„Sąsiad dał mi słoik ogórków, a potem więcej. Niestety co druga sąsiadka znała już te jego kiszonki”
„Pocałował mnie ostrożnie. Z czułością, jakby bał się, że się rozpadnę, jeśli zrobi to zbyt gwałtownie. A potem już nic nie trzeba było tłumaczyć. Wszystko działo się powoli, delikatnie. Jakby każde z nas chciało sprawdzić, czy drugie naprawdę jeszcze istnieje – ciałem, oddechem, czułością”.

- Redakcja
Zaczęło się od drobiazgu. Od zbyt ciężkiej siatki, zbyt stromych schodów i oddechu, który z trudem łapałam między piętrami. Nie prosiłam o pomoc. Od lat radziłam sobie sama – czasem lepiej, czasem z zaciśniętymi zębami. Ale wtedy ktoś wyciągnął rękę. Sąsiad. Nowy. Uśmiechnął się tak, że przez chwilę zapomniałam, ile mam lat, ile razy się sparzyłam, ile razy obiecałam sobie, że już nigdy. Był uprzejmy. Taki... trochę z innego świata. Pomagał, pytał, słuchał. Niby nic wielkiego, a jednak w środku zaczęło mi się coś zmieniać. Delikatnie, jakby ktoś uchylił okno po długiej zimie. Nie miałam pojęcia, że to dopiero początek. I że ta historia nie potoczy się tak, jak sobie wyobrażałam.
Poczułam dziwne ciepło
– Ależ pani dzielna, z tym wszystkim na raz! – powiedział z lekkim uśmiechem, chwytając siatkę, która już ledwo trzymała się na uchu.
– Sama dam radę, naprawdę… – wymamrotałam odruchowo, choć ręce mi drżały, a w jednej z toreb niebezpiecznie chlupało mleko.
– Widać, że pani daje, ale może dzisiaj nie musi – odpowiedział spokojnie i zanim zdążyłam zaprotestować, już niósł moje zakupy po schodach.
Szłam za nim, trochę zaskoczona, trochę zażenowana, że w ogóle dałam się wyręczyć. Ale też… coś we mnie miękło. Nie pamiętałam, kiedy ostatni raz ktoś był po prostu... życzliwy. Bez powodu, bez przymusu.
– Piąte piętro? – spytał, stając na półpiętrze.
– Trzecie. Chociaż czasem czuję się, jakby to było dziesiąte – odparłam z lekkim śmiechem.
Uśmiechnął się i kiwnął głową, jakby doskonale rozumiał, o co mi chodzi. Pod drzwiami podał mi siatki. Nie narzucał się, nie przedłużał.
– Dziękuję – powiedziałam cicho, otwierając zamek.
– W razie czego – jestem piętro wyżej – rzucił jeszcze i odszedł, zanim zdążyłam cokolwiek dodać.
Zamknęłam drzwi i przez chwilę stałam w przedpokoju z siatkami w rękach i dziwnym ciepłem w klatce piersiowej. Może to nic. A może… coś. Nie wiedziałam jeszcze, jak często będę go widywać. Ani jak łatwo można się przyzwyczaić do czyjejś obecności.
Pocałował mnie ostrożnie
Przyszedł wieczorem, zapukał nieśmiało. Trzymał w rękach słoik ogórków w miodzie i dwa kubki z gorącą herbatą.
– Wiem, że to nietypowe, ale zrobiłem za dużo – uśmiechnął się. – A kubki… No cóż, lubię herbatę w towarzystwie.
Nie potrafiłam odmówić. Może dlatego, że dzień był ciężki, a może dlatego, że czułam się wtedy po prostu… zmęczona samotnością. Usiedliśmy na kanapie, piliśmy, rozmawialiśmy. O drobiazgach – remontach, sąsiadach, ulubionych zupach. A potem o poważniejszych sprawach – o tym, że nie zawsze życie toczy się tak, jak byśmy chcieli. I że czasem trzeba przestać się z tym siłować.
Siedział blisko, ale nie za blisko. Słuchał. Tak prawdziwie. A ja mówiłam, jakbym nie mogła przestać. O wszystkim, co we mnie zalegało. I on to przyjmował – nie oceniał, nie przerywał. Był po prostu obecny. W pewnym momencie zamilkliśmy. Spojrzał mi w oczy tak, jakby chciał zapytać o pozwolenie. Ale nic nie mówił. Nie musiał. Ja też nie. Po prostu odłożyłam kubek na stół i pochyliłam się w jego stronę.
Pocałował mnie ostrożnie. Z czułością, jakby bał się, że się rozpadnę, jeśli zrobi to zbyt gwałtownie. A potem już nic nie trzeba było tłumaczyć. Przenieśliśmy się do sypialni bez słów. Wszystko działo się powoli, delikatnie. Jakby każde z nas chciało sprawdzić, czy drugie naprawdę jeszcze istnieje – ciałem, oddechem, czułością. Rano obudziłam się przy nim. Z jego ramieniem pod moją głową i spokojnym, równym oddechem. Przez chwilę nie mogłam uwierzyć, że to się naprawdę wydarzyło. I że było mi tak dobrze.
Zignorowałam niepokój
Na początku było lekko. Dzień po naszej wspólnej nocy niósł w sobie jakąś ciszę, która nie bolała. Wyszłam z sypialni w jego koszulce – za dużej, pachnącej proszkiem i czymś jeszcze, czego nie umiałam nazwać. Zrobił śniadanie, tak zwyczajnie – jajka, chleb, pomidor, herbata.
– Trochę się bałem, że znikniesz rano – powiedział, patrząc na mnie, jakby chciał zapamiętać każdy ruch.
– A ja też się bałam, że się obudzę i cię tu nie będzie – odpowiedziałam, zbyt szczerze jak na tak wczesną godzinę.
Nic nie obiecywał. Nie mówił wielkich słów. Ale też nie uciekł. Został. A potem znowu przyszedł. Pomagał mi skręcać szafkę, naprawił cieknący kran, przynosił mi pierniki i wiersze zapisane na skrawkach papieru. Był uważny. Taki, do którego można się odezwać o dowolnej porze dnia. Sąsiedzi zaczęli zerkać – zwłaszcza ta z parteru, co zawsze zamiata klatkę przed ósmą. Ale nie obchodziło mnie to. Miałam czterdzieści jeden lat i pierwszy raz od dawna czułam, że ktoś widzi mnie naprawdę.
Dotykał mnie tak, jakby wiedział, że w środku wszystko mam poranione. Powoli. Z czułością. Bez pośpiechu. Ale im było lepiej, tym bardziej w środku kiełkował niepokój. Ten, co zawsze. Ten, który mówił: nie przyzwyczajaj się, nie licz na zbyt wiele, nie zapominaj, że świat nie jest łaskawy dla takich jak ty. Zignorowałam go. A nie powinnam.
On robił to z każdą
Zaparzyłam kawę. Taką, jaką lubił – z cynamonem i mlekiem. Miał przyjść po południu, a ja po raz pierwszy od dawna zdecydowałam się upiec ciasto. Zbyt słodkie, zbyt kaloryczne, ale pachniało tak ciepło, że aż się uśmiechnęłam do siebie, wyciągając je z piekarnika. Wtedy ktoś zapukał. To nie był on. Stała przede mną kobieta. Może w moim wieku, może trochę młodsza. Miała cienką kurtkę, zaczerwienione dłonie i twarz, która wyglądała, jakby od dawna nie spała.
– Przepraszam, że tak bez zapowiedzi... – zaczęła. – Ale muszę pani coś powiedzieć.
Zamarłam. Nie zapraszałam jej do środka, ale nie musiałam. Weszła sama – powoli, jakby z każdym krokiem traciła siły.
– Wiem, że pani z nim... że się spotykacie. Przyszłam, bo uznałam, że powinna pani usłyszeć coś ode mnie, zanim to się rozkręci dalej. – Przerwała i spojrzała mi prosto w oczy. – On robi to z każdą.
Nie zrozumiałam. Albo nie chciałam zrozumieć.
– Przepraszam? – wymamrotałam.
– Z każdą, która go wpuści. Jest uroczy, prawda? Pomocny, ciepły, delikatny. Zawsze ma czas, zawsze przynosi coś do herbaty. I zawsze znika, kiedy tylko zaczyna robić się poważnie. Potem pojawia się u innej. I robi dokładnie to samo. Ja też myślałam, że jestem tą jedyną. A przede mną była jeszcze inna.
Milczałam. Czułam, jakby ktoś wylał mi na głowę kubeł lodowatej wody. Nie wiedziałam, co mam jej powiedzieć. Co mam zrobić z tym, co właśnie usłyszałam. Wyszła bez pożegnania. Zostałam sama. Z zaparzoną kawą. I ciastem, które już pachniało inaczej.
To był tylko cień bliskości
Nie przyszedł. Nie napisał, nie zadzwonił, nie zapukał. Jakby wyczuł, że wszystko się posypało. Albo po prostu... przeszedł dalej. Do kolejnych drzwi, kolejnej kuchni, kolejnej kobiety, która też od lat niesie swoje zakupy sama i już nie spodziewa się, że ktoś zapyta: „pomóc?”. Nie płakałam. Nie od razu. Siedziałam na kanapie z kubkiem wystygłej kawy i patrzyłam na ciasto, które z każdą minutą traciło smak. Myślałam o jego dłoniach. O jego spojrzeniu. O tym, jak delikatnie przykrywał mnie kocem, kiedy zasypiałam obok.
I o tym, jak głupio było mi się łudzić, że coś takiego może się zdarzyć naprawdę. Że on – tak czuły, tak troskliwy – będzie dla mnie. Że mnie nie oszuka. Że to nie ja okażę się tą naiwną. Następnego dnia wyniosłam jego kubek do śmietnika. Ten z zielonymi paskami. Zostawił go po herbacie. Nie chciałam już na niego patrzeć. I chociaż niczego nie obiecał, wszystko w nim było obietnicą.
Ale może dobrze, że przyszedł. Przypomniał mi, że jeszcze coś czuję. Że jeszcze umiem się śmiać, że umiem z kimś zasypiać i budzić się bez lęku. Może to był tylko cień bliskości – ale był. Nie szukałam go potem. Nie pytałam sąsiadów, nie zaglądałam na górę. Ale kiedy przechodziłam obok jego drzwi i usłyszałam kobiecy śmiech... już się nie zdziwiłam. Zamknęłam za sobą klatkę schodową i poszłam na spacer. Samotnie. Ale tym razem... z podniesioną głową.
Agnieszka, 41 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Zdradziłem żonę z sekretarką jak z harlekina. Nie przewiedziałem, że ta słodka brzoskwinka, zamieni się w skisłą cukinię”
- „Koleżanka w pracy musnęła mnie ustami i wpadłem jak maślak w ocet. Miałem kwaśną minę, gdy odkryłem kim dla niej byłem”
- „Przygruchałem sobie kochankę i chciałem z nią jeść kurki w śmietanie. Przy niej moje życie wyschło jak schabowe z niedzieli”