Reklama

Mieszkam w szeregowcu na osiedlu Różanym. Sama nazwa brzmi jak bajka – i przez wiele lat rzeczywiście tak było. Codziennie rano sąsiedzi machali do siebie z kubkami kawy przez ogrodzenia, dzieci biegały boso po trawnikach, a ja, samotna matka po rozwodzie, naprawdę czułam, że choć w życiu wiele się rozpadło, tu mam swoje bezpieczne miejsce. Nie przeszkadzało mi, że mój ogród wyglądał, jakby przysnął – kilka pelargonii, stary leżak, zardzewiała konewka. „To tylko ziemia i zieleń”, myślałam, „ważne, żeby córka miała się gdzie się bawić, a ja – gdzie usiąść z książką”.

Reklama

Znałam wszystkich sąsiadów po mojej stronie. Z lewej mieszkali Lidia i Ryszard – emeryci, perfekcyjni w każdym calu. Ich trawnik wyglądał jak z katalogu, przycięty co do centymetra, a róże rosły jak na pokazie florystycznym. Po prawej miałam przez lata puste mieszkanie – aż do zeszłej wiosny, gdy wprowadzili się Marta i Daniel. Młode małżeństwo, z tych dynamicznych. On – w marynarce nawet do koszenia trawy, ona – z błyskiem w oku, jakby miała tysiąc planów na minutę.

Pamiętam ten pierwszy dzień, kiedy ich zobaczyłam przez okno. Marta rozpakowywała wielkie donice, a Daniel wnosił do ogrodu jakiś lśniący metalowy stelaż. Lidia stała przy płocie i z przyklejonym uśmiechem przyglądała się tej paradzie.

– Nowi sąsiedzi chyba lubią się pokazać – rzuciła do mnie, kiedy wyszłam na schody z kubkiem herbaty.

– Może po prostu chcą poczuć się tu jak w domu – odpowiedziałam, ale już wtedy coś mnie ukłuło. Nie słowa Lidii, a ton, jakim je wypowiedziała. Było w tym coś zazdrosnego, coś tłamszącego innych... a może po prostu – ukryty zew rywalizacji?

Czułam, że atmosfera się zmienia

To się zaczęło niewinnie. Marta i Daniel wnieśli do ogrodu równe płyty betonowe w geometryczne wzory, między nimi wsadzili drobne, pachnące zioła, a w rogu – gdzie wcześniej rósł dziki bez – nagle pojawiła się nowoczesna fontanna z oświetleniem LED. Wieczorami ogrodowe światła migotały w rytm ciepłych barw, a ich taras wyglądał jak scena z folderu luksusowej agencji nieruchomości.

Lidia patrzyła. Patrzyła bardzo uważnie. Z krzesła na werandzie, spod kapelusza z szerokim rondem. Początkowo kiwała z aprobatą głową, mówiła głośno:

– No proszę, młodzi to mają fantazję!

Ale kilka dni później do jej ogrodu przyjechała ciężarówka z roślinami z holenderskiej szkółki. Ryszard przekopywał rabaty z takim zapałem, jakby od tego zależała ich emerytura. Pojawiły się nowe nasadzenia – róże w rzędach jak z wystawy, lampki solarne wzdłuż alejek, a nawet mała altanka z pergolą. Ktoś mógłby powiedzieć, że to zainspirowane nowymi sąsiadami. Ktoś inny – że to desperacka próba, żeby nie zostać w tyle.

Pewnego popołudnia wracałam z pracy i zobaczyłam Martę, która podlewała zioła. Zatrzymałam się przy ogrodzeniu.

– Masz tu naprawdę pięknie – powiedziałam szczerze. – Trochę jak z jakiegoś katalogu ogrodniczego.

– Dzięki… – uśmiechnęła się, ale w oczach miała cień zmęczenia. – Tylko mam wrażenie, że nie wszyscy są zachwyceni.

– Lidia? – domyśliłam się.

– Nie mówi nic wprost, ale... czasem rzuci jakimś komentarzem. Że „na pokaz”, że „wszystko sztuczne”. – Marta wzruszyła ramionami. – A ja po prostu chciałam, żeby było ładnie. Dla nas.

Pokiwałam głową, choć w duchu przyznałam, że atmosfera rzeczywiście się zmienia. Sąsiedzi zaczęli mówić ciszej. Zniknęły wspólne kawy przy płocie. Zamiast tego – porównywanie, zerkanie przez ogrodzenie, skrzętne liczenie: ile nowych lamp, ile donic, kto pierwszy, kto lepiej.

A przecież to tylko rośliny... prawda?

To nie była tylko ich sprawa

Zaczęło się od światełek. Marta zamontowała wzdłuż ścieżki małe, designerskie lampki, które wieczorem subtelnie oświetlały ich ogród. Kilka dni później, Lidia mówiła do mnie z uśmiechem, ale przez zęby:

– Niektórzy to chyba lubią Las Vegas pod domem.

Później wybuchło na osiedlowej grupie. Ktoś – anonimowo – wrzucił zdjęcie ogrodu Marty i Daniela z podpisem: „Tak wygląda brak umiaru. Co dalej? Plastikowe flamingi?”. Komentarze pod postem były mieszane, ale wiele z nich... miało znajomy ton.

Następnego dnia Daniel przycinał krzewy przy płocie. Ryszard wyszedł do niego i bez słowa patrzył, jak ostrza sekatora suną po gałęziach. Aż w końcu rzucił:

– Te gałęzie są na naszej stronie.

– One rosły tu od lat – odpowiedział spokojnie Daniel. – Przyciąłem tylko te, które się przewieszały.

– To jest ingerencja w cudzą własność – burknął Ryszard. – Nie każdy musi mieć wszystko pod linijkę.

– A może nie każdy musi robić z ogrodu świątynię ego? – odciął się Daniel. – To tylko krzew, nie świętość.

Stałam po drugiej stronie ogrodu, słyszałam każde słowo. I po raz pierwszy poczułam… że to nie tylko ich sprawa. To było jak burza, której nie da się już zatrzymać. A każda zła pogoda prędzej czy później rozlewa się na sąsiadów.

Serce mi na chwilę zamarło

Rano Marta stała nieruchomo przy fontannie. W ręku trzymała kilka martwych róż – pociętych nożem, wbitych złośliwie w ziemię. Jej palce drżały.

– Ktoś to zrobił w nocy – powiedziała, nie patrząc na mnie. – Po prostu wszedł i... zniszczył.

Daniel krążył po ogrodzie jak drapieżnik. Twarz miał napiętą, oczy – rozszalałe.

– To Ryszard – syknął. – Nikt inny nie ma powodu.

– Ale macie dowody? – spytałam cicho.

– Dowody? – zaśmiał się bez humoru. – On nie zostawia dowodów. On zostawia ślady w ludziach.

Wieczorem nad ogrodem Lidii ktoś rozwiesił kartkę: „Najbrzydszy ogród osiedla – edycja 2025. Gratulacje!” Była przyczepiona do pergoli spinaczem biurowym. Lidia znalazła ją rano, rozdarła na strzępy i rzuciła na trawę.

A potem przypadkiem usłyszałam jej rozmowę z Ryszardem przez uchylone okno kuchni.

– Oni myślą, że nas wystraszą? – mówiła ostro. – Trzeba im pokazać, kto tu rządzi.

– Zgadzam się – burknął Ryszard. – Albo oni, albo my.

Serce mi zamarło. To była ostra rywalizacja. Osobista, emocjonalna, brudna. I nie było już żadnego „my” w tej dzielnicy.

Zagubiłam się w tym bagnie

Wróciłam z pracy i zastałam córkę na schodach. Siedziała z podkulonymi nogami, w rękach trzymała rozdarty rysunek ogrodu, który kiedyś wspólnie malowałyśmy.

– Co się stało, Zuza?

– Dzieci u pani Lidii mówiły, że jesteśmy biedne i mamy „brzydki ogród” – wyszeptała. – Że mama nawet nie potrafi posadzić kwiatka.

Poczułam, jak w gardle rośnie mi gula. Jakby ktoś wlał we mnie coś gorzkiego, ciężkiego.

