Reklama

Wracałem z pracy piechotą. Po 12 godzinach spędzonych przed ekranem komputera musiałem się przespacerować. Marzyłem tylko o tym, by po powrocie do domu walnąć się na fotel i sącząc wysokoprocentowy napój z lodem, bezmyślnie patrzeć w telewizor.

Reklama

Przed domem zastałem zbiegowisko mieszkańców oglądających błyskający światłami radiowóz i karetkę pogotowia.
„Sąsiadki pewnie zadowolone, bo nareszcie coś się dzieje” – pomyślałem. „Będą miały o czym gadać”.

– Co się stało? – spytałem dozorcę.

– Sąsiad panu umarł – odpowiedział. – Franciszek C., właśnie go zabierają.

– Jak to umarł? – zdziwiłem się. – Przecież go widziałem niedawno.

– Dwa tygodnie w domu zimny leżał! – wyjaśnił dozorca. – Tak mówił lekarz z pogotowia. Pewnie by dłużej leżał, gdyby adwokat do niego nie przyszedł. Drzwi swoim kluczem otworzył i pogotowie, i policję zawiadomił. Pan nic nie zauważył? – zdziwił się dozorca.

– Rzeczywiście, już mogły minąć dwa tygodnie – zastanowiłem się. – Żyłem ostatnio jak w transie, byłem bardzo zajęty. Wychodziłem rano, wracałem późnym wieczorem. Nie wiedziałem nawet, czy jest piątek czy poniedziałek.

Nigdy nie byliśmy blisko

– No widzi pan… Szkoda człowieka – mruknął dozorca. – Dobry był lokator, taki spokojny. Zawsze „dzień dobry” mówił, czasem zagadał. O rodzinę zapytał, o dzieci, czy zdrowe. Dobry lokator.

Przytaknąłem. Niewiele mogłem powiedzieć o swoim najbliższym sąsiedzie. Byłem u niego raz, może dwa. Niósł coś ciężkiego, więc pomogłem, gdy zobaczyłem, że się męczy i ciężko sapie. Potem jeszcze przez chwilę rozmawialiśmy.

Wiedziałem, że ma na imię Franciszek, bo tak mi się przedstawił. Nazwisko rzeczywiście C., teraz sobie przypomniałem. Kiedyś list do niego wrzucono do mojej skrzynki, to mu oddałem. To było to drugie spotkanie. Zdałem sobie sprawę, że mieszkam w tym domu 15 lat, a w ogóle nie znam sąsiadów. Ot, kilka osób z widzenia.

O Franciszku C., który mieszkał za ścianą, nie wiedziałem nic poza tym, że był chyba najstarszym z lokatorów. Czasami tylko słyszałem, jak się kręci w nocy po mieszkaniu.

Zrobiło mi się trochę głupio. Pochodzę z małego miasteczka. Takiego, w którym nikt nie jest anonimowy, gdzie żaden obcy się nie ukryje. Uciekłem od tej atmosfery do dużego miasta, ale teraz było mi wstyd, że nic nie wiedziałem o człowieku, którego spotykałem na schodach. Było mi wstyd, że nie zainteresowałem się, dlaczego ostatnio go nie widuję. Może potrzebował pomocy! Był w wieku mojego dziadka. Od małego wpajano mi, że powinienem szanować starszych. A ja sprzeniewierzyłem się tym zasadom.

Ale dlaczego ja?

Dwa tygodnie później dostałem list z prośbą, bym pojawił się w kancelarii mecenasa P. Bardzo się zdziwiłem, bo nie miałem pojęcia, o co chodzi. Zatelefonowałem do mecenasa, który bardzo uprzejmie raz jeszcze zaprosił mnie do siebie i obiecał, że nie zajmie mi dużo czasu. Powodowany ciekawością i chcąc mieć już sprawę za sobą, stawiłem się punktualnie.

– Przejdę od razu do sprawy, by nie tracił pan czasu – powiedział uprzejmie mecenas, gdy dokonaliśmy prezentacji. – Otóż był pan najbliższym sąsiadem pana Franciszka C.

– Tak – odpowiedziałem zdziwiony. – Mieszkaliśmy przez ścianę.

Pan Franciszek uważał pana za przyjaciela – mecenas wyjął z biurka grubą teczkę – i w swojej ostatniej woli prosił mnie, wykonawcę jego testamentu, żebym to panu przekazał.

