Kiedyś była bileterką w osiedlowym kinie. Jako dzieci nie mieliśmy za dużo pieniędzy i babcia czasem wpuszczała nas do sali bez biletu. Po kronice wiadomo było, gdzie zostały wolne miejsca… Podobno dawno temu miała męża, który zginął na wojnie, zdaje się w ZSRR. Pewnie nie ma dzieci ani dalszej rodziny, bo nikt jej tu nie odwiedza. I chyba ma nie po kolei w głowie, bo od lat ciągle mówi to samo. Bez sensu.

Jakiś miesiąc po pierwszym spotkaniu spotkałem ją na dole, wracała ze sklepu z ciężką torbą. Widziałem, że ledwo ją dźwiga.

– Może pani pomogę – powiedziałem na wdechu.

Nie zareagowała, mruknęła tylko to swoje:

– Ja to wiem…

Po chwili wahania przejąłem torbę z jej sękatych palców i zaniosłem na górę. Szła za mną powoli, w swoim rytmie. Jakby nie zauważając, że pozbyła się ciężaru. Pod drzwiami jej mieszkania wzięła ode mnie torbę i weszła do środka.

„Znaczy szare komórki pracują” – przebiegło mi przez głowę.

W ciągu kilku kolejnych miesięcy kilka razy pomogłem Babci Kolońskiej wnieść zakupy. Wymieniłem żarówkę w lampie w korytarzu, gdy się przepaliła. Otwierałem przed babcią drzwi. Zdawała się mnie nie zauważać, jakbym był duchem.

Ja to wiem… Nie ma się co spieszyć – słyszałem tylko.

Ta jej mantra raz mi się nawet przyśniła. Chętnie bym się dowiedział, co oznacza… Może to zdanie było częścią jakiegoś wydarzenia z przeszłości? Niestety, nikt, z kim rozmawiałem, nie potrafił mi pomóc. Stało się to niemal moją obsesją – nawet spytałem babcię wprost ze dwa razy, ale oczywiście, nie zareagowała.

Zdawało mi się czy do mnie mrugnęła?

Patrząc więc dwa tygodnie temu z otwartego okna na idącą do furtki Babcię Kolońską, znów poczułem tę palącą ciekawość. O czym wiesz, Babciu Kolońska? Za moimi plecami zawieszony na ścianie zegar zaczął wydzwaniać godzinę dwunastą w południe. Dopiero teraz zaskoczony zauważyłem, że starowinka dźwiga na ramieniu wielką torbę. Czyżby wyjeżdżała? Dokąd? Dlaczego?

Nagle Babcia Kolońska zatrzymała się tuż przed furtką. Przez chwilę stała nieruchomo z ręką na klamce, jakby się nad czymś zastanawiała. Potem nieoczekiwanie odwróciła się i spojrzała w moje okno, jakby wiedziała, że w nim stoję.

Pierwszy raz zobaczyłem jej pomarszczoną, smutną twarz. Ile mogła mieć lat? Może osiemdziesiąt, może dziewięćdziesiąt. Nosiła stary, sprany wełniany płaszcz, na głowie miała brzydką czarną czapę. Jej oczy przesłaniały okulary z ciemnymi szkłami. Na jej nogach dostrzegłem wysokie, ciepłe boty, jakby spodziewała się, że wkrótce zacznie padać śnieg.

Równocześnie wydało mi się, że słyszę jej mrukliwe:

– Ja to wiem… Nie ma się co spieszyć – chociaż tym razem te słowa brzmiały jakby ironicznie. I sponad okularów mrugnęła do mnie znacząco. A może mi się tylko tak wydawało?

Godzinę później z klatki schodowej dobiegł hałas przypominający spadające po schodach pianino. Rozległ się męski głos:

– Ja to wiem… Przecież mówiłem, że nie ma się co spieszyć!

Zaintrygowany wyjrzałem na korytarz. Hałas dochodził z piętra wyżej; tego, na którym mieszkała Babcia Kolońska.

– Coś się stało? – spytałem sąsiada, który akurat wychodził ze swojego mieszkania.

Reklama

– To pan nie wie? – mężczyzna wyraźnie posmutniał. – Wczoraj o dwunastej w nocy zmarło się starowince. Robotnicy z administracji spieszą się, żeby wynieść jej meble na śmietnik. Pracują tylko do 16. Ale mają jeszcze trochę czasu. Przecież dopiero minęło południe.

Reklama
Reklama
Reklama