Reklama

Opuściliśmy miasto z nadzieją, że znajdziemy spokój. Stary dom na wzgórzu otoczony dziką plantacją borówek wydawał się początkiem nowego życia. Marek mówił o ciszy, świeżym powietrzu, przestrzeni. Ja widziałam coś więcej – miejsce, gdzie możemy naprawdę być razem. Z dnia na dzień coraz trudniej było mi jednak poczuć się częścią tej wizji. On znikał w hałasie narzędzi i zapachu farby. Ja zostawałam sama – z niepewnością, pustką, zapachem ziół. Nasze rozmowy stawały się coraz rzadsze, coraz bardziej techniczne. A przecież miało być inaczej. Marzyłam o bliskości, a dostałam ściany i beton.

Reklama

Byłam bardzo samotna

– Marek, czy ty mnie w ogóle słuchasz? – zapytałam, stawiając talerz z kolacją na stole.

On nawet nie oderwał wzroku od planów technicznych, które rozłożył przy kuchennym blacie.

– Mówiłaś coś o nawozie do borówek? – mruknął, przesuwając linijkę.

– Mówiłam, że czuję się tu samotna. Że może byśmy zrobili coś razem. Nie tylko remont, ale… coś, co przypominałoby życie – dodałam ciszej, walcząc z rosnącą gulą w gardle.

Marek westchnął i odłożył ołówek.

– Julka, przecież po to się tu przeprowadziliśmy. Trzeba ten dom postawić na nogi. Praca sama się nie zrobi.

– Nie chcę żyć tylko wśród gruzu i betonu – powiedziałam ostro. – Nie po to zostawiłam pracę, znajomych, moje życie. Chciałam czegoś więcej niż śrubokrętów i papy.

Wyszedł. Po prostu wyszedł, trzaskając drzwiami. Przez okno widziałam, jak idzie w stronę stodoły, kopiąc przy tym kamienie. Pół godziny później usłyszałam czyjeś kroki na podjeździe. Jakiś mężczyzna szedł ścieżką między zdziczałymi krzakami borówek.

– Dobry wieczór – powiedział, zdejmując czapkę. – Adam jestem. Mieszkam kawałek stąd. Pomyślałem, że może potrzebujecie pomocy z tą plantacją. Widzę, że trochę tu do zrobienia.

– Julia – odparłam, czując, jak moje dłonie dziwnie się pocą. – To... bardzo miło z pana strony.

– Mów mi Adam. Sąsiadom nie wypada per pan.

Uśmiechnął się. Ciepło, prosto. I tak po prostu, po raz pierwszy od miesięcy, poczułam się zauważona.

Poczułam dziwne ciepło

Słońce ledwo przebiło się przez poranną mgłę, gdy przyszłam na plantację. Adam już tam był – klęczał przy jednym z krzaków, z wprawą przycinając stare pędy.

– Dzień dobry – powiedziałam cicho, trochę speszona. – Jesteś tu wcześniej niż ja.

– Musiałem się rozruszać. I tak nie mogłem spać. Te borówki wołają o pomoc – zażartował, prostując się i ocierając ręce o spodnie.

Wzięłam od niego nożyce i uklękłam obok. Przez chwilę pracowaliśmy w ciszy, tylko ptaki śpiewały nad nami.

– Marek pomaga ci przy tym wszystkim? – zapytał nagle.

– Marek... Marek remontuje dom. To znaczy, głównie znika na całe godziny – odpowiedziałam, spuszczając wzrok.

Adam skinął głową. Nie dopytywał. A jednak miałam wrażenie, że usłyszał więcej, niż powiedziałam. Zrobiliśmy przerwę, usiedliśmy na starym pniaku. Adam wyjął z torby termos i dwa kubki.

– Kawa z cynamonem. Pijesz?

– Uwielbiam – uśmiechnęłam się szczerze. – Marek zawsze zapomina, że nie lubię gorzkiej.