Jeszcze tego samego dnia pojechałam do centrum ogrodniczego. Kupiłam sadzonki, ziemię, nową łopatkę, nawet dwie kolorowe donice. Przez kilka dni grzebałam w ziemi jak opętana. Plecy bolały, dłonie miałam poranione, ale nie mogłam przestać. Musiałam... udowodnić, że nie odstaję. Że jestem częścią tej gry.

Wieczorem, kiedy skończyłam, znalazłam na skrzynce na listy małą karteczkę. Czerwony flamaster, pochyłe pismo: „Gratulujemy nowej rywalki”.

Tej nocy Zuza patrzyła na mnie z łóżka szeroko otwartymi oczami.

– Mamo... czemu nagle tak bardzo zależy ci na kwiatach?

Usiadłam obok niej i gładziłam ją po głowie.

– Bo ludzie... czasem są źli. I trzeba pokazać im, że się nie jest słabszym.

Ale nawet gdy to mówiłam, czułam, że gubię sens. Bo przecież nie o siłę chodziło. A jednak... już byłam w środku tego bagna. Po kostki. A może i po szyję.

Wszystko pęka

Zebranie wspólnoty miało być takie jak zwykle. Ot, sprawy ogrodzeń, remontów, budżetu. Ale już po pięciu minutach ktoś z tyłu sali wstał i powiedział głośno:

– Może porozmawiamy w końcu o tym, co wszyscy widzą i czują. O tej... rywalizacji, która zatruwa całe osiedle.

To był pan Czesław z końca szeregowca. Cichy człowiek, zawsze z gazetą. Teraz miał twarz czerwoną z gniewu.

– O jakiej rywalizacji mówisz? – Lidia uniosła brwi. – Chyba każdy ma prawo urządzać swój ogród tak, jak chce?

– Ale nie ma prawa niszczyć cudzego! – krzyknął Daniel. – Chcecie dowodów? Mamy nagranie z kamerki, jak ktoś grzebie przy naszych różach o trzeciej w nocy!

– Wszyscy wiemy, że wy jesteście prowokatorami! – wrzasnęła Lidia. – Przyszliście tu i zaczęliście rewię mody z fontanną i światełkami! To wy psujecie klimat osiedla!

Marta wstała, miałam wrażenie, że łzy migotały jej w oczach.

Chcieliśmy tylko żyć spokojnie... Ale każdy nasz krok był komentowany, wyśmiewany, podważany... – zamilkła. – Nie chcemy już tu być.

Daniel wziął ją za rękę.

– Wystawiamy dom na sprzedaż. Dość tego. Co to za ludzie? Jak można tak żyć?

W ciszy, która zapadła, wstałam ja.

– Ludzie... przecież to wszystko miało być o kwiatach. O zieleni. A my wszyscy się zatraciliśmy. To nie są najważniejsze rzeczy w życiu. Przez rabaty straciliśmy relacje. Przez lampki – zaufanie.

Patrzyli na mnie. Milczeli. Ale nikt nie zaprzeczył.

Nie miałam już siły

Dom Marty i Daniela poszedł na sprzedaż szybciej, niż się spodziewałam. Pewnego dnia po prostu zniknęli – bez pożegnania, bez słowa. Fontanna została. Lampki też, choć nie świeciły już nocą. Ktoś nowy wprowadzi się pewnie za kilka miesięcy. I zacznie od początku. Albo nie. Lidia przestała się odzywać. Do kogokolwiek. Jej róże zwiędły. Pergola obrasta bluszczem. Nawet Ryszard jakby zmalał – codziennie rano chodzi z konewką, ale jakby bez celu.

Mój ogród – ten nowy, wypielęgnowany, z donicami i ozdobami – zaczął zarastać. Nie miałam już siły. Nie chciałam już grać w tę grę. Siedzę na leżaku z kubkiem kawy i patrzę, jak pierwsze kwiaty więdną. Zuza biega po trawie, a ja nie poprawiam zniszczonych rabat. Bo co z tego? Nie ma już rozmów przez płot. Nikt nie macha, nikt nie pyta, co słychać. Każdy zamknięty w swoim ogródku, za swoimi murami.

Aneta, 39 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama