Reklama

Nie jestem podejrzliwa z natury, ale jak ktoś aż tak się stara, to mnie zaczyna coś uwierać. Taki zgrzyt w zębach, jakby się gryzło aluminiową łyżkę. Mój nowy sąsiad z klatki obok od razu wydał mi się... aż za miły.

– Dzień dobry, pani Walerio! Może pomóc z siatkami? – zagadywał, kiedy tylko zobaczył, że wracam z zakupów.

Na początku pomyślałam, że może to taki typ – dobry, ciepły człowiek. Samotny, więc szuka kontaktu z ludźmi. A że ja mam już swoje lata i męża pochowałam siedem wiosen temu, to i pewnie wyglądałam mu na wdzięczną towarzyszkę do rozmów o pogodzie i cenach na ryneczku. Jednak im dłużej trwały te jego uprzejmości, tym bardziej coś mi zgrzytało. Jakby coś mi tu nie pasowało. Bo czy normalny sąsiad zaprasza sąsiadkę na pierogi „bo zrobił za dużo”? Albo zostawia pod drzwiami bukiet goździków, ot tak, bez karteczki?

Jednak dopiero list, który znalazłam w skrzynce, rozwiązał wszystkie wątpliwości. Pismo z administracji budynku, suchy urzędowy ton i jedno konkretne zdanie – wtedy zrozumiałam, po co były te wszystkie grzeczności.

Pomagał mi

Wszystko zaczęło się od cieknącego kranu. Takiego z tych, co kapie raz na dziesięć sekund, ale jak się człowiek wsłucha, to potem już nic innego nie słyszy.

– Mogę się tym zająć – zaproponował Marian, kiedy przypadkiem usłyszał, jak rozmawiam o tym z sąsiadką na klatce.

– Nie trzeba, już dzwoniłam do hydraulika – rzuciłam odruchowo.

– A po co płacić, jak można za darmo? Mam wszystko w piwnicy – uszczelki, klucze, teflon. Tylko herbaty bym się napił przy okazji, jak pani pozwoli – dodał z tym swoim uśmiechem.

No i co miałam zrobić? Wpuściłam go. Weszłam do kuchni, a on od razu zakasał rękawy, jakby to było jakieś wezwanie na bitwę.

– A pani to chyba sama tu mieszka, co? – zagaił, klęcząc przy zlewie.

– A co, smutno panu? – odparłam sucho, odwracając uwagę w stronę herbaty.

– Nie, nie... Tylko tak się zastanawiam. Bo taka kobieta jak pani to powinna mieć kogoś do pomocy. – I popatrzył na mnie spod oka, niby przypadkiem, a jednak za długo.

Zamieszałam łyżeczką herbatę tak mocno, że aż porcelana zadzwoniła.

Miałam kogoś. Przez czterdzieści dwa lata. A pan?

– Też kiedyś. Stare dzieje. Teraz jestem wolny jak ptak.

Pokiwałam głową i podałam mu kubek. A on naprawił kran w dziesięć minut i jeszcze na odchodne rzucił:

– Jakby pani coś jeszcze przeciekało, psuło się albo zgasło, to wie pani, gdzie mnie znaleźć.

Wiedziałam. Nie wiedziałam tylko, że to dopiero początek moich kłopotów.

Irytował mnie

Od naprawy kranu minął może tydzień, a Marian już czuł się jak domownik. A to przyniósł ciepłe bułeczki „z piekarni na rogu”, a to koperek do zupy, bo „za dużo kupił”.

– Proszę spróbować tego dżemu. Śliwki z własnej działki – powiedział, podając mi słoiczek.

– Dziękuję, ale nie jem słodkiego – mruknęłam.

– To tylko tak wygląda. Mało cukru. Prawie dietetyczny. No niech się pani nie upiera.

– Panie Marianie, a pan to zawsze taki... życzliwy?

– Taki się urodziłem – zaśmiał się. – Tylko ludzie dzisiaj nie są przyzwyczajeni do normalnej troski. Każdy od razu coś podejrzewa.

No cóż, nie zaprzeczyłam.

– A ta działka pana to gdzie? – zapytałam niby mimochodem.

– A o, niedaleko, pod lasem. Jakby pani chciała pojechać kiedyś na spacer, to mogę zawieźć. Albo i nawet grilla zrobić. Tylko musiałaby pani włożyć jakiś ładny kapelusz... – dodał i puścił oczko.

Nie grilluję z sąsiadami – odpowiedziałam szorstko.

On się tylko roześmiał.

– Jeszcze pani zmieni zdanie.

Już wtedy wiedziałam, że powinnam trzymać się od tej „troski” z daleka.

Powiedziałam mu, co myślę

W piątek po południu znalazłam przed drzwiami paczkę. Myślałam, że może to od kuzynki z Łodzi, bo czasem coś przysyła, ale nie... To była świeczka zapachowa i para miękkich, czerwonych kapci. Na spodzie karteczka: „Dla najcieplejszej sąsiadki – M”. Tego samego wieczoru podeszłam do Mariana.

– Proszę wyjść na chwilę.

Coś się stało? – spytał, zjawiając się w drzwiach z zupą na łyżce.

– To od pana? – podniosłam pudełko na wysokość piersi.

– A tak, to ja... Mały prezent na zimne dni. No wie pani, człowiek się robi sentymentalny na starość.

– Nie życzę sobie takich prezentów – zaczęłam stanowczo – Nie jestem żadną „najcieplejszą sąsiadką”. Jestem po prostu sąsiadką. I mam swoje życie.

– To tylko drobny gest. Tak teraz ludzie robią. Sąsiedzka życzliwość, ot co.