Rozmowa zaczęła płynąć. Opowiadał o tym, jak porzucił pracę w korporacji i osiadł na tej ziemi po śmierci ojca. Ja mówiłam o swoich rozczarowaniach, o tym, że kiedyś chciałam otworzyć małą kawiarnię w centrum, ale zabrakło mi odwagi.

Jeszcze nie jest za późno – powiedział spokojnie. – Masz w oczach coś, co mi mówi, że łatwo się nie poddajesz.

Zamyśliłam się. Jego słowa były proste, ale poruszyły we mnie coś, co dawno zasnęło. Poczułam dziwne ciepło, które nie miało nic wspólnego z kawą.

Nic innego się nie liczyło

Tego dnia padało. Ciepły, letni deszcz zmywał kurz z liści i sprawiał, że powietrze pachniało intensywniej – ziemią, borówkami, nadzieją. Adam przyszedł mimo pogody. Miał pelerynę, w jednej ręce niósł wiklinowy koszyk, w drugiej jakieś ciasteczka owinięte w ściereczkę.

– Na poprawę nastroju – powiedział, podając mi jedno. – Z orzechami. Sam piekłem.

Zaśmiałam się.

– Jeszcze trochę, a uznam cię za ideał. Wtedy będę musiała przestać z tobą rozmawiać, bo zrobisz mi mętlik w głowie.

A może już robię? – zapytał spokojnie, patrząc mi prosto w oczy.

Zamilkłam. Chciałam coś powiedzieć, cokolwiek, ale słowa utknęły mi w gardle. Wtedy Adam wstał, wyciągnął rękę i pociągnął mnie pod zadaszenie starej szopy.

– Jesteś przemoczona – mruknął. – Nie chcę, żebyś się przeziębiła.

Stałam tak blisko niego, że czułam jego zapach – zioła, kawa, ciepło. Patrzyliśmy sobie w oczy dłużej, niż wypadało. A potem… po prostu się wydarzyło. Pocałował mnie. Powoli, bez pośpiechu, z czułością, jakby czekał na ten moment latami. Odpowiedziałam. I przez chwilę nic innego nie miało znaczenia. Nie słyszeliśmy, jak podjechało auto. Nie usłyszeliśmy skrzypnięcia furtki. Dopiero gdy drzwi szopy uchyliły się z głośnym zgrzytem, odskoczyliśmy od siebie jak oparzeni.

– Co tu się, do cholery, dzieje?! – Marek stał w progu, przemoczony, z twarzą pełną niedowierzania.

Serce mi waliło. Chciałam coś powiedzieć, ale nie mogłam. Adam patrzył na Marka spokojnie. Tylko ja wiedziałam, że w tej jednej chwili wszystko się zmieniło.

Nie było już powrotu

Wieczorem Marek nie odezwał się ani słowem. Wszedł do domu, przemoczył podłogę, zostawił buty w korytarzu i poszedł prosto do sypialni. Siedziałam przy kuchennym stole, z kubkiem już zimnej herbaty, patrząc w okno, za którym nic nie było widać. Tylko odbicie mojej twarzy – obcej, zmęczonej, zawstydzonej. Zebrałam się w sobie dopiero późno w nocy. Weszłam do sypialni. Marek leżał na boku, plecami do mnie, ale wiem, że nie spał.

– Chcesz coś powiedzieć? – zapytałam.

– A co miałbym powiedzieć? – odpowiedział chłodno. – Że rozumiem? Bo nie rozumiem. Chyba nawet nie próbuję.

– Marek… ja… – zaczęłam, ale zamilkłam. Co mogłam powiedzieć? Że mi go brakowało? Że czułam się niewidzialna?

– Od dawna wiedziałem, że cię tracę – powiedział cicho. – Tylko nie sądziłem, że to będzie tak wyglądać.

Nie płakałam. Nie prosiłam o przebaczenie. Może powinnam. Ale miał rację. Od dawna byliśmy osobno, tylko trwaliśmy obok siebie jak meble w pustym pokoju. Następnego dnia poszłam na plantację, gdzie czekał Adam. Nie uśmiechnął się, tylko spojrzał ze smutkiem.

– On już wszystko wie, prawda?

Skinęłam głową.

– I co teraz? – zapytał.

– Nie wiem – odpowiedziałam szczerze. – Muszę zrozumieć, kim jestem. A teraz jestem w rozsypce.

Adam wziął moją dłoń, ale zaraz ją puścił.

– Zakochałem się – powiedział. – Ale nie będę cię trzymał, jeśli nie jesteś pewna.

Odwróciłam się. Poszłam do domu, gdzie Marek siedział na werandzie z kawą. Spojrzał na mnie, ale nic nie powiedział. Cisza była cięższa niż kiedykolwiek.

Nie mogłam być z nikim

Kolejne dni były jak puste kartki. Marek nie pytał, ja się nie tłumaczyłam. Gotowałam obiad, zostawiałam porcję na stole, wychodziłam na plantację. Wracałam wieczorem, mijaliśmy się w korytarzu jak nieznajomi. W nocy przeniosłam się do drugiego pokoju. Stare łóżko skrzypiało przy każdym ruchu, a kołdra pachniała kurzem i lawendą. Nie mogłam spać. Pewnego ranka zapukałam do drzwi Adama. Był w ogrodzie, podlewał zioła. Na mój widok uniósł wzrok, ale nie podszedł. Podeszłam pierwsza.

– Chciałam ci powiedzieć, że… nie mogę teraz być z nikim – powiedziałam powoli. – Wszystko się we mnie rozsypało. Czuję, że najpierw muszę poskładać siebie.

– Rozumiem – odparł, głosem jak zawsze spokojnym. – Nie będę kłamał, boli mnie to. Ale jeśli tylko kiedyś poczujesz, że możesz... ja będę.

Uśmiechnęłam się blado. Przez chwilę staliśmy w ciszy, której nie trzeba było przerywać. Wróciłam do domu. Marek siedział na werandzie z notesem w ręce.

– Przeniosę się na jakiś czas do znajomego – rzucił bez emocji. – Może tak będzie lepiej.

Nie zaprzeczyłam. Patrzyłam, jak pakuje się w ciszy. Po raz pierwszy od dawna spojrzeliśmy sobie w oczy.

– Żałuję, że nie umieliśmy rozmawiać – powiedziałam.

– Ja też – odparł. – Ale może kiedyś… w innym życiu.

Odszedł. A ja zostałam. Sama. Z borówkami, psem, ciszą i sobą – w końcu.

Wreszcie żyłam naprawdę

Sierpień przyszedł cicho. Borówki dojrzewały szybko, niektóre już opadały z krzaków, zbyt ciężkie od słodyczy. Sama zrywałam je każdego ranka, zanurzona wśród liści, w śpiewie ptaków, w myślach, które wreszcie przestały mnie dusić. Marek wyjechał. Nie mówił, dokąd. Przysłał jednego SMS-a: „Zostawiłem papiery od auta w szufladzie. Ubezpieczenie opłacone do grudnia”. Nic więcej. Nie płakałam. Byłam mu wdzięczna. Za ten dom, za próbę, nawet za to, że się oddalił. Może gdybyśmy wcześniej umieli być szczerzy, wszystko wyglądałoby inaczej. A może właśnie tak miało być.

Adam nie przychodził. Nie dziwiło mnie to. Pozwoliłam mu odejść, tak jak Marek pozwolił odejść mnie. Czasem myślałam o nim, gdy wieczorem siadałam na schodkach z kawą z cynamonem. W jego słowach było coś, co we mnie zostało. Może tylko po to, żebym zrozumiała, że mogę jeszcze czuć. Nauczyłam się podlewać zioła, wypiekać chleb, robić konfiturę z borówek. Codzienność, którą kiedyś uznałabym za zbyt cichą, stała się schronieniem. Świat nie pędził już obok mnie. To ja w końcu w nim byłam. Może Adam wróci. Może Marek odnajdzie siebie gdzie indziej. Ja mam plantację, dom, psa i serce, które znowu należy do mnie. Czy to koniec? Nie wiem. Ale wiem, że teraz, pierwszy raz od dawna, oddycham naprawdę.

Julia, 36 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama