„Sąsiad mnie straszył i uprzykrzał życie bo nie podobało mu się z kim mieszkam. Do brudnej roboty zatrudnił dziecko”
„Wiem, że każdy właściciel psa powtarza, że jego podopieczny jest grzeczny i niekłopotliwy, ale w przypadku Malwy i Irysa to była stuprocentowa prawda. Uwielbiam psy od zawsze. Rozumiem jednak, że nie każdy musi podzielać moją miłość do zwierząt. Ale żeby aż tak się czepiać?!”.

- Weronika, 33 lata
Malwa jest dużym mieszańcem i chociaż przyznaję, że z tym wilczym pyskiem i sylwetką dobermana może wyglądać groźnie, to należy do tych psów, które na widok kota chcą go polizać, a na widok żaby – uciekać.
Z kolei Irys ma w sobie coś z pinczera i może z charta – niewielki, smukły, szybki. Wiecznie pełen energii, niezmordowany w podskakiwaniu, bieganiu i cieszeniu się na widok każdego, kogo już poznał. I od tego zaczęły się kłopoty w kamienicy, do której się przeprowadziłam.
Co za czepliwy typ!
– Niech pani uspokoi tego psa! – warknął na mnie sąsiad. – Niech on tak nie skacze!
– Jest na smyczy. Skacze, bo się cieszy, że idzie na spacer, ale przecież nic złego nie robi – zwróciłam uwagę .
– Spokój zakłóca! – sąsiad nadal był zły, a Irys schował się za moimi nogami.
Malwa, jak to ona, człapała ospałym krokiem i nie zwracała na nic uwagi.
– A ten powinien być w kagańcu! – sąsiad spojrzał oskarżycielsko na sunię, która spokojnie obwąchiwała betonową doniczkę.
– Myśli pani, że go pani utrzyma, jak się na kogoś rzuci? To wielkie bydlę jest!
Parsknęłam na samą myśl, że Malwa – wcielenie flegmatyczności i stoickiego spokoju – miałaby się na kogoś rzucać. Po pierwsze, miała czternaście lat i nawet lekkie przyspieszenie kroku było dla niej męczące, a po drugie – nigdy w całym swoim życiu nie przejawiła nawet cienia agresji. Widziałam koty śpiące na jej boku i dzieci przebierające ją za księżniczkę. Malwa zawsze znosiła to z pogodną cierpliwością, a wręcz z zadowoleniem, bo lubiła, kiedy ktoś zwracał na nią uwagę. Dlatego odpowiedziałam panu spod numeru siedem:
– Może mi pan wierzyć, że nie musi mieć kagańca. To staruszka, widzi pan, że ledwie chodzi… Naprawdę mogę pana zapewnić, że moje psy nie sprawiają kłopotów.
Na szczęście nie wszyscy sąsiedzi mieli coś przeciwko Irysowi i Malwie. Pani Joasia z parteru sama miała yorka i kiedy zapytałam ze śmiechem, czy pan Jakub też sugerował założenie jej pieskowi kagańca, spojrzała na mnie z powagą.
– Kagańca to nie, ale czepiał się o wszystko. Wie pani, wymyślił nawet, że mu śmierdzi psim moczem, bo Lulu obsikuje latarnie przy ulicy… Ten człowiek nie znosi psów. I tak po prawdzie, to ludzi chyba też. Niech pani na niego uważa, bo jakieś trzy lata temu Lulu znalazła na klatce kawałek mięsa, którym się zatruła tak, że ledwo ją odratowaliśmy. Nie mam jak tego udowodnić, ale wiem, że to on podłożył truciznę.
Aż mi się nie chciało wierzyć. Pan Jakub nie wyglądał na jakiegoś psychopatę. Ot, facet koło pięćdziesiątki, dobrze ubrany, codziennie rano wychodzący z teczką do pracy. Mieszkał na trzecim piętrze i z ulicy widziałam jego okna. Miał kwiaty na parapetach. Jak taki człowiek mógł chcieć otruć malutkiego pieska?
