Reklama

Nie byłam szczególnie towarzyska. Nie znosiłam durnych pogawędek pod klatką, nie rozczulały mnie cudze dzieci, a już najbardziej nie cierpiałam tych, co musieli się pochwalić, że „proszę pani, mąż to mi kupił na imieniny pierścionek w Aparcie”. Nie miałam męża. I dobrze. Za to miałam balkon z widokiem na willę. Tak, tę willę. Beżowy kolos z kolumnami, jakby sobie wieś po Warszawą z Rzymem pomylił.

Reklama

Nie myślcie, że zazdrościłam. Broń Boże. Mnie wystarczała renta i spokój. Jednak obserwować – o, to mogłam godzinami. Bo Rafał to był przypadek egzotyczny. W portfelu dolary, a w sercu zima stulecia. A ja tylko czekałam, aż mu się ten balonik pęknie. No i pękł. I wtedy, proszę państwa, się dopiero działo...

Zgłupiałam

Wszystko zaczęło się od tego, że Rafał powiedział „dzień dobry”. Nie żartuję. Stałam akurat z Miśką, moją jamniczką, przed klatką, jak wyszedł ze swojej willi. Zazwyczaj patrzył przez nas politowaniem, tu nagle:

– Dzień dobry.

Zgłupiałam.

– O matko, pan Rafał przemówił! – wypaliłam złośliwie, zanim się powstrzymałam.

Zatrzymał się.

– Zły dzień, pani Nino? – zapytał, jakby mu zależało.

– U mnie zawsze świetnie, dziękuję – prychnęłam. – Skoro pan zaczął mówić ludziom „dzień dobry”, to chyba u pana gorzej?

Zmrużył oczy. Przez chwilę myślałam, że mnie zignoruje, ale zamiast tego… wzruszył ramionami.

– Zaczynam doceniać drobne rzeczy.

– A to ciekawe. Po tylu latach? Co się stało, porsche w serwisie?

Uśmiechnął się smutno.

– Nie wszystko da się naprawić w serwisie – rzucił, po czym odszedł.

Stałam jak wryta. Coś się musiało stać. I czułam w kościach, że to nie będzie błahostka. Zaciągnęłam Miśkę do domu i nastawiłam czajnik. Miałam przeczucie, że ta historia dopiero się rozkręca.

Myślałam, że żartuje

Dwa dni później spotkałam go znowu – w osiedlowym sklepie. Trzymał w ręce pasztet z indyka. Milioner kupował pasztet. Aż zerknęłam, czy gdzieś kamera nie stoi.

– Dieta cud? – rzuciłam.

Spojrzał na mnie.

– Raczej cud, że jeszcze mnie stać na jedzenie.

Uniósł brwi. A może to miał być żart? Zaśmiał się cicho, z takim zmęczeniem, że aż mi się głupio zrobiło.

– Co się stało? – zapytałam mimo woli. – Bo pan wie, ja nie ciekawska, ale jak ktoś z beżowej willi zaczyna filozofować nad pasztetem, to coś musi być na rzeczy.

Spuścił wzrok.

 Żona mnie zostawiła. Firma się sypie. Syn mnie nie zna. I tak, mam pasztet za pięć pięćdziesiąt, bo na łososia za trzy stówki mnie już nie stać.

Zamurowało mnie. Przez moment myślałam, że żartuje.

– O rany… – wymsknęło mi się.

– No właśnie. O rany – powtórzył, biorąc koszyk i kierując się do kasy.

Patrzyłam na jego plecy i przez moment nawet nie miałam w sobie złośliwości. Następnego dnia o ósmej rano zawył alarm w jego willi. Musiałam wyjrzeć przez okno. Drzwi otwarte na oścież, Rafał w szlafroku. I dwóch panów z teczkami. Pobiegłam po kawę i usiadłam przy parapecie jak w loży VIP.

– Pan Rafał w szlafroku, to widok za milion – mruknęłam do Miśki. – I pewnie tyle mu teraz brakuje.

Po godzinie panowie wyszli. Rafał stał w progu, a potem zamknął drzwi i tyle go widziałam. Wieczorem, wracając z psem, zobaczyłam go przy śmietniku. Serio. Stał i grzebał w kontenerze. Zamarłam.

– Co pan robi? – spytałam z niedowierzaniem.

Odwrócił się powoli.

– Kartony zbieram. Muszę się pakować.

Popatrzył na mnie zaskoczony

Wieczorem znów usiadłam na balkonie. Na wprost – jego willa, teraz jakaś taka... mniejsza. Światło tylko w jednym oknie, w tym od kuchni. Normalnie to świeciło się wszędzie, jakby tam odbywało się wesele, a nie codzienne życie jednej rodziny. Nagle drzwi od garażu się uchyliły. Zobaczyłam Rafała. Był ubrany w dres. Szurał kapciami i niósł coś w rękach. Jakieś pudełko. Zatrzymał się na końcu podjazdu, rozejrzał i... wystawił karton przy śmietniku. Chciałam się nie gapić, naprawdę. On potem sam spojrzał w moją stronę.

– Pani Nino! – zawołał cicho. – Ma pani może pożyczyć worek na śmieci?

No to zeszłam.

– Co za czasy – powiedziałam, podając mu jeden z moich. Mocny, 60 litrów, bo ja się nie bawię w byle co.

– To... rzeczy Moniki – rzucił, kiwając głową w stronę kartonu. – Kazała mi je oddać. Albo wyrzucić. Powiedziała, że nie chce mieć już ze mną nic wspólnego.

– No proszę – mruknęłam. – A jeszcze miesiąc temu całowała pana po karku przed całą ulicą.

Westchnął.

– Miłość się kończy szybciej niż leasing na mercedesa.

– I zostaje się z kredytem i pustą lodówką?

– I pustym domem – dodał. – Nawet pies poszedł z nią.

Nie wiem, co mnie wtedy podkusiło, ale zapytałam:

– A pan tak sam siedzi teraz? Wieczorami?

Popatrzył na mnie zaskoczony. Jakby nie spodziewał się, że ktoś zada mu takie pytanie.

– Siedzę. Patrzę w telewizor. Albo... w ścianę. Różnie bywa.

I wtedy pierwszy raz poczułam coś dziwnego.

Zaskoczył mnie

Następnego dnia znowu spotkałam Rafała. Tym razem siedział na ławce przy śmietniku. Król osiedla w roli dziwaka. Miał kubek w ręku i termos.

– Pan się tu kwateruje na stałe? – zapytałam, przystając z Miśką.

– Nie mam gdzie indziej usiąść – westchnął. – W środku pusto. Zimno. Niby piec grzeje, ale ja i tak marznę.

– Bo to nie ciepło w kaloryferze się liczy – rzuciłam. – Tylko to drugie. W człowieku.

Spojrzał na mnie uważnie.

– Wie pani, myślałem, że jestem niezniszczalny. Że jak mam kasę, to wszystko się jakoś ułoży.

– A tu zonk – dokończyłam. – Kasa nie przytuli. Nie zrobi kanapki. Nie zapyta, czy ci smutno.

– Ani nawet nie poda chusteczki – dodał z gorzkim uśmiechem.

– Proszę – wyjęłam paczkę z kieszeni. – Mam z balsamem. Eleganckie.

Zaśmiał się. Tak szczerze, pierwszy raz. I wtedy powiedział:

– Pani Nino, a może by pani wpadła kiedyś na herbatę? Nie, żeby coś, nie żeby się narzucać, ale... głupio tak samemu gadać do ekspresu.

Zamrugałam.

– Herbata? U pana? W tej waszej marmurowej jaskini?

– Już bez marmuru, ale czajnik jeszcze mam.

Wzięłam smycz mocniej w dłoń, jakby miała mi coś podpowiedzieć.

– Może. Zobaczymy – rzuciłam, ale w duchu już wiedziałam, że pójdę.

Nie z litości. Z ciekawości.

Spojrzał na mnie inaczej

Do Rafała poszłam w niedzielę. Z czystej ciekawości. Tak to sobie tłumaczyłam, idąc z blachą drożdżówki pod pachą. Willa w środku już nie przypominała tej willi z katalogów wnętrz. Pustawo, cicho, jakby ktoś dopiero się wprowadził albo właśnie wyprowadził. Tylko jedna rzecz się nie zmieniła – zapach drogiego kadzidła. Chociaż teraz mieszał się z zapachem kurzu.

– Pani Nino, zapraszam. Tylko niech pani uważa, tu skrzynka z dokumentami, tam pudła z rzeczami... ech, pakuję się.

– Gdzie pan się wybiera?

– Na nowe życie. Do kawalerki. W Ursusie. Piętro czwarte, bez windy. Klasa sama w sobie.

Usiedliśmy w salonie. Rafał postawił herbatę w porcelanowych filiżankach.

– Zostały po Monice? – zapytałam, upijając łyk.

– Nie. Te akurat kupiłem ja. Dla niej. A zostały dla mnie. Życie, nie?

– Niech pan nie dramatyzuje. Ludzie gorsze rzeczy przeżywali. Wojny, powodzie, rozwody.

– A ja miałem tylko pieniądze. I teraz, jak ich nie mam... okazało się, że nie zostało nic.

– Bzdura – powiedziałam ostro. – Została głowa. Serce. Zmysł obserwacji. I ławka przy śmietniku. Zawsze może pan zostać poetą.

Zaśmiał się.

– Wie pani co? Dobrze, że pani przyszła. Bo ostatnio zacząłem mówić do tostera. A on nie odpowiada.

Zaśmiałam się, ale to był śmiech przez łzy. I wtedy spojrzał na mnie inaczej. Jakby widział mnie pierwszy raz.

– Może by pani przyszła jeszcze kiedyś? – zapytał cicho.

Pokiwałam głową.

– Może.

Doceniłam go

Nie zakochałam się w nim. Bez przesady. To nie ta bajka i nie ta pora roku. Zaczęłam do niego zaglądać – raz na tydzień, potem częściej. Nie po to, żeby go pocieszać. Raczej... żeby popatrzeć, jak człowiek, który kiedyś się unosił trzy metry nad ziemią, uczy się znowu chodzić po niej. Bywał wkurzający. Nadal miał w sobie to poczucie, że „on wie lepiej”.Jż nie patrzył na ludzi jak na służących. Czasem słuchał. Czasem milczał, ale tak mądrze, bez pogardy. Jak ktoś, kto wreszcie rozumie, że nie wszystko można kupić.

– A wie pani, że odkryłem, jak działa pralka? – powiedział pewnego dnia z dumą.

– No proszę. Jeszcze trochę i nauczy się pan, że ziemniaki trzeba solić.

– Soli się?! – zrobił wielkie oczy.

– Na koniec świata to może pan jeszcze nie gotowy, ale do Ursusa już się pan nadaje – parsknęłam śmiechem.

Z czasem ludzie przestali mówić o nim „ten bogaty bufon z willi”. Mówili „Rafał z bloku”. I to było dobrze. Dla niego. Dla wszystkich. A ja? Nie zmieniłam się. Nadal wolę ironię od empatii, a sarkazm lepiej mi leży niż uściski. Ale czasem... gdy patrzę na tego chłopa, jak dokarmia bezpańskiego kota na osiedlu – myślę sobie, że może warto było zaczekać, aż ten beton w jego sercu trochę popęka. A co będzie dalej? Nie wiem. Mam termos, mocne worki na śmieci i plan na piątkowe wieczory. I wystarczy.

Nina, 50 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama