„Sąsiad był kłopotliwy i kłótliwy. Nie sądziłam jednak, że jego poczynania doprowadzą do zemsty”
„Posłusznie wystukałam na komórce numer alarmowy. Dyspozytorce powiedziałam, że potrzebna jest pomoc dla starszego człowieka zaatakowanego przez jakieś zwierzę. Bałam się, że weźmie mnie za żartownisię”.
- Elżbieta, 57 lat
Ciężko było z nim wytrzymać
W naszym bloku nikt nie lubił K. Ten zgryźliwy, złośliwy człowiek skutecznie zatruwał życie lokatorom. Wszystko mu przeszkadzało: biegające dzieci, głośniejsza muzyka, nawet rozmowy przed blokiem. Gdy tylko ktoś „zakłócił spokój”, natychmiast wszczynał awantury. Na dodatek czepiał się nie tylko ludzi, ale także zwierząt.
Szczególną nienawiścią darzył bezdomne koty. Rzucał w nie kamieniami, niszczył miski, w których ludzie zostawiali dla nich jedzenie i wodę. Nieraz próbowałam go powstrzymać, prosiłam, by zostawił zwierzaki w spokoju, ale nie słuchał. Wrzeszczał, że koty choroby roznoszą i nie spocznie, póki nie przegoni z osiedla ostatniego sierściucha. Któregoś razu tak mnie zdenerwował, że nie wytrzymałam.
– Niech pan uważa, panie K., bo może być odwrotnie! – zagroziłam.
– Że niby co? – łypnął na mnie spod oka.
– A tak to! To koty mogą pana kiedyś przegonić – wyjaśniłam.
Zobacz także
– Te zapchlone futrzaki? Mnieee? Chyba pani żartuje! – prychnął.
– Nigdy nie byłam bardziej poważna. Zwierzęta doskonale wiedzą, kto jest ich przyjacielem a kto wrogiem. Tych pierwszych kochają, drugim odpłacają pięknym za nadobne. Na pana miejscu miałabym się na baczności – odparłam.
– Tak? Proszę bardzo, niech tylko któryś spróbuje się do mnie zbliżyć. Raz-dwa mu pokażę, gdzie jego miejsce…
K. zaczął wymachiwać laską, a ja poczułam, jak wzbiera we mnie wściekłość.
– Wie pan co? Okropny z pana człowiek. I mam nadzieję, że wcześniej czy później dostanie pan nauczkę! – warknęłam i zanim dziadyga zdążył odpowiedzieć, odwróciłam się na pięcie i sobie poszłam.
Wtedy przez myśl mi nawet nie przeszło, że moje życzenie wkrótce się spełni.
Sąsiad potrzebował pomocy
Kilka dni później wróciłam z pracy tuż przed północą. Byłam tak zmęczona, że nawet nie zrobiłam sobie kolacji. Od razu wskoczyłam do łóżka. Ledwie jednak przyłożyłam głowę do poduszki, usłyszałam brzęk tłuczonego szkła, a zaraz potem wołanie o pomoc.
– Ratunku, niech mi ktoś pomoże! Ratunku! – krzyczał ktoś rozpaczliwie.
Po chwili wołanie ucichło. Włożyłam szlafrok i wybiegłam z mieszkania. Na klatce stało już kilka osób.
– Co się dzieje? Kogoś napadli? Kto tak wrzeszczał? – zapytałam.
– Nie jesteśmy pewni. Chyba K. – odparł jeden z sąsiadów.
– Tak? To koniecznie trzeba do niego zajrzeć. Może coś mu się stało. Nie wzywałby pomocy bez powodu – powiedziałam.
Sąsiad tylko się skrzywił.
– A tam, po co! Takim jak on nic się nigdy nie dzieje. Złość i nienawiść ich przy życiu trzymają – machnął ręką.
– No ale to jednak człowiek, chociaż wredny i uciążliwy. Trzeba mu pomóc – odparłam i podeszłam do drzwi. – Panie K., niech pan otworzy!
Ten jednak nie reagował. Nie zastanawiając się długo, nacisnęłam na klamkę. O dziwo, drzwi nie były zamknięte. Ostrożnie weszłam do środka…
Nie spodziewałam się tego, co zobaczyłam
Tego, co potem zobaczyłam, nie zapomnę chyba do końca życia. W mieszkaniu panował taki bałagan, jakby przeszło przez nie tornado. Poprzewracane krzesła, porozrzucane rzeczy. Sąsiada jednak nigdzie nie było.
– Halo, halo jest pan tu? – zawołałam.
Cisza. Już miałam wyjść, gdy nagle…
– Jestem, jestem – usłyszałam słaby głos.
Dobiegał z szafy. Otworzyłam ją. Wśród płaszczy i kurtek siedział K. Był przerażony, trząsł się jak osika.
– Uciekł? – wykrztusił.
– Kto?
– Kot.
– Kot? Jaki kot? Nie ma tu żadnego kota. Chyba coś się panu przywidziało.
– Nic podobnego, był. I chciał mnie zabić – burknął sąsiad i wygramolił się z szafy.
Dopiero wtedy dostrzegłam, że ma na policzkach i rękach ślady zadrapań. Jestem pielęgniarką i szybko oceniłam, że rany były co prawda rozległe, ale niezbyt głębokie, zupełnie niegroźne.
– Kto to panu zrobił?
– No, przecież mówiłem, kot. Był olbrzymi jak lew. Nie jak lew. Jak słoń! Wlazł przez balkon i skoczył na mnie, sycząc przeraźliwie. Ledwie z życiem uszedłem! – skarżył się Kowalski.
Spojrzałam w stronę okna.
Szyba w drzwiach balkonowych była rozbita w drobny mak. Na podłodze dostrzegłam plamę błota układającą się w odcisk łapy. Był duży, bardzo duży, z dziesięć razy większy niż ślad poczciwego dachowca. Poczułam, jak ciarki przechodzą mi po plecach.
– Czy może pani wezwać pogotowie? Bardzo źle się czuję – wyrwał mnie z zamyślenia głos K.
Nie chciało mi się w to wierzyć
Posłusznie wystukałam na komórce numer alarmowy. Dyspozytorce powiedziałam, że potrzebna jest pomoc dla starszego człowieka zaatakowanego przez jakieś zwierzę. O czarnym kocie, wielkim jak słoń, nie wspomniałam nawet słowem. Bałam się, że weźmie mnie za żartownisię.
Karetka zabrała K. do szpitala, a ja wróciłam do mieszkania. Długo nie mogłam zasnąć. Opowieść sąsiada nie dawała mi spokoju. Z jednej strony myślałam, że ten wielki kot to kompletna bzdura, wymysły starego człowieka. Ale z drugiej… Sama widziałam odcisk łapy i zadrapania. Czyżby więc K. rzeczywiście zaatakował koci gigant? Tylko co to było za zwierzę? Lampart, tygrys, puma?! W sumie w nocy wszystkie koty są czarne, nawet te w ciapki i prążkowane.
I dlaczego przywędrował akurat do niego? Czyżby usłyszał od swoich mniejszych pobratymców, że Kowalski się nad nimi znęca? I postanowił odpłacić mu w ich imieniu pięknym za nadobne? Ta myśl wydawała mi się absurdalna, ale żadne inne wytłumaczenie nie przychodziło mi do głowy.
Następnego dnia postanowiłam przeszukać internet. Byłam pewna, że znajdę informację o ucieczce jakiegoś przedstawiciela kotowatych z zoo. Niestety, choć przekopałam chyba wszystkie informacyjne strony, nic nie znalazłam. Zrozumiałam, że mogę nigdy nie poznać rozwiązania tej zagadki.
K. wrócił ze szpitala po tygodniu. I od razu zaczaił się na mnie na klatce.
– Dziękuję, że mi pani wtedy pomogła. Nie liczyłem na to, ludzie mnie tutaj raczej nie lubią – powiedział przyciszonym głosem.
– Nie ma za co, zrobiłam tylko to, co do mnie należało – odparłam.
– A wie pani, że chcieli mnie zamknąć do wariatkowa? Na obserwację? – ciągnął.
– A dlaczego? – zainteresowałam się.
– Przez tego wielkiego kota. Nikt nie uwierzył w jego istnienie. Ani lekarze, ani policja. Stwierdzili, że coś mi się przywidziało. I tak się przeraziłem, że sam się podrapałem. Ech, co za świat… Staremu człowiekowi nikt nie wierzy – westchnął.
– Jak to nikt? Ja panu wierzę – wypaliłam, bo w głowie zaświtała mi nagle pewna myśl.
– Naprawdę? To wspaniale – ucieszył się.
– No, nie wiem… Ja na pana miejscu nie byłabym aż tak zadowolona.
– Dlaczego?
Czyżby naprawdę to była kocia zemsta?
– Pamięta pan naszą ostatnią kłótnię?
– Co? Taaak… Wspominała pani coś o zemście kotów i takich tam… – zająknął się.
– Właśnie – patrzyłam mu prosto w oczy.
– Myśli pani, że to o to chodziło? – Kowalski wyraźnie się przeraził.
– Oczywiście. Na razie to było tylko ostrzeżenie. Kot nie zrobił panu przecież wielkiej krzywdy. Tylko delikatnie dał do zrozumienia, że nie podoba mu się pana zachowanie. Ale kto wie, co będzie następnym razem… Jak się takie zwierzę zdenerwuje, zamachnie porządniej łapą, kłapnie zębami, to może być naprawdę nieprzyjemnie… I nie skończy się tylko na strachu i bliznach – zawiesiłam głos.
– O Boże, to co mam zrobić?
– Nie wiem. Może niech pan zacznie dokarmiać bezdomne koty… Chociaż te nasze to już chyba panu nie wybaczą. Choćby im pan dawał najsmaczniejsze kąski. Za dużo złego ich spotkało.
– Tak pani uważa?
– Pewności oczywiście nie ma. Ale ja bym raczej nie ryzykowała. To bardzo dumne zwierzęta i pamiętliwe – odparłam.
Zastanawiał się przez chwilę.
– Ma pani rację. Nie ma co ryzykować. Sprzedam mieszkanie i kupię inne. Na drugim końcu miasta. Może tamtejsze koty mnie polubią – powiedział sąsiad i zniknął za drzwiami swojego mieszkania.
Nie sądziłam, że mówił poważnie. Byłam pewna, że jak wróci do domu i wszystko sobie przemyśli, to zmieni zdanie. Ale nie. Niecały miesiąc później pod nasz blok zajechała ciężarówka. Po kilku godzinach była wyładowana rzeczami z mieszkania. Gdy na pace znikł ostatni karton, a nasz sąsiad wsiadł do taksówki, która miała go zawieźć w nowe miejsce, w pobliskich krzakach coś zaszeleściło. Zerknęłam w tamtą stronę i dostrzegłam olbrzymiego kota. Przeciągnął się leniwie, machnął ogonem i zniknął…