„Sąsiadka urządzała w domu seanse modlitewne i wrzucała do skrzynki święte obrazki. Wkrótce zrozumieliśmy, dlaczego”
„Tuż obok mieszkała starsza pani, której głos rozbrzmiewał u nas codziennie, punktualnie o szóstej rano. Modlitwy, litanie. Głośno, natarczywie, jakby chciała, żeby wszyscy słyszeli. Czasem śpiewała, fałszując strasznie”.

- Redakcja
Nie wiem, czy to odwaga, głupota, czy po prostu naiwność, że wtedy myślałam, że będzie tak pięknie. Że kupimy z Robertem mieszkanie w starym bloku i zaczniemy życie od nowa, tak od linijki – bez problemów, bez trosk. Kiedy pierwszy raz przekroczyliśmy próg naszego „M”, miałam wrażenie, że trzymam w rękach bilet do szczęścia.
Kiedy rozejrzałam się po tej dusznej, wykoślawionej przestrzeni z odpadającym tynkiem i stukającymi kaloryferami, w mojej głowie rozkwitały już plany na kolory ścian, nowe meble, ciepłe zasłony. Robert był bardziej przyziemny – patrzył, czy rury nie ciekną, czy elektryka działa. Ale mnie to wtedy nie obchodziło. Miałam swój dom.
I przez chwilę rzeczywiście było pięknie. Mieliśmy plany na wspólne życie – niedzielne śniadania przy stole, leniwe popołudnia z książką, wieczory przy filmach i herbacie. Ale to wszystko rozpadło się szybciej, niż mogłam przewidzieć.
Bo za tą cienką ścianą, tuż obok, mieszkała starsza pani, której głos rozbrzmiewał u nas codziennie, punktualnie o szóstej rano. Modlitwy, litanie. Głośno, natarczywie, jakby chciała, żeby wszyscy słyszeli. Czasem śpiewała, fałszując strasznie, a czasem tylko odtwarzała je z radia.
Przez pierwsze dni byłam zaskoczona. Potem zirytowana. Później złość zaczęła się we mnie tlić jak ogień, którego nie da się ugasić. Bo to już nie były tylko modlitwy. W naszej skrzynce na listy zaczęły się pojawiać święte obrazki. Małe kartoniki z Matką Boską albo Jezusem.
Chciała nas nawrócić
Robert mówił, że to starsza pani, że nie ma się czym przejmować. Ale ja czułam się, jakby ktoś wchodził w nasze życie bez pozwolenia.
Krążyłam po kuchni, nie mogąc znaleźć sobie miejsca. W głowie wciąż dudniły mi te modlitwy. Jak codziennie – szósta rano, radio rozkręcone na cały regulator, a potem święte słowa. Czułam się, jakby ktoś dzień w dzień próbował wtłaczać mi coś do głowy.
– Robert, ja tego dłużej nie zniosę – rzuciłam w końcu, opierając się o blat. – Musisz coś z tym zrobić.
– To starsza pani, ona pewnie nawet nie wie, że przeszkadza – odpowiedział.
– Nie obchodzi mnie, czy ona wie czy nie wie. Nie będę siedziała w naszym własnym mieszkaniu i słuchała tego codziennie. Nie po to się wyprowadziliśmy od mojej matki, żeby teraz budzić się o szóstej rano na dźwięk modlitwy.
– Może to minie… może to tylko jakiś nawyk… – mruknął pod nosem, ale widziałam, że jemu też zaczyna to doskwierać.
Wiedziałam, że sama muszę coś z tym zrobić.
Nie wytrzymałam
Następnego dnia, gdy tylko usłyszałam, jak zza ściany zaczyna się znajoma litania, wyszłam z mieszkania. Stałam chwilę pod drzwiami sąsiadki, czekając, aż serce przestanie mi walić. Wzięłam głęboki oddech, zacisnęłam pięści i zapukałam.
Po chwili usłyszałam szuranie kapci i cichy trzask zamka. Otworzyła mi niska, chuda kobieta o ostrych rysach twarzy. Wpatrywała się we mnie jakby z góry, choć była ode mnie niższa.
– Przepraszam, ale… czy mogłaby pani ściszyć to radio? My tu mieszkamy obok i… jest po prostu za głośno – powiedziałam, starając się mówić grzecznie, ale czułam, jak głos mi drży.
Sąsiadka patrzyła na mnie bez wyrazu. A potem, jakby ze wzgardą, odparła:
– To modlitwa. Wszyscy powinni jej słuchać.
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Stałam tam chwilę, patrząc, jak zamyka przede mną drzwi, a potem usłyszałam, jak w środku znowu rozbrzmiewa modlitwa. Wróciłam do mieszkania roztrzęsiona. Robert siedział na kanapie, udając, że nic nie słyszał.
– I co? – zapytał, nie podnosząc wzroku z telefonu.
– Nic. Powiedziała, że wszyscy powinni tego słuchać – odpowiedziałam sucho i usiadłam obok niego, ale aż mnie skręcało od środka.
To była przesada
Z czasem te modlitwy stały się jak dźwięk budzika, który ktoś nastawia dla ciebie, chociaż wcale nie chcesz wstawać. Każdego ranka słyszałam te same słowa, tę samą melodię, ten sam zgrzytliwy głos starszej kobiety. I czułam, że powoli wariuję.
Nie minął tydzień, a w skrzynce znowu znalazłam obrazek. Mały, tekturowy, z wizerunkiem Matki Boskiej. Patrzyłam na niego w osłupieniu, jakby to była jakaś wiadomość zakodowana specjalnie dla mnie. Po chwili zawołałam Roberta.
– Zobacz! Znowu to samo! Kto normalny wkłada takie rzeczy do skrzynki? – krzyknęłam, trzymając obrazek w dłoni.
Robert podszedł powoli, jakby wciąż miał nadzieję, że to nie dzieje się naprawdę. Wzruszył ramionami.
– Starsza pani, ma swoje zwyczaje…
– Zwyczaje?! – nie wytrzymałam. – To jakieś chore! Przecież my nie jesteśmy jej rodziną ani wspólnotą parafialną!
Robert zacisnął usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale się powstrzymał. W końcu sam zadzwonił do administracji. Stałam w kuchni, nasłuchując.
– Dzień dobry… Chodzi o hałas… – zaczął, a potem przez dłuższą chwilę tłumaczył, że w naszym bloku codziennie o szóstej rano słychać modlitwy z radia, a w skrzynkach lądują obrazki.
Wszystko się zmieniło
Czułam ulgę, że coś wreszcie robimy, ale jednocześnie ogarnęło mnie poczucie winy. Przecież to tylko starsza kobieta, pewnie samotna, zagubiona w świecie, który jej już nie rozumie. Mimo to, kiedy otwierałam skrzynkę, a palce znów natrafiały na święty obrazek, w mojej głowie był tylko jeden obraz: ona za ścianą, z radiem ustawionym na maksimum, i moje życie, które zamiast spokoju stało się chaosem.
Kilka dni później w bloku zapanowała dziwna cisza. Zbudziłam się o szóstej rano jak zwykle, gotowa na dźwięk modlitw, ale zamiast nich nie usłyszałam nic. Z bijącym sercem usiadłam na łóżku. Robert też się przebudził.
– Coś tu dziwnie cicho, prawda? – szepnęłam.
– Może pojechała do rodziny? – odpowiedział niepewnie, przecierając oczy.
Przez resztę dnia czułam napięcie w powietrzu, jakby coś miało się wydarzyć. Kilka dni później, kiedy wynosiłam śmieci, usłyszałam rozmowy sąsiadów na klatce.
– Pani Wanda… chyba coś się stało… – powiedziała starsza kobieta z trzeciego piętra. – Nikt jej nie widział od kilku dni…
Serce zabiło mi mocniej. Zatrzymałam się, próbując wyłowić z tych słów coś, co uspokoiłoby moje myśli.
Było mi przykro
Przyjechała policja i administracja. Patrzyłam zza uchylonych drzwi, jak wchodzą do mieszkania sąsiadki. Zrobiło mi się zimno. Kiedy wyprowadzili ciało pani Wandy, poczułam, że coś we mnie pękło. Podeszłam do drzwi mieszkania zajrzałam na chwilę. Zobaczyłam stosy obrazków, różańców, zdjęć… Na jednym z nich była cała rodzina: uśmiechnięte dzieci, starszy mężczyzna w garniturze, kobieta z włosami spiętymi w kok.
Ale zdjęcia były stare, wyblakłe. I nagle dotarło do mnie, że oni wszyscy już dawno nie żyli albo powyjeżdżali. Pani Wanda żyła samotnie, zamknięta w swoim świecie, otoczona pamiątkami po rodzinie, której już nie było.
Stałam w korytarzu jak zamurowana, a w głowie brzmiały mi te codzienne modlitwy. Teraz już nie jako irytujący hałas, ale coś, co zostanie ze mną na zawsze.
Urszula, 34 lata
Czytaj także:
- „Moja synowa jest moją powiernicą. Tak obgadywałyśmy naszych facetów, że mężowie wręczyli nam tajemnicze koperty”
- „Przez lata byłam przekonana, że teściowa ma mnie za wroga. Wystarczył 1 wieczór, by uznała mnie za córkę”
- „Zięć to takie lelum polelum, że musiałem mu pokazać, jak być twardzielem. Córka przestanie patrzeć na niego jak na Boga”