„Sąsiadka żyła w biedzie i miała stracić dzieci. Musiałam potrząsnąć ludźmi ze wsi, żeby ją ratować”
„Naszej sąsiadce Bogusi - samotnej matce kilkorga dzieci - groziły bezdomność i odebranie dzieci. Nie mogłyśmy tak tego zostawić. Jak baby coś postanowią, to nie ma siły, co by je powstrzymała! Skrzyknęliśmy się i całą wsią wyremontowaliśmy jej dom”.
- Elżbieta, lat 63
Zawsze marzyłam o życiu na wsi. Kiedy więc po wielu latach ciężkiej pracy mąż zdecydował się wreszcie przekazać firmę budowlaną naszemu synowi i wybudować dom w maleńkiej miejscowości na Podlasiu, aż popłakałam się ze szczęścia. Wreszcie miałam to, o czym marzyłam: cichą, spokojną przystań wśród pól i lasów. Z dala od miejskiego smrodu, zgiełku i pośpiechu.
W nowym miejscu od razu mi się spodobało. Okolica piękna, ludzie mili. Początkowo trochę nieufni i podejrzliwi, jak to do obcych z wielkiego miasta, ale gdy już nas trochę poznali, serdeczni i bardzo otwarci. Zwłaszcza kobiety. Wpadały do mnie pod byle pretekstem albo zapraszały do siebie. Częstowały obiadem, domowym ciastem, nalewką. A wreszcie zaprosiły do udziału w spotkaniach koła gospodyń wiejskich. W ciągu kilku miesięcy zaprzyjaźniłam się prawie ze wszystkimi kobietami. Wyjątkiem była Bogusia.
Niewiele o niej wiedziałam. Tylko tyle, że mieszkała z trójką dzieci na skraju wsi. Bardzo rzadko przychodziła na spotkania koła, a jak już wpadła, to trzymała się z boku. Inne kobiety dowcipkowały, przekrzykiwały się, a ona milczała. Siedziała smutna, zalękniona. Kilka razy próbowałam z nią porozmawiać, ale odpowiadała coś tam półgębkiem i uciekała speszona na drugi koniec sali. Jakby się czegoś wstydziła. Nie dawało mi to spokoju. Któregoś wieczoru, gdy jak zwykle spotkałyśmy się w remizie, postanowiłam dowiedzieć się o niej czegoś więcej.
Nie mogłam zasnąć. Tak się wierciłam, aż Tadek się obudził
– Słuchajcie, co jest tej Bogusi? Dlaczego tak rzadko się odzywa? Nieśmiałość ją zżera, czy co? A może ze mną nie chce gadać? – zapytałam. Kobiety popatrzyły na siebie znacząco.
– Nie o to chodzi – odezwała się wreszcie Kaśka Walendziakowa. – Kilka lat temu chłop zostawił ją samą z dzieciakami. Z ostatnim to jeszcze w ciąży była, gdy uciekł do miasta i ślad po nim zaginął. Wszystkie pieniądze ze sobą zabrał i jeszcze długów zostawił. Choć haruje biedaczka na gospodarstwie od świtu do nocy, ledwie wiąże koniec z końcem. Ale o dzieciaki, trzeba przyznać, dba. Kocha je nad życie. Sobie od ust odejmie, żeby miały, co potrzeba.
Zobacz także
– O rany – westchnęłam.
– Najgorsze, że chałupa jej się wali. Jeszcze rok, dwa i dach zapadnie się do środka. A wtedy… Strach pomyśleć, co się stanie. Boguśka w stodole chyba zamieszka, bo nie ma żadnych krewnych. A dzieciaki do domu dziecka trafią. Ale takie jest życie. Jedni mają z górki, inni pod górkę. I nic nie można poradzić.
Po powrocie do domu długo nie mogłam zasnąć. Mąż już smacznie chrapał, a ja przewracałam się z boku na bok. Przez cały czas myślałam o Bogusi. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, co musi przeżywać. Tak się wierciłam, aż Tadek się obudził.
– O matko, kręcisz się i kręcisz. Męczy cię coś? – ziewnął.
– A żebyś wiedział. Dzisiaj rozmawiałam z kobietami o Bogusi… Tej, co mieszka na końcu wsi. Ty wiesz, jaką ona ma tragiczną sytuację? Trzeba jej jakoś pomóc – odparłam i opowiedziałam mu, co usłyszałam na spotkaniu.
O walącym się dachu, groźbie odebrania dzieci. Mąż słuchał mnie z uwagą.
– No dobra, jutro pójdę obejrzeć ten dom. Może nie jest aż tak źle. I pomyślimy, co dalej. A teraz możesz się wreszcie przestać wiercić? Do rana daleko, chciałbym się jeszcze zdrzemnąć – nakrył się kołdrą po sam czubek nosa.
– Po tym, co powiedziałeś, będę leżeć cichutko i spokojnie jak trusia – uśmiechnęłam się. Mój Tadek może nie był ideałem, ale miał jedną wielką zaletę: jeśli już się do czegoś zobowiązał, zawsze dotrzymywał słowa.
Wiedziałam, że następnego dnia odwiedzimy Bogusię.
Wybraliśmy się do niej z samego rana. Nie przywitała nas z otwartymi ramionami. Początkowo nie chciała nas nawet wpuścić na podwórko. Chyba myślała, że bogaci miastowi przyszli pooglądać, jak się w biedzie żyje. Dopiero jak mąż powiedział, że jest budowlańcem i może ewentualnie pomóc w remoncie domu, rozpogodziła się i zaprosiła nas do środka.
– Modliłam się do pana Boga, żeby się nade mną ulitował i zesłał ratunek. I chyba mnie wysłuchał – cieszyła się.
Mąż oglądał dom ponad godzinę. Coś tam mierzył, stukał, pukał. Gdy skończył, miał niewesołą minę.
– Nie wygląda to dobrze… Dach trzeba zrobić nowy, podłogi, mury osuszyć. Trudna sprawa, naprawdę trudna sprawa… – zawiesił głos.
– To nic się nie da zrobić? – zapytała Bogusia
– Tego nie powiedziałem. Da się. Tyle tylko, że to kosztowny remont. Potrzebne materiały budowlane, no i ludzie do roboty – odparł.
– To znaczy, że nic się nie da zrobić. Nie mam pieniędzy. Ani na materiały, ani na ludzi – łzy zakręciły się jej w oczach.
– Nie martw się, mój Tadek nigdy się nie poddaje. Na pewno coś wymyśli – próbowałam ją pocieszać. Tylko machnęła ręką.
– Nie ma o czym gadać… Ale dziękuje i za to, że przyszliście. Człowiekowi zawsze lżej na duszy, gdy wie, że ktoś chciał odmienić jego los – powiedziała ze smutkiem w głosie. Gdy odchodziliśmy, byłam pewna, że nie wierzy, iż w jej życiu coś może zmienić się na lepsze.
Przez całą drogę mąż nie odezwał się ani słowem. A gdy znaleźliśmy się w domu, od razu zamknął się w swoim gabinecie. Jesteśmy małżeństwem od ponad trzydziestu pięciu lat i wiem, że w takim momentach nie wolno mu przeszkadzać. Bo to oznacza, że nad czymś intensywnie myśli. Zajęłam się więc swoimi sprawami. Ale minęła godzina, potem druga i trzecia, a drzwi do jego gabinetu wciąż były zamknięte. Zajrzałam do środka. Siedział za biurkiem i coś tam liczył na kartce. Nawet nie zauważył, że weszłam.
– Kochanie, wszystko w porządku? – zapytałam. Podniósł głowę.
– Chyba wiem, jak pomóc tej Bogusi.
I przez następne minuty wprowadzał mnie w szczegóły swojego planu.
– Z materiałami nie będzie kłopotu. Trochę z budowy zostało, resztę dowiezie nasz Sylwek. Już dzwoniłem do niego. Powiedział, że pomoże – raz, że to poważna sprawa, dwa – ojcu się nie odmawia. Nawet blachę na pokrycie dachu załatwiłem od hurtownika. Mówi, że kolor wyblakły, bo na słońcu leżała, ale to przecież w niczym nie przeszkadza.
– Czyli problem mamy z głowy!
– Nie do końca. Nie mam pojęcia, skąd wziąć darmowych robotników. Sam mogę wiele rzeczy zrobić, ale nie wszystko. Może ty coś wykombinujesz?
– Czekaj, a może chłopaki ze wsi pomogą? Mówiłeś, że chwalili się, jak to dorabiali sobie w budowlance – krzyknęłam.
– Pomysł dobry. Ale sama wiesz, jak to jest. Od wiosny do jesieni na gospodarstwie jest mnóstwo roboty. Nie będą mieli chęci ani czasu harować przy remoncie. I to jeszcze za darmo! Jak znam życie, to nikt nie pomoże – westchnął.
– Nie zniechęcaj się tak szybko. Nie znasz siły babskiej perswazji!
– Zamierzasz chodzić po domach i przekonywać każdego mężczyznę?
– Nie. Pogadać z ich żonami i matkami. Jak one się zgodzą, to ich mężowie i synowie nie będą mieli wyjścia. Uciekną z domu, byleby tylko nie słuchać ich gadania – zapewniłam.
W sali zapanowała cisza
– No cóż, trzymam kciuki – powiedział. Z jego miny wynikało jednak, że raczej wróży mi klęskę.
Na spotkanie w remizie szłam z duszą na ramieniu. Nie miałam pojęcia, jak kobiety zareagują na mój pomysł. Im byłam bliżej, tym ogarniały mnie coraz większe wątpliwości. „A jak mnie pogonią, że zawracam im głowę cudzymi problemami?” – zastanawiałam się. Przecież im też się nie przelewało, miały swoje zgryzoty. Dlaczego więc miałyby namawiać swoich mężów do pracy za darmo? Przecież w tym samym czasie mogliby gdzieś dorobić. „Trudno. Co ma być, to będzie” – powiedziałam do siebie, wchodząc do środka.
Spotkanie przebiegało jak zwykle. Kobiety śmiały się, plotkowały, wspominały. Tylko mnie jakoś nie było wesoło. Szybko to zauważyły.
– Co tak milczysz? Krzywdę ci ktoś zrobił, czy co? – odezwała się Kaśka
– Nie mogę zapomnieć o Bogusi. Nie szkoda ci jej? Bo ja spać spokojnie nie mogę. Co tylko pomyślę o niej i dzieciakach, to mi się serce w plasterki kraje – odparłam. Kobiety umilkły i zaczęły przysłuchiwać się naszej rozmowie.
– Pewnie, że szkoda. I to bardzo. Ale cóż mogę poradzić?
– Możesz! Wszystkie możecie. Jeżeli zgodzicie się na mój plan, Bogusia będzie miała wyremontowany dom – odparłam. – Materiały budowlane już są. Mój Tadek załatwił. Potrzeba tylko ludzi. Jakbyście zachęciły mężów do pracy, w miesiąc wszystko byłoby gotowe! – wypaliłam.
W sali zapanowała cisza. Kobiety patrzyły to na siebie, to na mnie.
– Trudno będzie ich namówić, oj trudno. Mój po robocie to zje i od razu przed telewizorem się rozwala. I żadna siła go stamtąd nie ściągnie – odezwała się wreszcie Kaśka.
– Siła może nie, ale ty na pewno dasz radę – uśmiechnęłam się. – Ale teraz na poważnie. Bez naszej pomocy Bogusia zginie. Chcecie mieć na sumieniu ją i jej dzieci? Przecież to wasza sąsiadka. Znacie się od lat! – przemawiałam do ich sumień. Kobiety spuściły głowy.
– Nie ma co gadać. Już dawno powinniśmy ruszyć cztery litery… Mój chłop na pewno przyjdzie – odparła Baśka.
– I mój! – dodała zaraz Jadwiga.
– I mój! – zakrzyknęła Jolka.
W remizie zawrzało. Kobiety mówiły jedna przez drugą. Każda deklarowała, że jej mąż lub syn stawi się na budowie. I opowiadała, jakim to sposobem go do tego namówi, gdyby się opierał. Śmiechu było przy tym co niemiara. Zanim się rozeszłyśmy, obiecałyśmy sobie, że choćby się waliło i paliło, Bogusia będzie miała nowy dom.
Imprezowaliśmy w remizie do białego rana. Okazja była nie byle jaka!
Nie będę was zanudzała szczegółami z budowy. W każdym razie kobiety stanęły na wysokości zadania. Do pomocy zgłosili się wszyscy mężczyźni, którzy mieli pojęcie o tynkowaniu, murowaniu, kładzeniu dachu. Przychodzili na zmianę, w każdej wolnej chwili. Podobno nawet nie trzeba było ich specjalnie namawiać. Tylko Walendziak trochę się opierał. Tak jak przewidywała Baśka, za nic w świecie nie chciał oderwać się od telewizora. Ale jak mu przeniosła pościel do gościnnego pokoju, od razu zmiękł. I harował przy dachu najciężej ze wszystkich. Przykręcał blachę, choć żar się z nieba lał jak na Saharze. Tylko nieliczni to wytrzymywali.
Wspólny wysiłek przyniósł zadziwiające efekty. Remont trwał nie miesiąc, ale zaledwie dwa tygodnie! Bogusia przez ten czas mieszkała z dzieciakami u nas. Dobrze pilnowałam, żeby nie zaglądała na budowę. Chciałam, żeby miała niespodziankę. Gdy po raz pierwszy zobaczyła swój nowy dom, nie potrafiła powstrzymać łez radości. Wszyscy zresztą płakaliśmy. A potem imprezowaliśmy w remizie do białego rana. Grała muzyczka, było wesoło. Okazja była przecież nie byle jaka!
Od tamtej pory minął rok. W naszej wsi wszystko toczy się jak dawniej. Tylko jedno się zmieniło. Bogusia częściej niż kiedyś przychodzi na spotkania w remizie. I nie siedzi już w kącie. Śmieje się, dowcipkuje ze wszystkimi. Kiedy tak na nią patrzę, to sobie myślę, że warto pomagać. Choćby po to, by zobaczyć taką przemianę i taki szczęśliwy uśmiech.