„Sąsiad wniósł mi meble do domu i został na noc. Udawał nieszczęśliwego rozwodnika, ale prawda szybko go dopadła”
„Marcin był przystojny, z tym niedbałym luzem czterdziestolatka, który już nic nikomu nie musi udowadniać. Wniósł mi nie tylko lodówkę, ale też kilka pudeł i odrobinę nadziei, że może tym razem życie zamierza mnie potraktować łaskawiej”.

- Redakcja
Kilka miesięcy temu zakończyłam bolesny rozdział – rozwód z mężczyzną, z którym spędziłam prawie dekadę. Nasze małżeństwo rozpadło się cicho, jak stara książka, której kartki wykruszają się ze starości. Nie było wielkiej zdrady, nie było awantur do rana. Było za to mnóstwo ciszy, niedopowiedzeń i tego nieznośnego uczucia, że obok mnie śpi ktoś zupełnie obcy.
Pomógł mi
Wprowadziłam się do małego mieszkania na obrzeżach miasta. Samotność waliła mnie w głowę z całą siłą przy każdej próbie rozpakowania kartonu, przy każdej samotnej kolacji na podłodze. Myślałam, że zacznę od nowa, ale zamiast nowego życia poczułam jedynie bezbrzeżną pustkę. I właśnie wtedy pojawił się Marcin.
Poznałam go podczas pierwszego dnia w nowym mieszkaniu. Walczyłam z lodówką, która postanowiła zaklinować się w drzwiach klatki schodowej, kiedy zza drzwi mieszkania naprzeciwko wychyliła się głowa.
– Potrzebuje pani pomocy? – zapytał, uśmiechając się łobuzerskim, ale ciepłym uśmiechem, który od razu skruszył trochę mojego pancerza.
Marcin był przystojny, z tym niedbałym luzem czterdziestolatka, który już nic nikomu nie musi udowadniać. Wniósł mi nie tylko lodówkę, ale też kilka pudeł i – co gorsza – odrobinę nadziei, że może tym razem życie zamierza mnie potraktować łaskawiej.
Był uprzejmy
– Spokojnie, zaraz to ogarniemy – powiedział, podwijając rękawy koszuli. – Lodówki są jak kobiety, trzeba je dobrze chwycić w odpowiednim miejscu – rzucił żartem, który sprawił, że roześmiałam się pierwszy raz od wielu dni.
– To chyba muszę się jeszcze dużo nauczyć… – odparłam, próbując utrzymać lekki ton, chociaż serce waliło mi jak młot.
Gdy wnieśliśmy lodówkę na miejsce, podał mi rękę.
– Marcin.
– Aneta. Nowa sąsiadka – uścisnęłam jego dłoń. Była ciepła i silna.
– No to witaj w sąsiedztwie. Jeśli czegoś będziesz potrzebować… – jego spojrzenie było zaskakująco szczere – po prostu zapukaj.
Nie minęło wiele czasu, a Marcin znów zapukał do moich drzwi. Tym razem z butelką wina i dwiema szklankami.
– Na dobry początek – powiedział z uśmiechem.
Nie wiedziałam, czy powinnam się zgodzić, ale samotność, która wisiała w powietrzu jak gęsta mgła, wygrała ze zdrowym rozsądkiem. Zaprosiłam go do środka.
Poczułam coś do niego
Usiedliśmy na podłodze między nierozpakowanymi kartonami. Marcin opowiadał o swoim dzieciństwie w tej samej kamienicy, o tym, jak to miejsce zawsze do niego wracało, nawet gdy próbował zaczynać życie gdzie indziej.
Ja mówiłam trochę o sobie. Rozwód, samotność, nowe miasto. Był dobrym słuchaczem. Nie oceniał, nie przerywał. Tylko czasem posyłał mi spojrzenia, w których było coś więcej, niż zwykła sąsiedzka życzliwość.
Po drugim kieliszku zaczęłam się śmiać głośniej, mówić swobodniej. Zaskoczyło mnie, jak łatwo przychodziło mi otwieranie się przed nim. Po wszystkim odprowadził mnie do drzwi, choć dzieliły nas tylko dwa metry. Kiedy zamykałam drzwi za sobą, przez moment opierałam się o nie plecami, czując, jak serce bije mi szybciej.
Marcin był inny niż mój były mąż. Był ciepły, obecny. Przypominał mi, że świat wcale nie musi być zimny i obcy. Ale gdzieś na dnie serca czaił się niepokój. Wciąż pamiętałam, jak to jest zaufać niewłaściwej osobie. A jednak chciałam wierzyć, że tym razem będzie inaczej.
Zaskoczył mnie
Pewnego popołudnia, wracając z pracy, zobaczyłam dwójkę małych dzieci wybiegających z jego mieszkania. Chłopczyk i dziewczynka, mniej więcej w wieku przedszkolnym. Zatrzymałam się na chwilę, zdezorientowana. Przecież mówił, że mieszka sam.
Wieczorem zapukał, jakby nic się nie stało. Przyniósł jakieś domowe ciasto i butelkę czerwonego wina. Usiadł na mojej kanapie i zaczął opowiadać, jak ciężki dzień miał w pracy. W końcu nie wytrzymałam.
– Marcin… – zaczęłam, próbując ukryć drżenie w głosie – widziałam dzisiaj dzieci wychodzące od ciebie. Myślałam, że mieszkasz sam.
Uśmiechnął się lekko, ale jego spojrzenie pociemniało.
– Czasami przychodzą do mnie. Dzieci są ze mną co jakiś czas. Rozwód, wiesz jak jest – machnął ręką, jakby to było coś zupełnie zwyczajnego.
Chciałam zapytać więcej, ale zmienił temat tak sprawnie, że sama nie wiedziałam, kiedy rozmowa zeszła na filmy i plany na weekend. Uśmiechałam się, kiwałam głową, ale coś w środku mnie uciskało. Niby niewiele, ledwie cień podejrzenia. A jednak czułam, jak rośnie, powoli, nieubłaganie.
Ukrywał coś
Znałam ten stan. To było jak dejá vu z czasów mojego małżeństwa. Pytania bez odpowiedzi, niejasne tłumaczenia, to subtelne poczucie, że coś jest nie tak. Próbowałam je zagłuszyć, wmówić sobie, że przesadzam, że to tylko moje lęki. Ale część mnie wiedziała: kiedy coś raz zacznie uwierać, prędzej czy później rozedrze serce na strzępy.
Było ciepłe, sobotnie popołudnie, kiedy w windzie spotkałam kobietę, której wcześniej nie widziałam. Miała jasne włosy spięte niedbale w kok i spojrzenie, które oceniło mnie w jednej sekundzie.
Windą jechałyśmy tylko jedno piętro. Wysiadła na drugim, dokładnie pod moim mieszkaniem. I właśnie wtedy, tuż przed wyjściem, odwróciła się do mnie z ironicznym uśmiechem.
– A, to pewnie nowa znajoma Marcina – powiedziała, przeciągając każde słowo. – Miłego dnia.
Zanim zdążyłam odpowiedzieć, drzwi windy zamknęły się z cichym trzaskiem.
Stałam jak wmurowana
Serce waliło mi jak młot. Przez kilka sekund próbowałam wmówić sobie, że źle usłyszałam, że źle zrozumiałam ton jej głosu. Ale nie, to było oczywiste. Wiedziała, kim jestem.
Nagle wszystko zaczęło układać się w jedną, bolesną całość. Te dzieci w drzwiach, jego uniki, półsłówka. Ta kobieta nie wyglądała jak była żona, która sporadycznie przywozi dzieci. Ona wyglądała jak ktoś, kto wchodził jak do własnego domu.
Poczułam, jak wstyd i wściekłość mieszają się we mnie w duszącą, gorzką breję. Wróciłam do mieszkania, usiadłam na zimnej podłodze i po raz pierwszy od dawna płakałam tak, jakby świat naprawdę się skończył.
Następnego dnia zebrałam w sobie resztki odwagi i zapukałam do drzwi Marcina. Otworzył niemal od razu, jakby czekał. Patrzył na mnie tym swoim ciepłym, uspokajającym spojrzeniem, ale ja już wiedziałam, że to tylko maska.
– Kto to była? – spytałam prosto z mostu. – Ta kobieta w windzie. Ona mieszka z tobą, prawda?
Przyznał się
Przez chwilę milczał, jakby szukał właściwych słów. Potem westchnął ciężko.
– To skomplikowane – powiedział, unikając mojego wzroku. – Technicznie rzecz biorąc, jesteśmy po rozwodzie. Ale… dla dzieci… mieszkamy jeszcze razem. Tymczasowo.
Parsknęłam śmiechem, który bardziej przypominał szloch.
– Tymczasowo?
Milczał. Cisza między nami była gęsta jak dym. Wszystko we mnie krzyczało, żeby stąd wyjść, ale musiałam jeszcze to usłyszeć, musiałam mieć pewność.
– Dlaczego mi to zrobiłeś? – wyszeptałam. – Dlaczego nie powiedziałeś od razu? Czy naprawdę wyglądałam ci na kogoś, kto przyjmie kłamstwo lepiej niż prawdę?
– Aneta, ja nie chciałem cię zranić… – zaczął, ale przerwałam mu ruchem ręki.
– Przestań. Właśnie to zrobiłeś. Zraniłeś mnie jak wszyscy inni.
Nie czekałam na więcej wyjaśnień. Odwróciłam się na pięcie i wyszłam, zanim łzy zdążyły spłynąć po policzkach.
Aneta, 33 lata
Czytaj także:
- „Zabalowałem ze szwagierką i teraz nosi moje dziecko pod sercem. Żona nie może fikać, bo odetnę ją od kasy”
- „Córka traktowała mnie jak niepotrzebną rzecz i bezlitośnie wyśmiewała. Jeszcze zobaczymy, kto się będzie śmiał ostatni”
- „Ciężko harowałam, żeby było nas stać na kostkę masła. A mąż w tym czasie lekką ręką kupował szmelc w internecie”