Reklama

Szykowałam się do sylwestra. Nieważne, że spędzę go samotnie przed telewizorem, oprawa musi być, myślałam, zdejmując wałki z głowy. Hultaj przyglądał mi się, śledząc czujnie każdy mój ruch. Pewnie miał nadzieję, że któryś z wałków upadnie i będzie miał okazję go potarmosić.

Reklama

– To, że nie wychodzę na żadną imprezę, nie jest dostatecznym powodem, żeby nowy rok witać w dresie i z nieuczesanymi włosami – powiedziałam.

Odkąd miałam psa, bez skrupułów wypowiadałam na głos swoje monologi. Jakby co – gadam ze zwierzakiem, a nie sama ze sobą. Hultajowi było zapewne wszystko jedno. Od kiedy ostatni wałek został włożony do kosmetyczki, jego zainteresowanie przeniosło się z mojej osoby na lodówkę.

– Zaraz, Hultajku, zaraz dostaniesz swoją kolację – zapewniłam go czule. – Tylko włosy rozczeszę.

Z okazji sylwestra zrobiłam sobie nawet lekki makijaż i już miałam włożyć przygotowaną wcześniej sukienkę, kiedy przypomniałam sobie, że dziś muszę wcześniej wyjść z Hultajem na spacer. Zostałam więc w dresie, na który narzuciłam kurtkę.

– Musimy iść – tłumaczyłam Hultajowi – zanim zacznie się to petardowe szaleństwo. Szybciutko załatwisz swoje psie potrzeby, a potem dam ci jeść.

Nie wiem, czy moje tłumaczenie go przekonało, ale posłusznie przysiadł i dał sobie założyć kaganiec. Wyszliśmy na dwór. Ludzi na ulicach było niewielu, tylko nieliczne, elegancko ubrane pary, które chyba czekały na taksówki, bo nerwowo przytupywały w miejscu i rozglądały się dookoła. Pociągnęłam za smycz, bo Hultaj nadmiernie zainteresował się koszem na śmieci. Niby zjeść nic z niego nie mógł, ale czyszczenie oblepionego nie wiadomo czym kagańca, nie należało do moich ulubionych zajęć.

Gnał na oślep przed siebie

Zdążyłam ujść ze trzy kroki, kiedy nagle coś huknęło, błysnęło, a spod moich nóg trysnął deszcz kolorowych iskier. Poczułam raptowne szarpnięcie, ból w barku i… było już za późno. W świetle latarni zobaczyłam tylko ogon Hultaja gnającego na oślep w kierunku pobliskiej budowy. Bez namysłu pobiegłam za nim. Po kilku minutach przystanęłam. Teren budowy był ogrodzony taśmą, ale to żadne ograniczenie dla psa, zwłaszcza przestraszonego.

– Hultaj! Hultuś, wracaj! – wołałam w ciemność i nasłuchiwałam.

Cisza. Chcąc nie chcąc, przeszłam pod taśmą i z obawą wkroczyłam na grząski, rozjeżdżony ciężarówkami teren. Zdawało mi się, że gdzieś z oddali dobiega skowyt. Hultaj! Boże, coś mu się stało! Przyspieszyłam kroku. Przyświecałam sobie telefonem, ale i tak potknęłam się kilka razy, bo plac najeżony był pułapkami i przeszkodami. Niemniej dzielnie posuwałam się naprzód. Wreszcie dotarłam do miejsca, z którego teraz dochodziło ciche, żałosne skomlenie. Nachyliłam się nad niezabezpieczoną studzienką. Na jej dnie kręcił się Hultaj. Chyba nic sobie nie zrobił, był jednak wyraźnie spanikowany.

– Już dobrze, Hultajku, już jestem, zaraz ci pomogę – mówiłam, zastanawiając się, jak u licha go stamtąd wydostanę.

Studzienka miała jakieś półtora metra głębokości. Mogłam się do niej zsunąć, ale jak potem wyjdę na zewnątrz, i to z psem w objęciach? Potrzebowałam pomocy. Łatwo powiedzieć… Na placu oprócz nas nikogo nie było. Zadzwonić? Ale do kogo? Wszyscy zajęci, prawdopodobnie wznoszą już pierwsze toasty. Kto opuści zabawę, zaryzykuje podarcie czy poplamienie eleganckiego stroju dla ratowania mojego psa? Nagle przypomniałam sobie o panu Zenku. Mieszkał niedaleko w starej działkowej altanie, więc technicznie nie był bezdomny. Jak zarabiał, nie wiem, ale miał ksywkę Złomiarz, bo grzebał po śmietnikach. Wyglądał trochę jak menel, ale generalnie był niegroźny, a nawet uczynny. Kiedyś pomógł mi zataszczyć ciężkie pudło z książkami do piwnicy. W zamian dałam mu karton makulatury.
– Poczekaj, Hultaj, pani zaraz po ciebie wróci – zapewniłam psa i pobiegłam na przełaj w kierunku działek.