Zdziwienie odebrało mi głos.

– Nie wiem, co powiedzieć, panie mecenasie – odezwałem się w końcu zszokowany. – Ja właściwie nie znałem pana C. Rozmawialiśmy ze sobą raptem kilka razy. Czuję się bardzo zaskoczony i… zażenowany. Nie wiem, co powinienem zrobić.

– Pan C. przewidział pana reakcję – uśmiechnął się mecenas. – Wiedział, że może pan nie przyjąć tej teczki, dlatego prosił, by przed podjęciem decyzji przeczytał pan list, który do pana napisał. To jest to pismo – adwokat podał mi białą, zaklejoną kopertę.

List był napisany ręcznie, wiecznym piórem, nie długopisem. Franciszek C. stawiał ładne, równe litery, pismo było wyraźne.

Panie Tomaszu, proszę mi wybaczyć, że zaskakuję pana swoim »darem«, ale nie mam już żadnej rodziny. Nie mam komu tego zostawić. Przypomina mi pan mojego młodszego brata. Też miał na imię Tomasz. Zaginął w 1978 roku, miał wtedy 32 lata... Jest pan bardzo do niego podobny. Dlatego pomyślałem sobie, że właśnie panu przekażę te dokumenty. W tej teczce jest całe moje życie. Opisałem tam zdarzenia, o których nikt nie wie. Być może powinienem był spalić te papiery, ale przyznam, że nie znalazłem w sobie dość siły, by to zrobić. To jakbym palił swoje życie. Panie Tomaszu, ufam, że uczyni pan z tymi dokumentami to, co będzie właściwe. Nawet jeśli je pan wyrzuci albo spali, nie będę miał pretensji. Widać tak miało być. Franciszek C.

Mecenas patrzył na mnie uważnie, a ja nie miałem pojęcia, co mam powiedzieć. Byłem jeszcze bardziej zaskoczony niż na początku.

– Wciąż nie wiem, co mam zrobić – powiedziałem do mecenasa. – Pan Franciszek powierzył mi spisane swoje życie tylko dlatego, że przypominałem mu brata. To olbrzymia odpowiedzialność! Nie wiem, czy chcę brać to na siebie…

– Rozumiem pana rozterki – powiedział cicho prawnik – ale decyzja należy do pana.

Jeszcze raz zerknąłem na list od Franciszka Czerwonki. Zaskoczył mnie ten starszy pan, wobec którego czułem się trochę winny. W końcu się zdecydowałem.

– Zastosuję się do prośby pana Franciszka – powiedziałem do mecenasa.

– W takim razie… – P. wziął z biurka jakąś kartkę, założył okulary i oznajmił: – …pan Franciszek C. zapisał panu także swoje mieszkanie i wszystko, co się w nim znajduje. Tu są klucze.

– Myślałem, że to już koniec niespodzianek – powiedziałem. – Tylko że ja nie mogę tego przyjąć! To się należy rodzinie! W liście nic o tym nie pisał.

– Ale napisał w testamencie. Oto ten dokument – mecenas podał mi papier. – Pan C. nie miał żadnej rodziny. Wszyscy zginęli podczas wojny lub po wojnie, w czasach stalinowskich i później. Zresztą wszystkiego pan się dowie z lektury dokumentów, które panu zostawił – wyjaśnił mecenas. – Nasza kancelaria reprezentowała rodzinę pana Franciszka jeszcze przed wojną. O ile wiem, pana mieszkanie i lokal pana Franciszka były kiedyś połączone. Rodzina pana Franciszka miała całe piętro w kamienicy.

Nie wiedziałem co mam teraz zrobić

Oszołomiony opuściłem kancelarię P.. Pod pachą ściskałem teczkę z „życiem” Franciszka C., a w ręku pęk kluczy. O ile pamiętam, mieszkanie starszego pana było malutkie, za to niemal pod sufit wypchane książkami, zdjęciami i pamiątkami.

– I co z tym fantem zrobić? – zapytałem sam siebie, gdy wszedłem do swojego mieszkania.

Nie wiedziałem, czy oglądać lokal sąsiada czy przejrzeć papiery, w których miałem znaleźć opis jego życia. Teczka zawierała kilka zeszytów zapisanych równym kaligraficznym pismem pana Franciszka i plik ponumerowanych kartek podziurkowanych i przewiązanych sznurkiem. Otworzyłem pierwszy zeszyt. Na pierwszej stronie drukowanymi literami napis „Leonard P. – Pamiętnik pisany z pamięci”. Przeczytałem to jeszcze kilka razy, nic nie rozumiejąc. Kto, do cholery, to pisał? Pan Franciszek czy Leonard P.?

Przejrzałem zeszyt. Zaczynał się w 1950 roku, a kończył sześć lat później, w 1956. Nie było tam dokładnych dat. Wpisy umieszczone były pod hasłami „luty”, „marzec”, „lato”, „jesień”. Wyglądało na to, że autor spisywał wydarzenia po latach, dlatego nie pamiętał dokładnych dat. To było straszne. Przerzuciłem kilka kartek. Nie miałem teraz ochoty na czytanie opisów tortur. Szukałem w zeszycie wyjaśnienia, skąd wziął się Franciszek C., ale nie mogłem natrafić na żaden trop. Czytałem więc dalej zapiski Leonarda P.

W więzieniu przesiedziałem 6 lat. Na początku było śledztwo. Oskarżono mnie o udział w spisku przeciwko władzy ludowej. Wyszedłem w 1956 na mocy amnestii. Miałem niespełna 30 lat, a wyglądałem na 60..

Kolejny wpis:

Po wyjściu z więzienia nie mam gdzie mieszkać. Nie mogę odnaleźć rodziny. Nikt nie chce mi powiedzieć, co się stało z ojcem i matką. Nocuję kątem u byłego majstra z naszej fabryki. Zakład upaństwowiono. Na szczęście pracowało tam jeszcze kilku starych majstrów. To oni pomogli mi przeżyć. W rodzinnej kamienicy na Żoliborzu nie zastałem ani ojca, ani matki. Nikt ich tu nie widział. Postanowiłem zmienić nazwisko. W urzędzie powiedziałem, że zmieniłem się więzieniu, jestem innym człowiekiem i aby przysłużyć się ludowej ojczyźnie, chcę zapomnieć o swojej burżujskiej przeszłości. Uwierzyli! Teraz nazywam się Franciszek C.. Z zawodu jestem inżynierem metalurgiem, ale nikomu nie jest potrzebna moja wiedza. Nie ma dla mnie pracy. W końcu, gdy zataiłem wykształcenie, udało mi się dostać pracę jako woźny i palacz w szkole. Mam niewielki kącik w kotłowni. Jest łóżko, szafka na ubrania i miska. Po prostu luksus!. Spotkałem inżyniera pracującego kiedyś w odlewni. Mieszkał w naszej kamienicy. W tajemnicy powiedział mi, że moi rodzice nie żyją. To straszny wstrząs!

To, o czym nikt nie wiedział

Zerknąłem na zegarek, zbliżała się już północ. Z coraz większym zainteresowaniem czytałem zapiski Leonarda P., a właściwie Franciszka C.. C. pomagał niektórym słuchaczom w matematyce i fizyce. Był w końcu inżynierem i te przedmioty nie sprawiały mu trudności. Odwrotnie niż funkcjonariuszom partyjnym, którzy wieczorami uzupełniali wykształcenie. Bywało, że pan Franciszek rozwiązywał za nich zadania. Traktował to jako ćwiczenie umysłu. Żaden z jego „uczniów” nigdy nie zapytał, skąd woźny wie, jak rozwiązać zadania. Uważali, że ta pomoc im się po prostu należy.

Towarzysz M. okazał się bardzo wdzięczny C. i gdy zdał maturę, co stało się z dużą pomocą pana Franciszka, załatwił mu mieszkanie tuż obok swojego lokalu. Pan C. objął lokal po strażniku. Łaskawca M. nigdy się nie dowiedział, że C. wrócił do kamienicy, która należała do jego rodziny!

Reklama

Zastanawiałem się, co ja powinienem zrobić. Na co liczył mój sąsiad, przekazując mi swoje tajemnice? Nie umiałem odpowiedzieć na to pytanie. Za oknem było już jasno. Pamiętnik C. wypadł mi z rąk. Papiery opisujące życie mojego sąsiada rozsypały się na podłodze. Czeka mnie dużo pracy, by poskładać chronologicznie jego życie!

Reklama
Reklama
Reklama