Reklama

Zamknęłam za sobą drzwi nowego mieszkania i oparłam się plecami o zimną ścianę. Przez chwilę stałam tak w bezruchu, słuchając ciszy. To był pierwszy raz od wielu miesięcy, kiedy naprawdę byłam sama. Nie z kimś, nie obok kogoś, tylko sama – we własnej przestrzeni. Przeprowadziłam się tu z końcem sierpnia, mając w torbie trzy kartony, mnóstwo rozczarowań i nikłą nadzieję, że może tu – właśnie tu – zacznę od nowa.

Reklama

Rozstałam się z Kubą cztery miesiące wcześniej. Odszedł nagle, po pięciu latach, zostawiając mi jedynie bilecik na kuchennym blacie: „Nie potrafię już być z tobą. Przepraszam”. To było wszystko. Nie kłóciliśmy się jakoś szczególnie, nie zdradzał mnie – przynajmniej się nie dowiedziałam – ale jego odejście było jak nagły koniec filmu w połowie sceny. Potrzebowałam więc czegoś nowego. Innego. Świeżego. I tym czymś miało być to mieszkanie.

Z tej okazji – i żeby nie zwariować – zorganizowałam parapetówkę. Przyszło kilka koleżanek z pracy, ktoś przyprowadził sąsiada, sąsiad przyprowadził dwóch znajomych. Było głośno, wesoło, przez chwilę czułam się, jakbym naprawdę zaczynała nowe życie. Piłam za dużo, śmiałam się jeszcze więcej. A potem... jakoś tak się stało, że obudziłam się rano obok Tomka – sąsiada z piętra niżej.

Nie był w moim typie. Ani trochę. Przystojny? Tak. Uśmiech miał czarujący, oczy pełne tego czegoś, co kobiety zbyt łatwo biorą za szczerość. Ale był zbyt pewny siebie, zbyt głośny, zbyt nachalny. A jednak... tamtej nocy złapałam się na tym, że po prostu chciałam poczuć się czyjaś. Nie planowałam tego, naprawdę. Wydarzyło się. A rano, kiedy zobaczyłam jego rozrzucone ubrania i pustą butelkę po winie na podłodze, zaczęłam się zastanawiać, czy ten mój „nowy początek” właśnie nie zaczął się dokładnie tak samo jak każdy poprzedni błąd.

Koszmar jak z kiepskiego serialu

To było kilka tygodni później. Wybrałam się do sąsiada, bijąc się z własnymi myślami. Zapukałam niepewnie.

– Tomek, musimy pogadać – powiedziałam, kiedy tylko otworzył drzwi. Było po osiemnastej, pachniało smażoną cebulą, a w tle leciał jakiś mecz.

– Monika? Co się dzieje? – Uśmiechnął się lekko, zaskoczony moją wizytą. Jakby nie do końca pamiętał, kim jestem. – Coś się stało?

Weszłam bez zaproszenia. Położyłam torebkę na szafce i stanęłam na środku salonu.

Jestem w ciąży – wypaliłam. Bez wstępu. Bez wahania. Po prostu. – Wtedy po imprezie…

Zamarł. Jakby ktoś mu nagle zgasił światło w oczach. Przysiadł na kanapie, wlepiając wzrok w dywan.

– Nie… Nie, to się nie dzieje. – Wstał i zaczął chodzić nerwowo po pokoju. – Boże… Przepraszam, ale… Wiesz, dlaczego tu mieszkam? Bo uciekłem od tego wszystkiego. Mam już dzieci. Trójkę. I alimenty, z którymi nie nadążam. Nie mam zamiaru płacić na kolejne.

Wpatrywałam się w niego, próbując zrozumieć, czy właśnie to jest to, co słyszę. Czy ja, inteligentna kobieta, właśnie dałam się wkręcić w scenariusz rodem z koszmaru. Z kiepskiego serialu. Z polskiego światka z małych miasteczek.

– Czyli... to, co między nami... – zaczęłam, ale przerwał mi.

To była zabawa, Monika. Nic więcej. Fajna byłaś. I jesteś, naprawdę. Ale ja już przez to wszystko przechodziłem. Nie chcę znowu.

Stałam bez słowa. W jednej chwili poczułam się, jakbym znowu miała dziewiętnaście lat i ktoś właśnie powiedział mi, że „to nie tak miało wyglądać”. Tyle że teraz byłam starsza. I bardziej zmęczona. Zabrałam torebkę. Wyszłam. Na klatce schodowej drżały mi ręce. Serce waliło. Nie wiedziałam, co teraz. Ale wiedziałam jedno – znowu wybrałam źle.

Tomek po prostu zniknął

Minął tydzień. Dokładnie siedem dni od tamtej rozmowy. I nie odezwał się ani razu. Ani jednej wiadomości, ani próby kontaktu, ani słowa wyjaśnienia. Tomek po prostu zniknął. Na początku jeszcze próbowałam go szukać. Napisałam mu kilka wiadomości – krótkich, spokojnych, bez pretensji. „Musimy porozmawiać. Nie chodzi mi o ciebie, tylko o odpowiedzialność”. Albo: „Nie musisz mnie kochać. Ale nie możesz udawać, że nic się nie stało”. Żadnej odpowiedzi. Potem zadzwoniłam. Dwa razy. Raz włączyła się poczta, raz nawet odebrał, ale się nie odezwał. Słyszałam tylko jego oddech, jakby przez chwilę nie wiedział, co zrobić. I się rozłączył. Zrozumiałam. Tomek się wycofał. W najprostszy, najbardziej tchórzliwy sposób, jaki znają mężczyźni.

– Po prostu nie nadajesz się do facetów – rzuciła mi przez telefon Justyna, moja przyjaciółka z pracy. – Masz jakiś magnes na tych wszystkich niedojrzałych chłopców, którzy tylko ładnie pachną i dobrze się uśmiechają. A potem znów ty zostajesz z tym całym bajzlem.

Nie zaprzeczyłam. Miała rację. Byłam zła, ale nie na Tomka. Byłam zła na siebie. Że znowu uwierzyłam w urok, w uśmiech, w tę chwilową iluzję bycia „czyjąś”. Leżałam wieczorami na kanapie, gapiąc się w sufit i próbując wyobrazić sobie siebie z brzuchem. Siebie w przychodni. Siebie w szpitalu. Siebie z małym człowiekiem w ramionach – samotną, z kredytem, z tysiącem pytań bez odpowiedzi. Zaczęłam rozważać wszystko. Czy jestem gotowa? Czy powinnam to ciągnąć? Czy to dziecko... Czy ono ma szansę na coś więcej niż samotną, zdezorientowaną matkę? Ale jedno wiedziałam na pewno – Tomek zniknął. I nie zamierzał wracać.

Pojawił się ktoś nowy

Pewnego dnia widziałam, jak wynoszą rzeczy Tomka. Cicha przeprowadzka – kartony, dwie walizki, kilka mebli. Jakiś starszy mężczyzna pomógł wynieść wersalkę. Sama nie zapytałam. Czego miałabym się dowiedzieć? Że uciekł jeszcze dalej, zostawiając po sobie jedynie pusty pokój i niezapłacone rachunki? Kilka dni później usłyszałam stukanie na klatce schodowej. Drzwi do mieszkania poniżej były uchylone. Zobaczyłam, jak ktoś wnosi pudła – tym razem nowy. Inny. Spokojny. Miał czarną bluzę, zmęczone oczy i zarost. Taki niedbały, jakby nie dbał o wrażenie, jakie robi. Nie planowałam się odzywać. Ale kiedy znowu się minęliśmy, tym razem ja niosłam torby z zakupami, a on schodził po schodach, zatrzymał się.

– Dzień dobry – powiedział cicho, bez narzucania się. – Widzę, że jesteśmy sąsiadami. Adam.

– Monika. Witam – uśmiechnęłam się krótko. – Oby pan miał lepsze zwyczaje niż poprzednik.

– Poprzeczka postawiona tak nisko? – uniósł brew i lekko się uśmiechnął. – To dobrze, łatwiej mi będzie ją przeskoczyć.

Prychnęłam pod nosem. Był w tym jakiś urok – taki nieśmiały, nieco ironiczny, bez tej sztucznej pewności siebie, jaką miał Tomek. Adam był wyważony. I jakiś… spokojny.

Potrzebuje pani pomocy? – wskazał na moje torby.

– Poradzę sobie – odparłam odruchowo. Ale już kilka schodów wyżej żałowałam. Od kiedy stałam się kobietą, która wszystko robi sama, nawet jeśli aż się trzęsie od ciężaru?

Od tego momentu zaczęliśmy się mijać częściej. W windzie. Pod skrzynką na listy. Czasem po prostu mówił „cześć”. Nie pytał, nie wypytywał. Po prostu był. A ja… Ja nie wiedziałam jeszcze, że to właśnie to zaczyna robić największą różnicę.

Coś we mnie drgnęło

Najpierw to były drobiazgi. Adam przytrzymywał mi drzwi, kiedy wracałam z zakupami. Zatrzymywał windę, nawet jeśli miał już wciśnięty przycisk. Albo zostawiał mi książkę w skrzynce, z krótką karteczką: „Pomyślałem, że może ci się spodoba”. Nie pytał. Nie komentował mojego stanu. Ale widział. I to było... dziwnie kojące. Któregoś dnia, gdy wracałam z przychodni, a humor miałam równie stabilny jak stan konta, czekał na mnie pod drzwiami. Z dwoma kubkami herbaty.

– Z zieloną i ziołową – powiedział. – Ponoć pomagają, gdy człowiek chce kogoś zabić, ale jeszcze nie wie kogo.

Parsknęłam śmiechem mimo woli. Wzięłam kubek i zaprosiłam go do środka. Usiadł na skraju kanapy, jakby bał się naruszyć moją przestrzeń.

