Reklama

Kiedy przeprowadziliśmy się z mężem na wieś, wiedzieliśmy, że miejscowi nie przepadają za miastowymi, którzy ostatnimi laty masowo wykupywali okoliczną ziemię. Starych rolników, takich co to z dziada pradziada na wsi żyją, denerwowało to, że zamiast czegoś pożytecznego do jedzenia nowi właściciele sadzą tylko iglaki i trawę. Albo jeszcze gorzej – zostawiają swoją ziemię leżącą odłogiem, traktując tylko jako lokatę kapitału. To było ich zdaniem nie po gospodarsku. W dodatku na takich porośniętych chwastami nieużytkach latem, podczas upałów nie trudno o pożar, co zagrażało także okolicznym uprawom.

Reklama

Jako osoby, które do tej pory całe swoje życie spędziły w mieście i nie miały bladego pojęcia o uprawie roli, nie spodziewaliśmy się więc z mężem po sąsiadach szczególnie miłego przyjęcia. Chociaż tak do końca nie byliśmy jednak obcy. Dom stojący na sporej działce i niewielkie pole odziedziczyłam bowiem po ciotce, siostrze mojej mamy, która swego czasu wyszła za miejscowego chłopaka i przez lata wrosła w tą społeczność. Jako dziecko często przyjeżdżałam do niej na wakacje. Wtedy nawet do głowy by mi nie przyszło, że kiedyś mogę to wszystko odziedziczyć. Ciotka miała przecież syna, kilka lat starszego ode mnie Wojtka.

Lubiłam swojego ciotecznego brata. Był spokojnym i miłym chłopakiem, który nie opędzał się przed ciekawą wszystkiego dziewczynką. Często przypatrywałam się, jak reperował swój motor i marzyłam o tym, że kiedyś zabierze mnie na przejażdżkę. Ciągle jednak słyszałam, że jestem za mała, że jeszcze przyjdzie na to czas.

Niestety, w końcu nigdy do tego nie doszło, bo jako nastolatka miałam już ciekawsze pomysły na spędzanie wakacji – wolałam wyjechać na obóz z rówieśnikami, niż siedzieć na wsi. Z czasem twarz Wojtka zacierała się w mojej pamięci. Mimo to wieść o tym, że zginął tragicznie w wypadku, wstrząsnęła mną. Podobno wracając z pracy na tym swoim motorze, wpadł w poślizg i zderzył się z samochodem. Nie zdążył dożyć nawet trzydziestki.

Ciocia, która nie miała więcej dzieci, bardzo przeżyła odejście jedynaka. Po śmierci męża, która miała miejsce kilka lat wcześniej, Wojtek był jej podporą. Praktycznie to on prowadził całe gospodarstwo. Nie mogła jednak pozwolić sobie na załamanie, musiała przyjąć na siebie wszystkie obowiązki i zrobiła to. Przez lata radziła sobie całkiem nieźle, powoli jednak wyprzedawała krowy i świnie, aby w końcu, gdy przeszła na emeryturę, hodować już tylko drób na własny użytek.

Co my będziemy tam robić? Odpoczywać!

Po śmierci ciotki dowiedziałam się, że odziedziczyłam po niej nie tylko dom z polem, ale i kury, kaczki, gęsi. Nie miałam pojęcia, co z nimi zrobić! Z miejsca zaoferowałam ich kupno ludziom ze wsi, po okazyjnej cenie. W ten sposób poznałam moich przyszłych sąsiadów. Wydali mi się całkiem sympatyczni. To oni namówili nas, byśmy jednak nie sprzedawali odziedziczonych włości. Obiecali mieć na nie oko, kiedy z mężem będziemy nadal mieszkali w mieście. Nie mogliśmy przecież tak nagle zrezygnować z pracy na kilka lat przed emeryturą. Co byśmy zresztą na tej wsi robili?

Przez jakiś czas jeździliśmy tam tylko na wakacje, potem zaczęliśmy także na weekendy. Poczuliśmy bowiem, że tylko tam naprawdę wypoczywamy. Powietrze było tak świeże, że odurzeni nim przesypialiśmy całe noce bez problemu, chociaż w mieście od dawna musiałam brać środki nasenne. W pewnym momencie mąż, na skutek przewlekłego stresu, zaczął mieć kłopoty z sercem. Lekarze zalecili mu wypoczynek i zmianę trybu życia na spokojniejszy, bo inaczej może grozić mu zawał. To wtedy w naszych rozmowach pojawił się temat zamieszkania w wiejskim domu na stałe.

Zaczęliśmy rozważać wszystkie za i przeciw. Skłanialiśmy się ku przejściu na wcześniejsze emerytury i przeprowadzce. Wahaliśmy się jeszcze ze względu na córki, które niedawno powychodziły za mąż. Myśleliśmy o tym, że pewnie będziemy im potrzebni przy wychowywaniu wnuków. Ku naszemu zaskoczeniu dziewczyny zgodnie stwierdziły, że dobrze będzie mieć rodziców na wsi, gdzie ich dzieci będą mogły jeździć na wakacje. Po wspólnej rodzinnej naradzie wynajęliśmy z mężem nasze mieszkanie w mieście i przenieśliśmy się do domu odziedziczonego po ciotce.

Wieści na wsi rozchodzą się migiem. Kiedy tylko przyszliśmy do sklepu zrobić pierwsze zakupy, okazało się, że sprzedawczyni wie o nas prawie wszystko. Dzień później do naszych drzwi zapukała sąsiadka, przyniosła nam kilka kurczaków.

– A co ja mam z nimi zrobić? – zapytałam.

– Jak to, co? Hodować! – roześmiała się.

Widząc moją bezradność, zaczęła mnie cierpliwie wszystkiego uczyć. Zresztą oboje z mężem bardzo nam pomogli. Bez ich wsparcia nie wiem, czy byśmy się nie poddali i nie wrócili do miasta. Życie na wsi okazało się nie takie lekkie, jak się spodziewaliśmy, ale Anna i Artur (bo oczywiście przeszliśmy na „ty”) stali się naszymi prawdziwymi przyjaciółmi.

Kłusownik w okolicznych lasach

Po kilku miesiącach mogliśmy o sobie z mężem powiedzieć, że jesteśmy prawdziwymi gospodarzami. Coraz lepiej radziliśmy sobie w obejściu. Lubiliśmy też zapuszczać się w okoliczne lasy w poszukiwaniu jagód i borówek, a gdy nadeszła jesień – grzybów. Szczególnie Marian uwielbiał je zbierać i szybko wyszukał najlepsze miejsca, które do tej pory znali tylko miejscowi. Wychodził bladym świtem i po kilku godzinach wracał z pełnymi koszykami.

Pewnego dnia czekałam na niego z gotowym obiadem, minęło jednak już dawno południe, a mąż nie wracał. Próbowałam się dodzwonić na jego komórkę, lecz nie odpowiadała. Zaczęłam się niepokoić.

W końcu jednak mąż się pojawił, ale był jakiś wymęczony i zdenerwowany. Okazało się, że Marian został… aresztowany na kilka godzin!

– Wzięto mnie za kłusownika – powiedział.

– Ciebie? Jakim sposobem? – wykrzyknęłam.

– No, wyobraź sobie, że zbierając grzyby, natknąłem się na wnyki! Prawie sam się w nie złapałem, co mnie strasznie zdenerwowało, bo może ten cienki drut by mi od razu nie odciął nogi, ale z pewnością by mi ją poranił. Oczywiście natychmiast zdemontowałem to żelastwo i właśnie w chwili, gdy to robiłem, zobaczył mnie leśniczy.

Na nic się zdały moje tłumaczenia, że ja tu tylko zbieram grzyby. Usłyszałem, że on już zna takich grzybiarzy jak ja, a wnyki, które trzymam w ręku mówią same za siebie. Wezwał policję, która zabrała mnie na komisariat, gdzie zostałem przesłuchany. Uratowało mnie to, że jeden z funkcjonariuszy sprawdził, że faktycznie mieszkam w tej okolicy od niedawna, a takie charakterystyczne wnyki pojawiają się w tych lasach już od kilku lat. Uznali więc, że istotnie nie jestem tym uciążliwym kłusownikiem, którego od dawna nie mogą namierzyć. Podziękowali mi za obywatelską postawę i wypuścili. Musiałbym drałować te parę kilometrów do domu piechotą, gdyby nie Malicki, który mnie podwiózł.

– Artur cię przywiózł do domu? – zapytałam.

– Tak. Oczywiście opowiedziałem mu całą historię. Strasznie się śmiał z tego, że wzięli mnie za kłusownika. Przecież on wie najlepiej, że ja nawet kury nie potrafię samodzielnie zabić, a co dopiero gdzieś tam w krzakach poćwiartować sarnę.

To prawda, żadne z nas nie umiało zabić kury, to było ponad nasze siły. Kiedy za pierwszym razem poszłam prosić o pomoc sąsiada, Anna tylko się roześmiała. Powiedziała, że jej mąż nie zajmuje się takimi drobiazgami i sama zabiła kurę bez mrugnięcia okiem.

Kilka dni po tym niefortunnym aresztowaniu, kiedy spotkaliśmy się z sąsiadem w kościele, ponarzekaliśmy sobie wspólnie na kłusowników. Sąsiedzi przyznali, że to w okolicy prawdziwa plaga.

– Ja to bym takich do więzienia zamykał! – gorączkował się mój mąż, a Artur mu wtórował.

Dyskusja na ten temat przeciągnęła się i kończyliśmy ją już w domu, przy kawie i cieście.

– Sam nie wiem, co byśmy zrobili na tej wsi bez naszych sąsiadów – powiedział mi potem mąż. – Mają identyczne poglądy jak my.

Szokiem było dla nas to, co odkryliśmy kilka tygodni później…

To był jeden z tych pierwszych zimowych dni, kiedy śnieg jeszcze człowieka cieszy, bo okrywa smutny świat białą kołderką. Kiedy w południe zza chmur wyszło słońce, ubraliśmy się z Marianem ciepło i poszliśmy na spacer. Szliśmy właśnie leśną ścieżką, delektując się pięknem zimowej przyrody, gdy nagle w krzakach niedaleko nas coś zaszeleściło. Wystraszyliśmy się, że to jakieś zwierzę i przystanęliśmy. Tymczasem z zarośli wyszedł nasz sąsiad, Artur, z dwiema reklamówkami w dłoniach. Na jego widok odetchnęliśmy z ulgą. Nie zwróciliśmy zupełnie uwagi na to, że on się jakoś dziwnie speszył. Szybko się pożegnał i oddalił. To było do niego niepodobne, bo straszny był z niego gaduła.

Poszliśmy dalej w las, ale kiedy wracaliśmy tą samą drogą, ze zdumieniem odkryliśmy na śniegu świeże ślady krwi. Spojrzeliśmy oboje po sobie i wtedy zaczęliśmy kojarzyć fakty.

– Słuchaj, widziałaś, co Artur miał w tych reklamówkach? – zagaił mąż.

– Nie jestem pewna, ale.. – zawahałam się. – Chyba jakieś mięso.

Kiedy to powiedziałam, oboje nagle spojrzeliśmy na siebie z przerażeniem w oczach. Nagle dotarło do nas, co to może znaczyć...

– To niemożliwe, aby Artur był kłusownikiem! Przecież on był temu przeciwny – gorączkował się mąż, kiedy dotarliśmy do domu.

– Najciemniej jest zawsze pod latarnią – odparłam, zastanawiając się, jak Anna może pozwolić na to, aby jej mąż robił takie rzeczy. „A może o niczym nie wie? Może powinnam z nią o tym porozmawiać?”. Jak pomyślałam, tak zrobiłam.

Następnego dnia rano, gdy zauważyłam, że Artur wyjechał do pracy, poszłam rozmówić się z sąsiadką. Okazało się, że Anna wyjątkowo pojechała tego dnia z mężem do miasta, do lekarza. Wróciłam do domu gotować obiad, a Marian kręcił się cały czas niespokojny. Po czym nagle wypalił, że on jednak zadzwoni do leśniczego powiedzieć mu o swoich podejrzeniach.

– Jakoś mi to leży na sercu – ocenił.

Leśniczego bardzo zainteresowało to, co oboje zaobserwowaliśmy w lesie, bo jak nam powiedział, tego dnia natknął się w tej okolicy na martwą sarnę. A raczej na to, co z niej zostało.

Artur i Anna zostali aresztowani jeszcze tego samego dnia. W ich stodole znaleziono wnyki, takie same jak te, którymi od kilku lat posługiwał się kłusownik, dziesiątkując podstępnie leśną zwierzynę.

Reklama

Cała ta sytuacja, zatrzymanie naszych sąsiadów i fakt, że w tym pomogliśmy, nie przysporzyły nam sympatii na wsi. Wiemy, że Anna i Artur kłusowali za milczącym przyzwoleniem innych. Dlatego zastanawiamy się, czy jednak nie sprzedać gospodarstwa po ciotce i nie wrócić do miasta. Na wsi jednak ciężko się żyje. Szczególnie, gdy człowiek nie może liczyć na pomoc sąsiadów.

Reklama
Reklama
Reklama