To nie życzliwość, to nachalność – rzuciłam ostrzej, niż planowałam.

Zamilkł. Spuścił wzrok.

– Rozumiem – powiedział w końcu. – Już się więcej nie narzucę.

Wiedziałam, że będzie obrażony. Jednak miałam nadzieję, że da sobie spokój. Myliłam się. Bo kilka dni później dostałam list. Nie od Mariana. Od administracji.

Zamurowało mnie

Skrzynka na listy była wypchana jak brzuch po świątecznym obiedzie. Reklamy, gazetki i jedna koperta z pieczątką spółdzielni. Otworzyłam ją, stojąc jeszcze na klatce. Słowa z pisma aż mnie zatrzymały w pół kroku.

„W związku ze złożonym wnioskiem mieszkańca lokalu 14 o zgodę na rozbudowę balkonu oraz zmianę przeznaczenia komórki lokatorskiej na przestrzeń użytkową, informujemy, że sprawa jest w toku. Administracja zwraca się do sąsiadów z prośbą o wyrażenie opinii w sprawie przebudowy…”

Zamarłam. Lokal 14... To Marian. Pędem weszłam do mieszkania, rzuciłam siatę na podłogę i jeszcze w kurtce chwyciłam telefon. Wykręciłam numer do spółdzielni.

– Dzień dobry. Właśnie dostałam pismo w sprawie sąsiada z czternastki. Czy mogę się dowiedzieć, co dokładnie planuje?

– Już patrzę… – mruknęła kobieta po drugiej stronie. – Tak, pan Marian L. złożył wniosek o wykup części korytarza przy piwnicy, rozbudowę balkonu od strony ogrodu i zmianę funkcji komórki sąsiedniej na warsztat rzemieślniczy.

– Warsztat?! – wybuchłam. – Ale przecież to pomieszczenie wspólne!

Dlatego pytamy o opinię sąsiadów – odparła z lodowatym spokojem.

Zrozumiałam. Te kapcie, bułeczki, naprawy, dżemy i uśmiechy… On sobie po prostu ugładzał ścieżkę. A ja miałam być tą „przychylną staruszką”, która przyklaśnie wszystkim fanaberiom.

– Opinia sąsiadki? Proszę bardzo – mruknęłam pod nosem, stawiając pewnie literki:

„Sprzeciw. Sąsiad nachalny. Wykorzystuje relacje sąsiedzkie do celów prywatnych”.

A potem wsunęłam kopertę do skrzynki zwrotnej.

Chciał mnie omamić

Kilka dni później ktoś zapukał. Wiedziałam, że to on. Otworzyłam. Stał z założonymi rękami, w kurtce narzuconej na piżamę.

– Przeczytałem opinię. Ładnie się pani rozpisała – zaczął bez przywitania.

– A pan się ładnie przymilał – odparłam spokojnie. – Szkoda, że nie napisał pan do administracji od razu, że Waleria to tylko pionek w pańskim planie.

– Pionek? Proszę pani, ja po prostu chciałem trochę spokoju i miejsca na swoje rzeczy. To chyba nie zbrodnia?

– Nie, ale obchodzenie ludzi jak dzieci we mgle – już prawie tak – powiedziałam chłodno. – Pan udaje serdecznego sąsiada, a pan po prostu rozgrywa.

Marian zacisnął usta.

– A pani myśli, że ja nie wiem, czemu tak naprawdę jest pani przeciwko? Bo się pani nie podobałem. Bo się pani bała, że się zakocham jak młodzieniaszek.

Zatkało mnie.

Pan sobie ze mnie kpi?

– Nie. Ale może to dobrze, że pani napisała. Inni pewnie też się wystraszą „warsztatu” i będą przeciw. I tyle. Zamiast remontu będzie znowu sąsiedzka wojna. Gratuluję.

– Ja nie toczę wojny, ja tylko się nie daję robić w konia – ucięłam. – Życzę powodzenia.

Zamknęłam drzwi. Cicho. Bez trzaskania, ale z ulgą. Wreszcie zrozumiałam, że czasem grzeczność to tylko narzędzie.

Nie byłam naiwna

Minął miesiąc. Marian przestał się uśmiechać. Mijał mnie na klatce bez słowa. I dobrze. Cisza na schodach jest o wiele przyjemniejsza niż fałszywa uprzejmość. Administracja ostatecznie odrzuciła jego wniosek. Większość sąsiadów była przeciw. Niby nikt nic nie mówił wprost, ale wystarczyło kilka szeptów, że „ten z czternastki to kombinator”.

A jednak miałaś nosa – zagadnęła mnie kiedyś Zosia spod dziesiątki. – Ja to bym się pewnie dała nabrać na te jego kapcie. Ładne były.

– Kapcie nie są złe – odparłam z uśmiechem. – Tylko jak ci je wciska na siłę, to trzeba się zastanowić.

Marian kilka dni temu wyniósł się z piwnicy z całym tym swoim majsterkowaniem. Podobno przeniósł „warsztat” do garażu pod blokiem. I dobrze. Niech wierci sobie, gdzie chce. Byle nie w cudzym zaufaniu. Czasem przez drzwi dochodziły do mnie dźwięki jego radia. I czułam coś na kształt współczucia. Bo może on naprawdę myślał, że jak będzie przynosił dżem, to ktoś się nim szczerze zainteresuje. Tylko że jestem już za stara na iluzje. Kiedy ktoś zbyt często powtarza, że jest bezinteresowny – to znaczy, że ma bardzo konkretne interesy. A ja nie jestem naiwna.

Waleria, 76 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama