„Sąsiadki wykorzystywały moje dobre serce. Za czas i pracę płaciły mi bombonierką lub zmiętą książką”
„Ludzie nie mają za grosz przyzwoitości. Gdy tylko mogą, nigdy nie przepuszczą okazji, by kogoś wykorzystać. Miałam nadzieję, że jeśli zrobię to dobrze, ona poleci mnie swoim koleżankom”.
- Katarzyna, 49 lat
W pracy nie układało mi się najlepiej. Niby byłam związana z firmą od osiemnastu lat, ale dla nowych szefów to nic nie znaczyło. Oni stawiali na młodość. Miałam najwięcej lat w zespole i zaczynałam odczuwać, że wszyscy oczekują ode mnie, iż zwolnię miejsce dla kogoś we „właściwym” wieku. Nie zrobiłam tego, więc w końcu zwolniono mnie.
– Nie mieli prawa! – denerwował się Karol, mój mąż. – Na jakiej niby podstawie dali ci wypowiedzenie?!
– Reorganizacja, likwidacja stanowiska – wzruszyłam ramionami, bo chociaż teoretycznie mogłam walczyć, to wiedziałam, że nie ma po co. – Dali mi trzymiesięczną odprawę. Co zrobić… Poszukam czegoś nowego.
Tyle że to nie było wcale takie proste. Znałam się na sprawach związanych z prowadzeniem konkretnej, dość niszowej działalności na rynku, ale gdybym chciała zaczynać od zera, musiałabym nauczyć się nowych rzeczy. No i nikt nie palił się do zatrudniania pięćdziesięciolatki…
Na takie usługi jest całkiem spory popyt
– Dobra, to może spróbujmy inaczej – zaproponował w końcu mój mąż. – Co lubisz robić? Szyć, prawda?
Uśmiechnęłam się, bo tę rozmowę prowadziliśmy w tak zwanym pokoju gościnnym, który od dawna służył mi za mini-pracownię krawiecką. Za pieniądze z odprawy kupiłam sobie wreszcie naprawdę porządną maszynę do szycia i właśnie pracowałam nad patchworkową kapą na łóżko.
Przyznałam, że rzeczywiście, lubię bawić się materiałami, igłą i nitką. Od zawsze coś przerabiałam, poprawiałam albo szyłam od zera, czasami nawet według własnych wykrojów. Jednak to było bardziej hobby niż praca i wiedziałam, że tak naprawdę żadna ze mnie krawcowa.
– Ale to lubisz – nie ustępował Karol. – Potrafisz z byle szmaty z lumpeksu zrobić porządne spodnie i koszulę jakby szytą na miarę.
Aby udowodnić swoje słowa, poklepał się po udach i torsie. Faktycznie, miał na sobie rzeczy, które kilka miesięcy wcześniej przerobiłam tak, że leżały idealnie i świetnie się prezentowały.
– Mogłabyś otworzyć własną pracownię, robić poprawki krawieckie. Jest chyba na to popyt, no nie?
Zamyśliłam się. Tylko na naszym osiedlu pracowni poprawek krawieckich było ze trzy, na ogół mieściły się na parterze bloków. Często, chodząc z psem, widziałam panie wchodzące i wychodzące z takich punktów usług. Tyle że mnie nie było stać na wynajem lokalu, szyld ani reklamę, żeby zdobyć pierwsze klientki.
Faktem było jednak, że czas spędzony przy maszynie mi się nie dłużył i naprawdę to lubiłam. Patchworkowa kapa została już ukończona i znajomi, którzy nas odwiedzali, uważali ją za prawdziwe dzieło sztuki. W domu mieliśmy też uszytą przeze mnie pościel i zasłony, a Karol i ja od dawna nie chodziliśmy w rzeczach prosto ze sklepu.
Większość naszych ubrań pochodziło ze szmateksów. Szukałam ładnych, porządnych materiałów, kupowałam rzeczy o kilka numerów za duże, a potem dowolnie je przerabiałam. Mąż miał więc idealnie dopasowane koszule i spodnie, a ja spódnice, bluzki i nawet płaszcze, bo moja maszyna była też przeznaczona do krawiectwa ciężkiego.