Rozmawiałam potem o tym z panią Joasią jeszcze kilka razy. Czasami spotykałyśmy się na spacerach, pokazała mi miejsce, gdzie mogę spuścić psy ze smyczy. Malwa spacerowała leniwie albo przyglądała się ptakom, Irys robił kolejne okrążenia szaleńczym galopem, a Lulu dreptała przy nas, jakby przysłuchując się rozmowom.
Z tych pogawędek dowiedziałam się, że numer z podłożeniem zatrutego mięsa nie był jedyną próbą pozbycia się psa sąsiadki. Sąsiad próbował też legalnych sposobów, czyli pisał do zarządu wspólnoty mieszkaniowej skargi, jakoby york hałasował w nocy i zanieczyszczał klatkę.
– Wyobraża sobie pani, że zarząd dostał nawet zdjęcie psich odchodów pod kaloryferem na dole, a że Lulu była wtedy jedynym psem w kamienicy, oczywiście upomniano mnie. Gospodyni przyszła z awanturą! Tyle że to nie Lulu zrobiła tę kupę! Nie mam pojęcia, co ten człowiek ma w głowie, ale słowo daję: zebrał z trawnika psią kupę, przyniósł ją do klatki i sfotografował tylko po to, żeby pozbyć się mojego psa! Szkoda tylko, że nijak nie mogę tego udowodnić, a on oczywiście wszystkiego się wypiera.
Zgodnie z radą sąsiadki byłam ostrożna
Nie pozwalałam psom nawet obwąchiwać tego, co leżało na ziemi, zawsze po nich sprzątałam i starałam się nie dawać nikomu pretekstu do niezadowolenia.
Ale najwyraźniej to nie wystarczyło, bo jakiś czas od mojego wprowadzenia się do kamienicy odwiedziła mnie gospodyni i przyniosła pismo od zarządu wspólnoty mieszkaniowej. Było w nim napisane, że otrzymano WIELE skarg na hałasy powodowane przez moje psy.
Zdziwiłam się, bo Malwa wydała z siebie głos może trzy razy w życiu, a Irys jedynie popiskiwał, kiedy otwierałam kluczem drzwi, wracając z pracy. O jakich hałasach była więc mowa?
Niestety, to nie był koniec kampanii wrogości przeciwko moim psom. Któregoś dnia na drzwiach do klatki zobaczyłam kartkę z rysunkiem przedstawiającym przekreślonego psa w czerwonym kółku. Niby miał to być zakaz wstępu dla psów czy co? Kartkę zdjęłam i poszłam pod numer siedem, by sprawę wyjaśnić raz a dobrze.
– Chyba się pani coś pomyliło – sąsiad zaśmiał mi się prosto w twarz. – Mnie cały dzień nie było, a jak wróciłem, to kartka już wisiała. Widać, nie tylko mnie te pani pchlarze się tu nie podobają. Śmierdzi nimi na całą klatkę i stwarzają zagrożenie. Kupiła już pani kaganiec temu wielkiemu?
Odeszłam więc z niczym. A następnego dnia znalazłam nową kartkę, tym razem na moich drzwiach do mieszkania. Tym razem rysunek przedstawiał psa… na szubienicy!
Nie wiedziałam, gdzie to zgłosić. Na policję? Do zarządu wspólnoty? Ale przecież nikogo nie złapałam za rękę, a pan Jakub wszystkiego się wypierał.
Kolejny tydzień przyniósł jeszcze gorsze niespodzianki.
Ktoś, kiedy byłam w pracy, przybił gwoździem do moich drzwi kawałek surowego mięsa. To już mnie wystraszyło – poczułam się, jakby mafia dawała mi coś do zrozumienia. Zaczęłam czytać w internecie, czy to podpada pod jakiś paragraf i czy policja mogłaby się tym zająć, ale właściwie było to jedynie uszkodzenie mienia i to poprzez zrobienie małej dziurki gwoździem. Za mało, żeby ktokolwiek się tym zajął…
Potem wszystko przyspieszyło. W skrzynce na listy znajdowałam wydrukowane na komputerze polecenia typu „Wynoś się z naszego domu!” albo ulotki typu „Kupię mieszkanie w tej okolicy”, chyba jako sugestię, co mam zrobić.
Raz moja klamka została wysmarowana czymś obrzydliwym, wprawdzie nie psim kałem, ale czymś lepkim i śmierdzącym, co bardzo długo domywałam. Innym razem, kiedy tylko wyszłam o szóstej rano na pierwszy spacer z psami, dosłownie wdepnęłam w mielone mięso rzucone na moją wycieraczkę. Z mięsa wystawały kawałki tłuczonego szkła.
Najwyraźniej ktoś liczył, że pies zdąży zjeść, zanim go powstrzymam.
Musiałam mieć dowody
Byłam coraz bardziej przestraszona. Zaczęłam poważnie rozważać sprzedaż mieszkania. Powiedziałam o tym bratu, który zaproponował mi pewne rozwiązanie.
– Przyjdę do ciebie wieczorem i zostanę na noc – ustalił. – Rano wyjdziesz z psami, a potem do pracy, a ja będę czyhał za drzwiami i jak tylko usłyszę, że ktoś się kręci po klatce, to wypadnę i złapię sukinsyna na gorącym uczynku. Będziesz wreszcie miała dowód, że to ten świr z trzeciego piętra i będzie można coś z tym zrobić.
Zrobiliśmy tak następnego dnia. Tylko trochę się zdziwiłam, widząc pana Jakuba, jak odjeżdżał z przystanku o siódmej rano.
Marcin zadzwonił o drugiej z minutami.
– Możesz wyjść z pracy i przyjechać do domu? – zapytał krótko.
Nie chciał nic więcej powiedzieć, więc zwolniłam się u szefowej i pędem pognałam do domu, spodziewając się, że zastanę tam mojego brata przesłuchującego związanego kablem sąsiada albo może nawet pobojowisko po ich bójce.
Tymczasem zastałam we własnym salonie… dziesięcioletniego syna sąsiadów z drugiego piętra.
– Pawełek? – zdziwiłam się. – Co się stało? Skąd się tu wziąłeś?
Pawełek był przestraszony i całkowicie roztrzęsiony. Okazało się, że Marcin przyłapał go, kiedy wołał przez drzwi i drażnił Irysa po to, żeby nagrać telefonem, jak pies skamle i popiskuje.
– I co zamierzałeś zrobić z tym nagraniem? – zapytałam wystraszonego chłopaka, którego mój brat wciągnął do mieszkania i zapowiedział, że go nie wypuści, dopóki nie usłyszmy całej prawdy.
I młody zaczął sypać.
Okazało się, że pan Jakub – a jakże! – „wynajął” go do brudnej roboty. Wymyślał te wszystkie chore akcje z makabrycznymi obrazkami, mięsem przybitym do drzwi czy tłuczonym szkłem w mielonce na wycieraczce, ale ich wykonanie zlecał chłopcu. Płacił mu za każde wykonane zadanie, a sam pozostawał czysty.
Nie poszłam na policję, ale mój prześladowca i tak dostał nauczkę
Gdybym zgłosiła to na policję, wiedział, że miał alibi – przecież codziennie pracował w prawie tych samych godzinach co ja. A dzieciak robił to wszystko po szkole, kiedy jego rodziców jeszcze nie było w domu.
– Chciałem sobie kupić hulajnogę… – wyjąkał Pawełek, kiedy Marcin groźnie zapytał go, jak mógł robić takie podłe rzeczy. – A rodzice mi nie dadzą tyle pieniędzy… Więc jak on zaproponował, że mi zapłaci, to się zgodziłem… Ja naprawdę lubię psy i miałem nadzieję, że nic im nie będzie…
Odetchnęłam głęboko i zastanowiłam się, co w tej sytuacji powinnam zrobić. Miałam świadka, który był gotów potwierdzić, że sąsiad był autorem ostatnich prześladowań skierowanych przeciwko mnie i moim zwierzętom. Zastanowiłam się, czy jednak powiadomić o tym policję, ale zrezygnowałam z tego pomysłu.
– Muszę porozmawiać z twoimi rodzicami, nie ma wyjścia – oznajmiłam chłopakowi i zrobił taką minę, jakby wolał, żebym jednak wezwała siły prawa.
Na szczęście sąsiedzi z drugiego piętra okazali się rozsądnymi ludźmi. Matka Pawełka zobowiązała się pokryć szkody, chociaż materialnie straciłam jedynie wycieraczkę, a ojciec… Och, ojciec dzieciaka naprawdę porządnie się wściekł. Tyle że nie tylko na syna, ale przede wszystkim na dorosłego mężczyznę, który namówił jego dziecko do takich haniebnych i podłych czynów.
– Zaczekam sobie na niego – obiecał niskim, wściekłym tonem – i porozmawiamy! Więcej się to nie powtórzy!
Domyślam się, że ta rozmowa przebiegła dość burzliwie i pan Jakub sporo się dowiedział na swój temat, bo od tamtego czasu starannie mnie unika. Czasami widzę, jak wchodzi do klatki przede mną, a kiedy ogląda się i widzi mnie, dosłownie wbiega na górę. Słychać tylko przyspieszone kroki – przeskakuje po dwa stopnie naraz.
Pawełek też został ukarany za to, że dał się wciągnąć w takie okropne rzeczy. Z tego, co wiem, rodzice dali mu szlaban i nakazali zrobienie porządków w piwnicy. Spotkałam go tam któregoś dnia. Kiedy mnie zobaczył, aż się skulił, chociaż przecież przeprosił wiele razy.
– Spokojnie, już się nie gniewam – zapewniłam go, patrząc, jak się męczy z przenoszeniem jakichś pudeł. – Tata dalej jest na ciebie zły?
– Już mu przeszło – mruknął. – Ale o hulajnodze mogę zapomnieć. Ojciec kazał mi oddać te pieniądze na schronisko dla psów. Powiedział, że nie pozwoli, żebym się nauczył, że można się dorobić na robieniu złych rzeczy…
Pokiwałam głową, bo całkiem było to mądre ze strony taty Pawełka, ale z drugiej strony zrobiło mi się żal dzieciaka.
– Słuchaj, a może chcesz normalnie zarobić, nie robiąc nikomu krzywdy i przykrości, co? – zapytałam.
A potem zaproponowałam mu wyprowadzanie moich psów zaraz po szkole. Chłopak najpierw nie dowierzał, a potem uśmiechnął się szeroko i zapewnił, że będzie najlepszym psim wyprowadzaczem na osiedlu, a może i w mieście!
I tak, za ustaloną stawkę, dzieciak sąsiadów zajmuje się codziennie przez pół godziny moimi psami, a przy tym uważa, żeby były bezpieczne i zadowolone. Z tego co wiem, do wyprowadzania swojego jamnika zatrudniła go też pani z kamienicy naprzeciwko, a czasem pani Joasia daje mu klucz, żeby pospacerował z Lulu, kiedy ona jest na mieście. Wygląda więc na to, że chłopak w końcu zarobi na wymarzoną hulajnogę i to z pożytkiem dla wszystkich.
A niedawno pod szóstkę wprowadziła się rodzina z labradorem. Coś mi się wydaje, że jeśli ktoś skorzysta z ulotki o treści „kupię mieszkanie w tej okolicy”, to najprędzej będzie to pan Jakub!