– Panie Zenku, panie Zenku, niech pan otworzy! – załomotałam do drzwi. – Potrzebuję pana pomocy! Panie Zenku!

– Pali się czy co? – mężczyzna w stroju niedbałym stanął w drzwiach.

– Pies mi wpadł do studzienki. Sama go nie wyciągnę. Czy może pan…

Pan Zenek odwrócił się bez słowa i zamknął za sobą drzwi. Jego obojętność dosłownie odebrała mi głos. Łzy popłynęły po zmarzniętej twarzy. Robiło się coraz zimniej. Biedny Hultaj… Muszę go ratować, zamiast tu stać i czekać na zmiłowanie! Właśnie zbierałam się do odejścia, kiedy drzwi otworzyły się powtórnie. Pan Zenek ubrany w kufajkę i spodnie robocze dźwigał na ramieniu jakieś toboły.

– No co tak stoi? Gdzie ten pies? – zagadnął.

– Tam! Na budowie! – wskazałam ręką.

– Niech prowadzi – zakomenderował. – Czasu szkoda.

Kiedy stanęliśmy nad studzienką, pan Zenek fachowo ocenił sytuację i zarządził.

– Niech schodzi na dół. Mnie mógłby ugryźć. Poza tym nie dałaby rady mnie wyciągnąć.

Uznałam, że ma rację, choć wyraża ją w sposób wymagający namysłu.

Zeszłam na dół i przytuliłam Hultaja

– I co dalej? – zapytałam bezradnie.

– Chyba nie dam rady go podnieść…

– Się wie, że nie da rady – pan Zenek lekceważąco machnął ręką. – Niech łapie – rzucił mi tobół, który dźwigał. – Włoży psa do torby, tak żeby tylko łeb mu wystawał, i zapnie – instruował. – Potem rzucę linę, niech przywiąże ją do uchwytów. Wyciągnę psa. A potem ona się wespnie po linie – objaśnił swój plan.

Ona, czyli ja. Akcja przebiegła sprawnie. Pan Zenek wywindował Hultaja na powierzchnię, a następnie za pomocą liny pomógł wydostać się mnie. Kiedy byłam już na powierzchni, spontanicznie ucałowałam go w nieogolony policzek.

– Dziękuję! Bardzo dziękuję! A może wpadnie pan do mnie i razem przywitamy nowy rok? – wyrwało mi się na fali tej spontaniczności. I aż się przeraziłam, że chyba przesadziłam.

– Ja? Do pani? – pan Zenek też był zszokowany propozycją, i to bardzo, bo porzucił bezosobowy ton.

Ja też kogoś ugoszczę

Słowo się rzekło. Poza tym naprawdę byłam wdzięczna. Wigilijną tradycją jest ugościć samotnego wędrowca. Ja mogę wprowadzić własną, noworoczną, którą będzie goszczenie w sylwestra pomocnego sąsiada, nawet jeśli jest osiedlowym zbieraczem surowców wtórnych.

– Tak, zapraszam. Choć nic specjalnego nie uszykowałam. Zjemy kolację, obejrzymy telewizję, wypijemy toast…

– Serio pani mówi? – gapił się na mnie jak na kosmitkę.

– Oj, serio! Chodźmy już, pies się niecierpliwi, pan też pewno głodny…

– Przyjdę – powiedział poważnym tonem – ale muszę się najpierw ogarnąć. Przecież nie pójdę do domu pięknej kobiety spocony i brudny jak bezdomny jakiś.

Normalnie się zarumieniłam… To był niesamowity sylwester. Hultaj po przeżyciach drzemał na swoim legowisku, a my z panem Zenkiem długo gawędziliśmy. Wystroił się w niemodny, ale czysty garnitur, wyszorował się, ogolił, uczesał i wypachnił dezodorantem. Co więcej, okazał się interesującym, kulturalnym towarzyszem. Widać nie wszystkie książki oddawał na makulaturę, sporo czytał.

Reklama

Gdy się ze mną żegnał, powiedział, że ten wieczór to dla niego najlepsza wróżba na nadchodzący rok. Co do mnie, postanowiłam lepiej poznać Zenka. Jestem ciekawa, dlaczego tak mu się życie ułożyło. I martwię się o niego, chciałabym mu jakoś pomóc. Tak to już jest, że za lubieniem idą ciekawość, miłość i troska…

Reklama
Reklama
Reklama