Pomyśleliśmy, że na razie będę pracować w domu, a kiedy zbuduję sobie bazę klientów, poszukamy jakiegoś lokaliku do wynajęcia. Pierwszą osobą, która poprosiła mnie o małą przeróbkę, była sąsiadka, która nieraz podziwiała, jak ładnie poprawiłam sobie palto czy sukienkę.
– Pani Kasiu kochana – zwróciła się do mnie na klatce. – Ja mam taką prośbę: kupiłam na wyprzedaży sukienkę na ślub córki, ale jest trochę za luźna na dole, za to przyciasna w biuście. Nie dałaby pani rady popuścić zaszewek u góry i troszkę zwęzić w biodrach, żeby to jakoś na mnie wyglądało?
Pomyślałam, że to znak. Oto moja pierwsza klientka. Jeśli zrobię jej idealnie tę kieckę, to poleci mnie koleżankom.
– Oczywiście, pani Agato. Niech pani przyjdzie dzisiaj po południu, coś wymyślimy – odparłam.
Cóż, sukienka nie tyle była „przyciasna w biuście”, co po prostu ze dwa numery za mała na panią Agatę. Na szczęście była też mocno rozszerzana na dole, więc wymyśliłam, że ją zwężę, a z wyciętego materiału zrobię dodatkowe zaszewki u góry. Obmierzyłam starannie sąsiadkę, rozrysowałam sobie co i jak, i obiecałam, że do soboty sukienka będzie gotowa.
Tak naprawdę jednak to nie była tylko poprawka. Musiałam de facto uszyć nową sukienkę. Całkowicie zmieniłam fason, tu musiałam spruć, tu powycinać, tam doszyć. Żeby to jakoś wyglądało, wykonałam też pasek z tego samego materiału. Pod koniec pracy byłam zadowolona, chociaż także zmęczona. Siedziałam nad tą kiecką wiele godzin.
– Niesamowite! Pani to ma talent! – wykrzyknęła pani Agata, przebrawszy się w swoją nową kreację. Naprawdę nową, bo z tym, co kupiła za grosze na wyprzedaży, suknia nie miała już wiele wspólnego.
Podziękowała mi wylewnie i zostawiła paczkę kawy. Cóż, nie rozmawiałyśmy o zapłacie, więc nie spodziewałam się pieniędzy. Miałam za to nadzieję, że o swoim zadowoleniu z mojej usługi powie znajomym i w ten sposób zyskam kolejne klientki.
W podziękowaniu dostałam czekoladki
No i zyskałam. Niedługo potem zjawiła się u mnie jej córka, ta, co brała ślub. Była w ciąży i przyszła z prośbą, żeby wszyć jej gumki do kilku par spodni, bo nie chciała wydawać pieniędzy na specjalne ciążowe ubrania.
– Oczywiście, to żaden problem – odpowiedziałam i wzięłam od niej całą stertę ciuchów.
Niby to była drobna robótka, ale też spędziłam nad tym kilka godzin. Do tego pani Marta przymierzyła potem każdą parę z tych spodni i musiałam dwie z nich jeszcze poprawiać. Efekt końcowy ją zadowolił i podziękowała mi… pudełkiem czekoladek.
– Wolałbym, żeby ci zapłaciła w gotówce – mruknął Karol, kiedy posunęłam mu pod nos pralinki.
– No wiesz, jeszcze nie mam oficjalnie żadnej pracowni – odparłam, wysysając likier z czekoladki. – Nie bardzo wiedziałam, jak jej powiedzieć o pieniądzach…
Nie wiedziałam też, jak to załatwić z kolejną osobą, która poprosiła mnie o „małą przeróbkę”. Pani Małgosia, którą często spotykałam na spacerach z psem, ostatnio mocno schudła i widać było, że ubrania na niej wiszą.
– A tak, wie pani… Lekarz mnie postraszył i kazał schudnąć dziesięć kilo – wyjaśniła. – Łatwo nie było, ale lepiej się teraz czuję. Tylko widzi pani, wszystko wisi na mnie jak na wieszaku. A pani to tak ładnie potrafi wszyściutko przerobić, zwęzić. Mogłabym do pani wpaść z kilkoma spódniczkami?
Zgodziłam się i wpadła jeszcze tego samego dnia. Faktycznie, sporo było do zwężania, i to nie tylko spódnic, bo pani Małgosia przyniosła też wyjściową garsonkę, żakiet i lekki płaszczyk.
– Słuchaj, ty znowu nie powiedziałaś jej, że zrobisz to za opłatą? – Karol skrzywił się na widok sterty ciuchów przy maszynie. – Musisz zacząć brać od tych kobiet pieniądze! Przecież ty wykonujesz normalne usługi krawieckie, one mają swoją wartość. I to na pewno dużo większą niż paczka
kawy czy bombonierka!
Wiedziałam, że miał rację, ale po prostu nie potrafiłam powiedzieć kolejnej osobie, która o coś mnie prosiła, że to kosztuje tyle i tyle. No bo jak? Sąsiadka ma spódniczkę do zwężenia, ktoś inny gumkę do wszycia, zdarzyło się też, że ktoś mi przyniósł palto z brzydko rozprutą kieszenią czy futerko do obszycia kaptura. Już nie wspomnę, że takie rzeczy jak wszywanie suwaków, czy skracanie spodni robiłam od ręki od dawna.
Wystarczyło, że ktoś do mnie wpadł „na kawę”, a ja podczas rozmowy dokonywałam tych drobnych przeróbek. Zwykle taki ktoś w podziękowaniu przynosił kawałek ciasta, a jeden kolega męża za skrócenie nogawek w trzech parach spodni podarował mi koszyk owoców z własnej działki. Nikt jednak nawet nie zapytał, czy nie wolałabym pieniędzy.
Nie chciałam wyjść na zachłanną i chciwą
Karol był coraz bardziej zniecierpliwiony moim szyciem za darmo. Uważał, że jeśli mamy myśleć o wynajęciu lokalu albo choćby o rejestracji działalności, to muszę mieć pieniądze na start. Pieniądze, a nie kawę, ciasto, słodycze czy truskawki.
– Ale wiesz, Karolek, ja i tak nie mam przecież co robić… – tłumaczyłam mu raz po raz. – Mam siedzieć cały dzień bezczynnie?
– Nie o to mi przecież chodzi – mruknął, a ja westchnęłam ciężko.
On nic nie rozumiał… Ja zwyczajnie wstydziłam się rozmawiać z ludźmi o pieniądzach. Przecież wszyscy wiedzieli, że jestem bezrobotna, mam mnóstwo czasu, dobrą maszynę i trochę talentu. Każdy pewnie uważał, że nic mi się nie stanie, jeśli poświęcę godzinkę czy dwie na jego spodnie, spódniczkę czy żakiecik. A pieniądze to już poważna sprawa. Nie chciałam wyjść na zachłanną. Gdybym wspomniała o zapłacie, ludzie mogliby mnie uznać za chciwą albo cwaniaczkę…
W końcu jednak tych bezpłatnych zleceń zrobiło się mniej i zabrałam się za kolejną patchworkową narzutę. Wcześniej sprawdziłam w internecie, że za taką ładnie zrobioną kołdrę czy kapę można dostać nawet tysiąc złotych. Usiadłam więc, zaplanowałam wzór, pozbierałam ścinki materiałów i zaczęłam szyć moje małe arcydzieło. Potem bratanek męża wystawił je w internetowym serwisie aukcyjnym i ludzie zaczęli licytować.
– Najwyższa oferta to siedemset dwadzieścia pięć złotych – oznajmił Patryk. – Nieźle, ciociu! Powinnaś sprzedawać więcej takich kołder.
Pomyślałam, że zarobione w ten sposób pieniądze zainwestuję w nowe tkaniny na kolejny patchwork. Takie naprawdę dobrej jakości, dobrane kolorystycznie. Wszystko sobie narysowałam, pokolorowałam kredkami. Miałam kilka gotowych projektów i z nimi pojechałam do sklepu z tkaninami.
Tego samego dnia, gdy wróciłam z ogromną paczką materiałów, napisała do mnie stara znajoma z wakacji. Nie utrzymywałyśmy kontaktów, ale miała mój numer i nie zawahała się go użyć, kiedy przypomniała sobie, że większość moich ciuchów, którymi tak się zachwycała, to moje własne dzieła.
Iza właśnie zmieniała pracę. Musiała biegać ze spotkania na spotkanie i zależało jej, żeby zrobić dobre wrażenie na potencjalnych pracodawcach. Wymyśliła sobie, że najlepiej sprzeda swoje umiejętności w garsonce z uszlachetnionej wełny. W kolorze granatowym z dodatkiem fuksji, taką miała wizję. I chciała, żebym to ja jej tę garsonkę uszyła.
– No nie wiem… – zadzwoniłam do niej pełna wątpliwości. – Ja nie jestem profesjonalną krawcową. Może po prostu znajdź kogoś, kto szyje zawodowo takie rzeczy. Ale ona nie chciała o tym słyszeć. W następny poniedziałek miała jakieś arcyważne spotkanie o pracę, a żadna pracownia by z tym nie zdążyła.
Patryk zadzwonił do mnie z nowiną…
Wychwalała pod niebiosa moje samodzielnie uszyte sukienki i koszule męża. Była absolutnie pewna, że tylko ja wykonam taką garsonkę, jak ona sobie wymyśliła. Niechętnie, ale się zgodziłam i tak oto utknęłam przy projekcie „Iza” w kolorze granatu i fuksji…
Tym razem to nie były przelewki. Musiałam najpierw zdobyć wykrój, potem zdjąć miarę z Izy i wytłumaczyć jej, że jej amatorski projekt jest bardzo ładny, ale nie da się go uszyć w praktyce i zaproponować drobne zmiany.
Potem zaczęłam ciąć dostarczony materiał, po drodze musiałam pojechać po nici w odpowiednim kolorze i guziki, bo Iza o nich zapomniała. Pracy był ogrom, ale traktowałam to jak wyzwanie. Wymyśliłam sobie, że na koniec zrobię Izie zdjęcia w tym kostiumie i w ten sposób będę reklamować swoje umiejętności.
– Musisz jej powiedzieć, że chcesz za to pieniądze – naciskał mąż. – Przecież ona doskonale wie, ile taka usługa kosztuje na mieście. Zwyczajnie chce cię wykorzystać!
Ale Iza jakoś nie kwapiła się do napomykania o zapłacie. Przeciwnie, za każdym razem, gdy przychodziła na przymiarki, żaliła się, jak to podnieśli jej czynsz, że nie ma na opłacenie angielskiego dla synów, jak podrożało paliwo, myjnia samochodowa i inne usługi. Zupełnie nie wiedziałam, jak skierować rozmowę na temat tego, że moje usługi w sumie też kosztują…
I wtedy, gdzieś między zwężaniem talii w żakiecie a robieniem zaszewek w spódnicy, zadzwonił Patryk.
– Ciociu, odezwała się jedna z licytujących tę twoją kapę – mówił podekscytowany. – Wtedy nie wygrała, ale teraz chce kupić dwie takie za półtora tysiąca razem. Myślę, że mogę jej nawet zaśpiewać tysiąc siedemset i się zgodzi! Tylko to musi być szybko, maksymalnie do końca miesiąca.
Co?! Nie było szans! Do poniedziałku miałam na głowie projekt „Iza” i nie mogłam go odłożyć. Koleżanka miała to swoje superważne spotkanie i strasznie się nim denerwowała. Obiecałam jej, że zdążę z tą garsonką. Byłoby miło, gdyby dostała pracę, prezentując się w moim produkcie.
– Patryk, powiedz tej babce, że mogę jej uszyć te dwie kapy, ale niech mi da minimum tydzień więcej.
Chłopak oddzwonił od razu. Przekazał, że klientka nie może tyle czekać, bo kołdry to ma być prezent na podwójny ślub właśnie pod koniec miesiąca. Postawiła ultimatum: albo zdążę w tym terminie, albo nici z umowy.
Nawet nie powiedziałam Karolowi o tej sprawie. Bałam się, że każe mi rzucić garsonkę Izy i zająć się płatnym zleceniem. Pewnie tak by właśnie postąpił i miałby rację. A ja nie wiedziałabym, jak to załatwić. Przecież już jej obiecałam. Miałabym teraz powiedzieć jej, że nie dotrzymam słowa?
Co by sobie o mnie pomyślała?
Z bólem serca zrezygnowałam z pieniędzy za patchwork. Chciałam być słowna. Dokończyłam kostium Izy i w podziękowaniu dostałam książkę o psach „bo przecież mam psa, więc mi się przyda”. Była wyraźnie czytana.
Karol oczywiście dowiedział się od bratanka o propozycji klientki od patchworku. Był zły. Oznajmił, że moja „działalność charytatywna”, jak to nazwał, go zmęczyła i ma dosyć utrzymywania mnie, podczas kiedy ja świadczę za darmo usługi wszystkim dookoła. Popłakałam się wtedy, ale w duchu wiedziałam, że miał rację.
– Zacznij wreszcie im mówić, że to kosztuje! Zrób sobie cennik, Patryk ci go wydrukuje – poradził mąż już łagodniejszym tonem.
Usiadłam więc i spisałam ceny swoich usług. Chciałam być niedroga, ale ustaliłam je tak, żeby jednak chociaż odrobinę na tym zarabiać. Skrócenie nogawek spodni – 15 zł. Zwężenie spódnicy – 30 zł. Uszycie kostiumu, sukienki, spódnicy – cena do uzgodnienia.
Swój cennik miałam okazję wypróbować, kiedy kolejna osoba, tym razem nasza kioskarka, z którą lubiłam czasami gawędzić, poprosiła, żebym jej wszyła nowy zamek w kurtce. Przezwyciężyłam skrępowanie i powiedziałam, że to będzie kosztować dwadzieścia złotych.
– Dwadzieścia? – zrobiła zdumioną minę. – A, to jeszcze pomyślę…
Nigdy więcej o tym nie wspomniała. Podobnie zachowała się pani Agata, która znowu miała jakąś okazję w rodzinie i, zachęcona poprzednim sukcesem, ponownie zgłosiła się z sukienką z wyprzedaży do przerobienia. Powiedziałam, że ją obejrzę i odpowiem.
– Materiał ładny – pochwaliłam. – Ale żeby to na panią pasowało, będę musiała posiedzieć nad tym z pięć, może siedem godzin. Policzę pani sto dwadzieścia złotych.
– Zwariowała pani? Ta sukienka kosztowała czterdzieści dziewięć! To już wolałabym kupić nową – wykrzyknęła z oburzeniem pani Agata, a ja powstrzymałam się od odpowiedzi, że przecież nikt jej nie broni. Do dzisiaj mnie unika.
Można więc powiedzieć, że straciłam swoją klientelę, ale przecież tak naprawdę nigdy nie miałam z niej zarobku. Nagle zyskałam za to mnóstwo wolnego czasu i wreszcie zaczęłam szyć moje patchworkowe kapy, kołdry i poszwy na poduszki. I zarabiam na tym całkiem nieźle. Patryk wystawia wszystko na licytacje przez internet. Nie zdarzyło się, żeby coś poszło za mniej niż kilkaset złotych, więc nie narzekam.
Kiedy stało się jasne, że narzuty mogę spokojnie szyć w domu, przestaliśmy się z mężem rozglądać za lokalem na punkt usługowy. Nigdy nie otworzyłam poprawek krawieckich na parterze naszego bloku, ale jakoś nie żałuję. Patchwork to coś więcej niż szycie, to prawdziwa sztuka i daje mi mnóstwo satysfakcji.
Wreszcie mam czas na prawdziwą pracę
Oczywiście, nadal zdarza się, że ktoś, najczęściej z dawnych znajomych, usiłuje umówić się na kawkę i poprosić mnie o jakąś „drobną” poprawkę. Zawsze wtedy odpowiadam:
– Jasne, nie ma sprawy. Czekaj, tylko zerknę do cennika…
I, jak do tej pory, zaledwie kilka osób miało tyle przyzwoitości, żeby sięgnąć do portfela. Reszta mnie dziwnie unika, jestem też pewna, że plotkują za moimi plecami. Iza nawet nie raczyła mnie powiadomić, czy dostała tę posadę, na której tak strasznie jej zależało. Ale nie jestem tym ani trochę zmartwiona. Moja ostatnia kołdra sprzedała się za tysiąc trzysta złotych! Była granatowa z dodatkiem fuksji. To naprawdę ładne połączenie kolorów.