Reklama

Siedziałem na wyściełanym krześle, ale było mi niewygodnie. Nie tyle fizycznie, ile psychicznie. Zerknąłem na żonę, ona też wyglądała nieszczególnie. A za biurkiem kierowniczka hospicjum przeglądała dokumentację mojego teścia. Od czasu do czasu kiwała do siebie głową, wreszcie podniosła na nas wzrok.

Reklama

– Nie widzę przeciwwskazań, żeby przyjąć pana Romualda do naszego ośrodka.

– Słyszeliśmy, że z miejscami może być problem – powiedziałem niepewnie.

Kobieta uśmiechnęła się lekko.

– To prawda, że niektórzy muszą czekać nawet kilka miesięcy, ale to w mniej oczywistych przypadkach, a ten jest po porostu podręcznikowy. Poza tym głupio byłoby odesłać z kwitkiem sąsiadów.

Zobacz także

Głupio to mi się zrobiło w tym momencie wręcz niesamowicie. Tak naprawdę, kiedy zobaczyłem panią Leokadię po wejściu do pokoju, miałem ochotę obrócić się na pięcie i wyjść. Uznałem, że stracimy tylko czas, bo ona zechce się odegrać.

– Dziękujemy najmocniej! – zawołała żona. – Bardzo nam zależało właśnie na tej placówce.

– Ale dlaczego? – zdziwiła się kierowniczka i nasza sąsiadka zarazem. – Jest też hospicjum o wiele bliżej naszego osiedla.

– Jednak właśnie o tym słyszeliśmy wiele dobrego… – żona spojrzała na mnie, wyraźnie oczekując, że coś powiem. No tak, powinienem coś powiedzieć, tyle że nie bardzo wiedziałem co…

– No tak… – wydukałem. – Słyszeliśmy wiele dobrego.

Zamilkłem, przełknąłem ślinę i poczułem się jeszcze gorzej.

Kierowniczka zlitowała się nade mną, schowała papiery do teczki i wyjęła jakieś swoje dokumenty.

– Mogą państwo przywieźć tatę nawet dzisiaj – powiedziała. – Przygotujemy wszystko w ciągu kilku godzin.

– Przywieziemy go jutro – powiedziała Kasia. – Niech spędzi jeszcze w domu mojej siostry ostatnią noc. Chociaż jemu jest już chyba wszystko jedno – dodała ciszej.

Wstaliśmy i podeszliśmy do drzwi. Żona je otworzyła, ale w progu spojrzała na mnie wymownie. Westchnąłem w duchu. Wiedziałem, co powinienem zrobić, chociaż nie bardzo miałem ochotę. Ale inaczej nie wypadało.

Cofnąłem się, Kasia zniknęła na korytarzu. Kierowniczka podniosła na mnie pytające spojrzenie.

– Pani kierownik… – zacząłem. – Pani Leokadio… Powinienem chyba panią przeprosić.

– Chyba pan rzeczywiście powinien – powiedziała, ale zupełnie bez wyrzutu.

Trzymała sąsiadów na dystans

Mieszkaliśmy płot w płot od kilku lat, odkąd się sprowadziliśmy do nowego domu, jednak niewiele wiedziałem o tej kobiecie. Była po pięćdziesiątce, ale trzymała się nieźle, chociaż to zależało też od dnia. Czasem wyglądała bardziej atrakcyjnie, a czasem mniej. Chodziło chyba o to, że miewała strasznie zmęczoną twarz.

Jeśli ktoś sądzi, że to wstęp do opowieści o sąsiedzkim romansie, muszę uprzedzić, że bardzo się myli. Mieszkaliśmy w naszym wymarzonym domu z Kasią i dziećmi, nie w głowie były mi jakieś skoki w bok, tym bardziej że sąsiadka była ode mnie sporo starsza. A poza tym trzymała się od wszystkich na dystans.

– Odbiło babie po rozwodzie – mówił Jacek, mieszkający dwa domy od nas. – Kiedyś poszedłem ją zaprosić na grilla, to mnie zbyła jak szczeniaka. Miałem wrażenie, że wprawdzie na mnie patrzy, ale chyba nie widzi. Poczułem się jak powietrze.

W sumie wszyscy sąsiedzi, z którymi się spotykaliśmy, mieli podobne zdanie. Sąsiadka była nieprzystępna i niechętna kontaktom. Podobno kiedyś bywało inaczej, ale odkąd rozstała się z mężem, zupełnie zamknęła się w sobie.

– Chłop nie mógł z nią wytrzymać – śmiał się Heniek, mieszkający z drugiej strony posesji sąsiadki. – Ale z niego też było niezłe ziółko. Biedaczka nosiła takie poroże, że się zastanawiałem, jak w ogóle jest w stanie przejść przez drzwi. Może ze wstydu z nikim nie gada? A może po prostu jest wredna.

Nie mieliśmy jakichś nieporozumień, życie towarzyskie ograniczało się do „dzień dobry”. Ale pewnego dnia wybuchła awantura.

To była niedziela, koło dziewiątej. Kubuś z Elizką i dwojgiem kuzynostwa hałasowali na dworze. Zerwali się wyjątkowo wcześnie, ale też letni dzień aż zachęcał do wstania. A poza tym kiedy dzieciaki mają towarzystwo, stają się bardzo ożywione. W pewnej chwili synek przybiegł do kuchni.

– Tatusiu, ta pani na nas krzyczy!

– Jaka pani? – spytałem.

– Sąsiadka!

Wyszedłem z domu. Rzeczywiście, pani Leokadia stała przy płocie, a dzieciaki ucichły.

– Przepraszam – powiedziała, zanim zdążyłem zapytać, o co chodzi. – Czy dzieci mogą być ciszej? Mam za sobą ciężką noc, chciałabym się wyspać.

– Jest jasny dzień – odparłem niezbyt grzecznie. Ta nieuprzejmość była w dużej części skutkiem kaca, który mnie dręczył po spędzeniu z bratem wczorajszego wieczoru. – Dzieci mają prawo pohałasować.

– Ale okna mojej sypialni wychodzą na tę stronę – odparła.

– Boże, to niech się pani położy gdzie indziej!

– Drogi panie – odpowiedziała sąsiadka z ledwie hamowaną złością. – Nie rozumiem, dlaczego mam spać na jakiejś kanapie, skoro mam sypialnię. A dzieci mogłyby się przecież pobawić z drugiej strony waszego domu.

– Nie widzi pani, że już się tutaj rozłożyły? – warknąłem i nagle jakby diabeł we mnie wstąpił. – Co się pani uparła na tę sypialnię? Żeby jeszcze miała pani z kim spać, ale męża się pani pozbyła, więc wszystko jedno!

Jeszcze kiedy mówiłem, zacząłem żałować wybuchu, ale język sam mi się obracał w ustach. Sąsiadka patrzyła na mnie zaskoczona.

– Sąsiedzi opowiedzieli mi, że kazała mu się pani wynosić! – ciągnąłem. – Ale ja nie jestem pani mężem i zapewniam, że mnie stąd pani nie wykurzy! Dobrze, że nie ma pani dzieci, bo trzeba by im tylko współczuć.

Zamilkłem. Spodziewałem się, że odpowie pięknym za nadobne i zaraz się nasłucham czegoś o sobie, ale tak się nie stało. Owszem, otworzyła usta raz i drugi, jakby chciała mnie ochrzanić, jednak powiedziała coś, co mnie zaskoczyło.

– Łatwo kogoś oceniać, nie wiedząc, jak wygląda jego życie – głos miała stłumiony i smutny. – A ja miałam pana za kulturalnego, miłego człowieka…

Nawet przez opary kaca dotarło do mnie, że właśnie oberwałem mocniej, niż gdyby wzięła jakiś konar i rąbnęła mnie z całej siły w głowę. Nie byłem w stanie odpowiedzieć.

– Dobrze, pójdę spać gdzie indziej – dorzuciła, zanim odeszła.

Może kiedyś przy jakiejś okazji uda się sprawę wyjaśnić

Wróciłem do domu z początku przygaszony, ale już po drodze zacząłem nabierać animuszu.

– No to jej nagadałem – stwierdziłem z nieco sztucznym zadowoleniem, wchodząc do kuchni.

Mój brat też już wstał i pił właśnie aromatyczną kawę. Bratowa była w łazience, bo słyszałem szum wody spod prysznica.

– Czego chciała? – spytała żona.

– Przeszkadza jej, że dzieciaki się bawią. Bo niby taka zmęczona. Faktycznie wygląda jak śmierć na chorągwi, ale czego się czepia?

Kasia spojrzała na mnie spod zmrużonych powiek. Doskonale wiedziała, że wczoraj zdrowo przesadziłem.

– Jak się kładłyśmy z Mają o czwartej, to tam jeszcze paliło się światło – powiedziała.

Wzruszyłem ramionami. A co mnie to obchodzi? Niech się sąsiadka dostosuje do innych. Ale w głębi duszy czułem, że przesadziłem. Nic z tym teraz nie zrobię. Może kiedyś przy jakiejś okazji uda się sprawę wyjaśnić.

Mimo wszystko wyszedłem do naszych dzieciaków i kazałem im się przenieść gdzie indziej. Babsko jeszcze gotowe zadzwonić na policję. Nic by nam nie groziło, ale to żadna przyjemność tłumaczyć się patrolowi. Tak sobie wmawiałem, chociaż w istocie rzeczy wciąż widziałem okropnie zmęczone oczy pani Leokadii.

Kilka miesięcy później Kasia wróciła od siostry w fatalnym nastroju.

– Z tatą jest coraz gorzej – oznajmiła. – Nie wiemy, co robić…

Teść cierpiał na chorobą Alzheimera. Choroba zaczęła się ujawniać dziesięć lat wcześniej, ale wtedy nikt nie zwracał na to większej uwagi. Żyła jeszcze teściowa, zajmowała się mężem. Zresztą, zwalało się to wszystko na sklerozę. Kiedy jednak raz i drugi wyszedł z domu i nie mógł wrócić, a potem gdy zupełnie zaczął zapominać, gdzie mieszka i kazał się taksówkarzowi zawieźć pod adres nieaktualny od trzydziestu lat, zmusiliśmy teściów, żeby go skonsultować ze specjalistami. I usłyszeliśmy wyrok.

Znający się na rzeczy mówią, że alzheimer jest chorobą całej rodziny, nie tylko samej ofiary. Święta prawda. Człowiek cierpiący na ten zespół zaburzeń z automatu staje się centrum zainteresowania całego otoczenia. Z czasem sprawa się pogarsza. Chory nie poznaje bliskich, staje się nieufny, więc nie chce przyjmować leków, bo uważa, że ktoś chce go otruć.

Najgorzej przeżywały to oczywiście córki, które często traktował okropnie. Trudno sobie powiedzieć, że to po prostu choroba, kiedy własny ojciec zachowuje się jak obcy. W dodatku wrogo nastawiony.

– Co robić? – wzruszyłem ramionami. – Przecież wiadomo było, że nie będzie lepiej, tylko gorzej.

– Myślisz, że to już czas? – spytała moja żona z obawą. Nie chciała usłyszeć odpowiedzi.

Widziałem, co się dzieje, bo byłem tydzień wcześniej u szwagierki. To u niej mieszkał ojciec. W naszym domu za nic nie chciał się zatrzymać. Być może czułby się już zupełnie wyobcowany, a dziurawa pamięć całkiem by go zawodziła. Nie miałem pojęcia, nie jestem lekarzem. Zresztą oni też przecież nie wiedzą wszystkiego.

– Co mówi doktor? – dopytałem.

– To samo co ty – odparła ponuro. – Że można oddać go pod opiekę do dobrego hospicjum. Niewiele mu już zostało, a męczy siebie i nas.

– Właśnie. On się męczy, ty się męczysz, o Sylwii nawet nie wspomnę. Trzeba się rozejrzeć za jakimś ośrodkiem.

Wtedy żona powiedziała, że lekarz dał jej adres doskonałej placówki, która specjalizuje się w opiece właśnie nad chorymi na alzheimera.

– Tylko tam jest duże obłożenie – westchnęła. – Nie wiem, czy nam się uda…

Tak właśnie dowiedzieliśmy się, gdzie pracuje nasza sąsiadka. Zrobiło mi się strasznie głupio

Nie mieliśmy zielonego pojęcia, że nasza sąsiadka prowadzi hospicjum. Skąd zresztą mogliśmy wiedzieć, skoro nie utrzymywaliśmy kontaktów? Ośrodek był położony w drugim końcu miasta, a nikt się panią Leokadią przecież specjalnie nie interesował.

W gabinecie na chwilę zapadła niezręczna cisza. Ktoś ją musiał przerwać. I kto, jeśli nie ja?

– Najmocniej panią przepraszam za tamto – powiedziałem. – Byłem, jak to się mówi, wczorajszy, ale to mnie nie usprawiedliwia. Zachowałem się po prostu po chamsku.

Patrzyła na mnie przez chwilę.

– Wie pan, najbardziej ubodło mnie nie to, że wypomniał mi pan wyrzucenie męża. To był drań i tylko ja wiem, ile mnie kosztowało to małżeństwo. Poza tym, wbrew temu, co panu powiedziano, nie ja go pognałam, ale sam odszedł do kochanki. Jednak to, że rzucił mi pan w twarz brak dzieci… Zabolało strasznie. Zapewniam, że to jest nie mój wybór. Tak mi się życie ułożyło.

– Tym bardziej przepraszam…

Uśmiechnęła się i wstała.

– W sumie ja też mogłam to inaczej rozegrać. Nie powinnam podnosić głosu na dzieci, tylko przyjść do państwa i poprosić, żebyście je uspokoili, kazali się bawić gdzie indziej. Tylko że byłam potwornie zmęczona. W poniedziałek miała się zacząć kontrola w hospicjum, a ja chcę, żeby tu wszystko było w najlepszym porządku.

Zamilkła na chwilę, a ja się nie odzywałem, wiedząc, że to jeszcze nie koniec.

– Odkąd rozstałam się z mężem, rzuciłam się w wir pomagania innym. A że mam odpowiednie wykształcenie, trafiło mi się to stanowisko. Stało się dla mnie sensem istnienia.

– Nawet pani nie wie, jak mi jest potwornie głupio – mruknąłem. – Nie miałem pojęcia, dlaczego czasem wygląda pani na taką zmęczoną.

– To teraz już pan wie – odparła sąsiadka. – A teraz, skoro już sobie wyjaśniliśmy, co trzeba, proszę iść do żony. Widzę, że bardzo przeżywa powierzenie taty naszej opiece. To zawsze jest trudne dla bliskich.

Potem zadałem jeszcze jedno, bardzo istotne dla mnie pytanie

Wyszedłem z gabinetu pani Leokadii, jednocześnie czując ulgę, jak i jeszcze pulsujący wstyd. To się popisałem tamtej niedzieli… Wprawdzie kobieta chciała wziąć część winy na siebie, lecz nie było mi od tego lepiej.

– No i co? – spytała Kasia.

– Przeprosiłem – odparłem cicho. – Co mogłem innego zrobić?

– Jaka to musi być złota kobieta – zauważyła żona. – Przecież mogła nas z zemsty odesłać z kwitkiem i nikt by złego słowa by powiedział. Nie ma miejsc i tyle.

– Ona nie jest z takich, co się mszczą – powiedziałem.

– Na szczęście – mruknęła Kasia.

Kiedy siedzieliśmy w samochodzie, odwróciłem się do niej.

– Wiesz, zapytałem ją, czy przyjdzie do nas na kolację w najbliższą sobotę – oznajmiłem.

Oczy żony stały się wielkie jak spodki.

– Tylko nie mów, że się zgodziła.

– Owszem – odparłem z uśmiechem. – Zgodziła się. Powiedziała, że powinna wreszcie wyjść do ludzi, bo zamknęła się całkiem w swoim świecie i czuje, jak powoli dziczeje.

Kasia patrzyła na mnie przez kilkanaście sekund.

– Wiesz, że to naprawdę znakomity pomysł? – spytała.

Reklama

Wiedziałem.

Reklama
Reklama
Reklama