„Sanatorium miało być nudne jak flaki z olejem. W Ciechocinku zdradziłam męża i wcale tego nie żałuję”
„Jednak z każdą godziną myśl o tym spotkaniu nie dawała mi spokoju. Wyszłam po kolacji. Park był pusty, cichy. Liście szeleściły pod nogami. Siedział już na ławce, z rękami w kieszeniach, zamyślony. Gdy mnie zobaczył, uśmiechnął się lekko”.

- Redakcja
Pojechałam tam bez entuzjazmu. Właściwie to byłam wściekła, że w ogóle muszę wyjeżdżać.
– Na co mi to sanatorium? – burczałam do męża, pakując walizkę.
– Dostałaś skierowanie, to jedź, może się trochę podleczysz – mąż odparł bez emocji.
Nie o zdrowie tu chodziło. Chodziło o ciszę. O samotność, do której się nie przyznawaliśmy. O to, że od lat mijaliśmy się w kuchni, łazience i w łóżku, jakbyśmy byli parą współlokatorów, a nie małżeństwem z czterdziestoletnim stażem. Kiedyś mówił mi, że mnie kocha. Teraz mówił, że kupił chleb. Nie pamiętałam już, kiedy ostatnio mnie przytulił.
W Ciechocinku chciałam tylko odpocząć. Oderwać się. Poczytać książki, przejść się po tężniach, może pograć w karty z innymi kuracjuszami. Miałam być grzeczną siedemdziesięciolatką w wygodnych butach, która wstaje o siódmej rano na inhalacje. Jednak los miał inny plan.
Zrobiło mi się gorąco
Pierwszy dzień w sanatorium zaczął się niewinnie. Korytarze pachniały pastą do podłóg i koperkiem, który ktoś w kuchni sypał bez opamiętania. Stałam w kolejce po numerki na zabiegi, potem pół godziny czekałam na fizykoterapię. Ludzie gadali, że turnus nudny, że w zeszłym roku było weselej.
– Pani tu nowa? – zapytała mnie siwa kobieta w białej bluzce, siadając obok na krześle pod gabinetem.
– A tak. Wczoraj przyjechałam. Aldona jestem – uśmiechnęłam się lekko.
– Lucyna. Już trzeci raz tu jestem. Tu się ludzie leczą... i zakochują – dodała z błyskiem w oku.
– W tym wieku? – zaśmiałam się.
– A w jakim lepszym? Teraz mamy czas i nikt się nie wtrąca – szepnęła, jakby opowiadała tajemnicę.
Wieczorem poszłam na stołówkę. Siedziałam sama przy czteroosobowym stoliku, aż dosiadł się do mnie mężczyzna. Wysoki, z lekko przyprószonymi siwizną włosami.
– Czy to miejsce jest wolne? – zapytał z uśmiechem.
– Proszę bardzo – odparłam, starając się brzmieć naturalnie.
– Janek. A pani?
– Aldona.
– Lubię takie imiona – powiedział, nalewając sobie barszczu.
– Zawsze mi się wydawało, że brzmi ciężko – odpowiedziałam, sięgając po sól.
– Nie, jest miękkie. Jak welur – uśmiechnął się znowu, a ja poczułam, że robi mi się gorąco. Po raz pierwszy od bardzo dawna.
Coś mnie do niego ciągnęło
Następnego dnia zobaczyłam Janka przed tężniami. Siedział na ławce z kawą w papierowym kubku i machnął ręką, żebym podeszła. Przez chwilę udawałam, że go nie widzę, ale coś mnie do niego ciągnęło.
– Kawa jeszcze ciepła. Podzielę się, jeśli nie boisz się bakterii – zażartował.
– W tym wieku to już raczej nic nam niestraszne – odpowiedziałam, siadając obok.
– Właśnie tak myślę – skinął głową. – Tu niedaleko jest fajna ścieżka wśród drzew. Pójdziemy?
Nie miałam planów, więc poszłam. Szliśmy powoli, mijając starsze panie z kijkami i emerytów z psami. Cisza była przyjemna. Naturalna. Nie taka jak w domu z Heńkiem, gdzie siedzieliśmy godzinami i udawaliśmy, że wszystko gra.
– Jesteś tu pierwszy raz?
– Tak. Mąż mnie wysłał. Powiedział, że odpocznę.
– To musiał być bardzo troskliwy gest.
– Albo wygodny – mruknęłam. – Czasem mam wrażenie, że nie zauważa, że jeszcze żyję. Że się czuję, myślę… że mi czegoś brak.
Janek przystanął, spojrzał mi prosto w oczy.
– Nie wyglądasz na kobietę, która chce zniknąć. Wyglądasz na kobietę, która chce jeszcze trochę życia.
Zawstydziłam się. Chciałam coś odpowiedzieć, ale tylko westchnęłam.
– A ty? Jesteś tu sam?
– Od trzech lat wdowiec. Nikt mnie nie wysłał, sam się wysłałem. Nie lubię siedzieć w miejscu – powiedział i lekko dotknął mojej dłoni.
Spojrzałam na niego zaskoczona. Nie cofnęłam ręki.
Poczułam się młodo
Nie planowałam tam iść. Nawet nie miałam porządnej sukienki, tylko szary sweterek i spódnicę, którą wyciągnęłam z dna walizki. Wtedy Lucyna powiedziała:
– Nie wygłupiaj się. Przecież nie musisz zaraz wywijać oberka. Idź, popatrz, posłuchaj. Przewietrz się.
Weszłam do sali trochę spóźniona. Grała muzyka z lat 70., nie za głośna, taka... akurat. W kącie stał Janek, rozmawiał z jakąś kobietą. Patrzyłam na nich, czując ukłucie w żołądku. Wtedy on mnie zauważył. Od razu się od niej odsunął i ruszył w moją stronę.
– Wiedziałem, że przyjdziesz – powiedział.
– Nie miałam ochoty, ale... nie wiem, coś mnie tu ściągnęło.
– Może ja? – zażartował.
Nie odpowiedziałam. Zagrał wolny utwór. Bez pytania wyciągnął do mnie rękę.
– Zatańczysz?
Nie powinnam była. Coś w środku mówiło, że to nie wypada. Jednak dałam się poprowadzić. Pachniał tą samą wodą kolońską, którą czułam pierwszego dnia.
– Dobrze tańczysz – szepnął.
– Dawno nie tańczyłam – odpowiedziałam cicho.
– Chyba dawno nie byłaś szczęśliwa.
– Nie pamiętam już nawet, jak to jest.
Zamilkliśmy. Tylko muzyka i jego dłoń na moich plecach. Przez chwilę miałam wrażenie, że mam znów czterdzieści lat. Że życie jeszcze na mnie czeka.
– Chodźmy na powietrze – powiedział, gdy utwór się skończył.
Skinęłam głową. I wyszliśmy razem.
Zrobiło mi się głupio
Rano obudziłam się wcześnie. Za oknem jeszcze mgła, w pokoju chłód. Chciałam udawać, że ten wieczór się nie zdarzył. Jednak w środku coś drżało – nie z zimna. Z niepokoju. Z oczekiwania. W stołówce zjawiłam się pierwsza. Usiadłam przy tym samym stoliku co zawsze. Nalałam sobie herbaty. Czekałam. Nie wiedziałam nawet na co. Janek wszedł uśmiechnięty. Jakby nic się nie stało.
– Dzień dobry – powiedział radośnie. – Co dzisiaj dają?
– Płatki na mleku i moralnego kaca – odparłam ostrożnie, unikając jego spojrzenia.
Usiadł, wyraźnie zaskoczony moim tonem.
– Powiesz mi, co się stało?
– A co się miało stać?
Janek pokiwał głową, jakby coś rozważał.
– Jeśli myślisz, że wczoraj nic nie znaczyło, to się mylisz.
– A co niby miało znaczyć?
– Że w końcu spotkałem kogoś, przy kim nie czuję się stary. Przy kim chcę być. Po prostu.
Spojrzałam na niego. I poczułam, jak coś mięknie we mnie. Jak lód, który roztapia pierwsze wiosenne słońce.
– A mój mąż? – szepnęłam. – Przecież ja mam męża.
– A jesteś z nim szczęśliwa?
Zamilkłam. Zrobiło mi się głupio. Nie wstałam od stolika. Nie zmieniłam miejsca.
Nie miałam wątpliwości
Pakowałam walizkę wolno, dokładnie, jakby każde złożenie swetra mogło odwlec moment wyjazdu. Na stoliku leżał liścik. Janek wręczył mi go rano, zaraz po zabiegach.
„Spotkajmy się dziś wieczorem, ostatni raz. Park, ta sama ławka”.
Chciałam go podrzeć. Jednak z każdą godziną myśl o tym spotkaniu nie dawała mi spokoju. Wyszłam po kolacji. Park był pusty, cichy. Liście szeleściły pod nogami. Siedział już na ławce, z rękami w kieszeniach, zamyślony. Gdy mnie zobaczył, uśmiechnął się lekko. Bez tej pewności, którą zwykle miał.
– Bałem się, że nie przyjdziesz – powiedział.
– Też się bałam. Że przyjdę – odpowiedziałam.
Usiadłam obok niego. Przez chwilę milczeliśmy.
– Nie będę cię zatrzymywał. Masz dom, męża. Jeśli kiedykolwiek poczujesz, że chcesz wrócić, po prostu wrócić do siebie... ja tu będę. Nie wyjeżdżam jeszcze przez tydzień.
– Nie jestem już młodą kobietą. Nie wiem, co mi wolno, a co nie.
– Wolno ci być szczęśliwą. Tylko tyle.
Spojrzałam na niego. Widziałam, że mówi serio. Że nie oczekuje nic więcej, poza moją obecnością. Dotknęłam jego dłoni. Po raz pierwszy nie miałam wątpliwości.
– Dziękuję – powiedziałam. – Za przypomnienie, że jeszcze czuję. Że jeszcze chcę czegoś od życia.
Nie pocałowaliśmy się. Nie było uniesień. Tylko dłonie splecione na ławce i cisza, która nie bolała.
Okłamałam męża
Wróciłam do domu w niedzielę wieczorem. Heniek nawet nie wstał z fotela.
– To jak było? – zapytał, nie odrywając wzroku od telewizora.
– W porządku. Dużo zajęć. Dobre jedzenie – odpowiedziałam, stawiając walizkę w przedpokoju.
– To dobrze – mruknął. – Pamiętałaś, żeby przywieźć ten krem dla Zosi?
– Nie. Zapomniałam – odparłam spokojnie.
Nie zapomniałam. Po prostu nie chciałam już dźwigać cudzych potrzeb. W nocy nie mogłam spać. Wstałam, nalałam sobie herbaty i usiadłam przy kuchennym stole. Myślałam o Janku. O tej ostatniej rozmowie. O jego dłoni na mojej dłoni. O jego słowach.
Nie zadzwoniłam. Nie napisałam. Może się przestraszyłam. Może nie byłam gotowa. Jedno wiedziałam na pewno – w Ciechocinku coś się we mnie obudziło. I nie był to tylko romans. To było coś znacznie ważniejszego: świadomość, że jeszcze jestem. Że moje życie się nie skończyło tylko dlatego, że mam siwe włosy i obolałe kolana. Od tamtego dnia minęły trzy miesiące. Czasem dostaję pocztówkę. Z różnych miejsc. Podpisane tylko: „J”. Nigdy nie ma żadnych słów. Tylko obraz i ta jedna litera. I to mi wystarcza. Nie wiem, co będzie dalej. Wiem, że jeśli kiedyś znów spotkam Janka – spojrzę mu w oczy i powiem:
– Dobrze, że nie przestałeś czekać.
Bo może i zdradziłam męża. Jednak pierwszy raz od lat nie zdradziłam samej siebie.
Aldona, 70 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Dzieliłem się z synem emeryturą, bo nie miał za co żyć. Po tym, co mi zrobił w ramach wdzięczności, nie mam już dziecka”
- „Ukochany przestrzegał biurowych zasad jak ksiądz 10 przykazań. Nawet w imię miłości nie zrzucił maski zimnego biurokraty”
- „Za miłosne nadgodziny z szefem, dostałam premię uznaniową. W życiu trzeba łączyć przyjemne z pożytecznym”