– Ładnie tu masz – powiedział, rozglądając się po mieszkaniu.

– Jeszcze nie czuję się tu jak u siebie – przyznałam. – Ale próbuję.

– To nie miejsce czyni dom – odparł cicho. – Tylko to, jak w nim oddychasz.

Siedzieliśmy tak dobrą godzinę. Rozmawialiśmy o filmach, o kawie, o tym, że nienawidzę poranków i że on kiedyś hodował papugę, która mówiła „zamknij się” dokładnie wtedy, gdy nie powinna. Nie pytał o dziecko. I za to byłam mu najbardziej wdzięczna. A mimo to… gdy wyszedł, coś we mnie drgnęło. Jakaś część, którą myślałam, że dawno zgasłam. Poczułam ulgę, że jeszcze potrafię się śmiać. I jednocześnie lęk, bo co, jeśli znowu dam się nabrać? Tym razem nie mogłam sobie pozwolić na błędy. Już nie tylko dla siebie.

Czułam, że coś pęka

Adam zaprosił mnie na spacer. To był ciepły wrześniowy wieczór – powietrze pachniało jakimś dziwnym spokojem, który człowiek czuje tylko wtedy, gdy coś się zaczyna, choć jeszcze nie wie co. Przeszliśmy się alejką w parku, nie mówiąc zbyt wiele. W końcu usiedliśmy na ławce.

– Nie chcę się wtrącać – zaczął spokojnie, patrząc gdzieś w ciemniejące niebo – ale… jesteś w tym zupełnie sama?

Wiedziałam, że to pytanie w końcu padnie. I wiedziałam, że muszę odpowiedzieć szczerze.

– Tak – przytaknęłam. – On… zniknął. Nawet się nie pożegnał.

Adam przez chwilę milczał. Potem po prostu powiedział:

– To tchórzostwo. Ale ty nie jesteś sama. Nie jeśli nie chcesz.

Zamknęłam oczy. I poczułam, że coś we mnie pęka. Może duma. Może lęk. A może po prostu ta zbroja, którą założyłam na siebie po Tomku – ciężka, oblepiona złością i rozczarowaniem.

– Adam, ja nie wiem, czy umiem… – zaczęłam, ale nie skończyłam. Bo on nie potrzebował pełnego zdania.

– Nie musisz wiedzieć. Nikt nie wie. Ale możesz mi zaufać. Tylko tyle.

Spojrzałam na niego. Poważnie. Spokojnie. Bez tej całej presji, że coś się musi wydarzyć, że muszę znowu „wybrać mądrze”. I po raz pierwszy od bardzo dawna poczułam, że nie jestem zagrożona. Że nie muszę niczego udowadniać. Ani sobie, ani jemu. Wtedy przyszła myśl: może nie o to chodzi, żeby znowu kogoś pokochać. Może chodzi o to, żeby pozwolić komuś zostać. Ale nadal się bałam. Wiedziałam, jak to się kończyło. Zawsze.

Przyszłość była niepewna

Siedziałam przy oknie, z kubkiem herbaty w dłoniach, patrząc, jak Adam wraca z zakupami. Miał na sobie szarą kurtkę, trochę za dużą, i nieodłączny plecak przewieszony przez jedno ramię. Szurał butami, jakby każdy krok był dokładnie przemyślany. Uśmiechnęłam się pod nosem, ale zaraz ten uśmiech zgasł. Wciąż się bałam. Bałam się, że znowu dam się porwać iluzji. Że znowu zobaczę kogoś takim, jakim chciałabym, żeby był – a nie takim, jakim naprawdę jest. A przecież teraz nie mogłam sobie pozwolić na złudzenia. Miałam w brzuchu życie, które rosło i potrzebowało mnie silnej. Stabilnej. Obecnej.

Adam zaproponował, żebyśmy pojechali razem na USG. Powiedział: „Nie żeby zastępować kogokolwiek. Po prostu... żebyś nie była tam sama”. I to było takie prawdziwe, że nie umiałam odmówić. Ale też nie umiałam się całkiem otworzyć. Nadal czułam, że moja siła powinna zacząć się ode mnie – nie od mężczyzny, nawet takiego jak Adam. Nie wiedziałam, co będzie dalej. Czy Adam zostanie? Czy się nie przestraszy? Czy ja pozwolę mu podejść bliżej?

Ale po raz pierwszy od dłuższego czasu nie próbowałam na siłę znaleźć odpowiedzi. Siedziałam, patrząc, jak znika za drzwiami swojego mieszkania. I zamiast myśleć o tym, co on czuje, zadałam sobie pytanie: A co czuję ja? Pogłaskałam się po brzuchu i powiedziałam cicho:

– Najpierw ja. Potem reszta. Czy tym razem to będzie dobra decyzja?

Nie znałam odpowiedzi. Ale pierwszy raz uznałam, że to w porządku.

Monika, 28 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama