Reklama

Dzień Dziecka to zawsze ważne wydarzenie w naszej szkole. Od rana unosiła się w powietrzu ekscytacja – dzieci przyniosły balony, rysunki, a ja – kosz słodyczy. Wszystko miało być idealne. Włożyłam w przygotowania serce, chcąc, by każde dziecko poczuło się wyjątkowo. Jednak coś nie dawało mi spokoju. Oliwier, chłopiec z mojej klasy, był dziś wyjątkowo wycofany. Zawsze cichy, teraz niemal przezroczysty. Widziałam, że coś go trapi.

Reklama

Poczułam ucisk w gardle

Dzieci skakały, biegały, śmiały się i krzyczały w rytm muzyki, która rozbrzmiewała z głośnika. Balony odbijały się od sufitu, a ściany zdobiły kolorowe serpentyny. W kącie sali, przy oknie, siedział Oliwier – skulony, z kolanami pod brodą. Jego wzrok był utkwiony gdzieś daleko, za oknem, jakby to, co działo się w klasie, go nie dotyczyło. Podeszłam do niego powoli, nie chcąc go przestraszyć. Usiadłam obok, nie mówiąc nic przez chwilę.

– Może chcesz dołączyć? Są lizaki do wygrania – zagaiłam z uśmiechem.

– Nie chcę – odpowiedział cicho, nie odwracając głowy.

– Dlaczego, kochanie? Przecież dziś twoje święto – dodałam łagodnie.

Chłopiec milczał. Przez kilka sekund wydawało mi się, że nie odpowie wcale. Potem wyszeptał:

To dzień, kiedy mama umarła. W dzień moich urodzin.

Zamarłam. Wszystko we mnie się zatrzymało. Nagle hałas w sali wydał mi się niestosowny, jakbyśmy wszyscy grali w sztuce, nie wiedząc, że jeden z aktorów właśnie opłakuje czyjąś śmierć. Spojrzałam na niego – jego twarz była spokojna, ale oczy… te oczy były jak zamknięte drzwi. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Poczułam, jak ściska mnie w gardle. W jednej chwili zdałam sobie sprawę, że pod maską radości często ukrywał ciężar, którego nie potrafiłam zobaczyć.

Martwiłam się

Kiedy dzieci zaczęły rozchodzić się do domów, poprosiłam Oliwiera, by chwilę został. Usiadł niechętnie z plecakiem na kolanach. Widziałam, że czeka tylko, aż pozwolę mu wyjść. Ale coś mówiło mi, że nie mogę go tak zostawić.

– Chcesz opowiedzieć mi o mamie? – zapytałam, starając się, by mój głos był jak najłagodniejszy.

Nie pamiętam jej – odpowiedział po chwili. – Tylko wiem, że zmarła, jak się urodziłem. Tata mówi, że bardzo mnie kochała.

– Musi być bardzo dumny z ciebie – odparłam, choć czułam, że to słowa, które bardziej mają zapełnić ciszę niż coś znaczyć.

– Może... Ale my już nie świętujemy urodzin. Ani Dnia Matki, ani Dnia Dziecka.

Znowu to ściskanie w gardle. Oliwier patrzył w przestrzeń, jakby mówił o czymś oczywistym. Jakby brak radości był normalny. Nie płakał. Nie robił scen. I to było najtrudniejsze – ta powaga, której nie powinno być u ośmiolatka. Chciałam coś powiedzieć, ale nie miałam odpowiednich słów.

– Wiesz, czasem ludzie nie potrafią poradzić sobie z bólem. Może twój tata nie potrafi inaczej – powiedziałam łagodnie. – Ale to nie znaczy, że twoje urodziny nie są ważne.

Wzruszył ramionami. Nie zaprzeczył. Ale nie potwierdził. Tylko siedział i patrzył. A ja dopiero dziś zrozumiałam, jak mało wie o swoich uczniach.

Coś się we mnie zmieniło

W pokoju nauczycielskim panował pozorny spokój – dźwięk czajnika, szelest kartek, pojedyncze rozmowy o planie lekcji i nadchodzącej radzie pedagogicznej. Przysiadłam obok Marzeny, mojej koleżanki, i westchnęłam.

– Ciężki dzień? – zapytała, nalewając herbatę.

– Rozmawiałam z Oliwierem. Wiesz, dlaczego dziś był taki nieobecny? – zaczęłam, czując, że potrzebuję podzielić się tym ciężarem. – To rocznica śmierci jego mamy. Zmarła w dniu jego urodzin.

Marzena spojrzała na mnie z niedowierzaniem.

– O matko… – szepnęła. – I my tu z tymi balonikami, konkursami... A on siedzi sam.

– Właśnie. I zaczęłam się zastanawiać… Czy w ogóle powinniśmy tak bezrefleksyjnie świętować? Czy nie powinniśmy uważniej podchodzić do emocji dzieci? Przecież nie każde z nich ma powód, żeby się cieszyć.

– Myślisz, że powinnaś coś powiedzieć klasie? Że nie każdy ma powód do świętowania? – zapytała cicho.

– Nie wiem. Boję się, że zrobię mu krzywdę. Ale z drugiej strony… czy milczenie nie robi jej większej?

Zapadła cisza. Poczułam, że ten dzień coś we mnie zmienił. Dotąd myślałam, że wystarczy być życzliwą, cierpliwą nauczycielką. A teraz wiedziałam, że czasem trzeba też mieć odwagę – by przyznać się do niewiedzy, do bezradności. I szukać innych sposobów, by naprawdę być obok.

Zacisnęłam usta

Następnego dnia wprowadziłam do planu lekcji coś nowego. Zamiast kolejnej ćwiczeniówki i matematyki, na tablicy napisałam kredą:

„Narysuj coś, czego nie widać – uczucie, wspomnienie, kogoś, kogo ci brakuje”.

Dzieci spojrzały na mnie zdziwione. Przez chwilę w klasie panowała cisza. Potem rozległ się szelest otwieranych piórników, wyciąganych kredek, szukania pomysłów. Usiadłam z boku, obserwując. Niektóre dzieci rysowały serca, inne ciemne chmury, ktoś narysował swoją babcię w niebieskiej sukience, a ktoś tylko czarną kropkę na pustej kartce. Ale to Oliwier przykuł moją uwagę. Jego ruchy były spokojne, skupione. Rysował coś z takim zaangażowaniem, jakiego nigdy wcześniej u niego nie widziałam. Po lekcji podszedł do mnie nieśmiało i podał swoją pracę – prosty rysunek: mała postać kobiety w jasnożółtej sukience i duże, pomarańczowe słońce nad jej głową.

To moja mama – powiedział cicho.

Zacisnęłam usta, by powstrzymać emocje. Wiedziałam, że nie mogę go teraz przytulić, że to nie miejsce. Ale czułam, że zrobiłam coś dobrego. Nie naprawiłam mu życia. Nie cofnęłam czasu. Ale może przez te kredki, przez ten rysunek, choć na chwilę zrobiło się mu lżej na sercu.

– Dziękuję, że narysowałeś mamę – powiedziałam. – To bardzo odważne.

Skinął głową i poszedł do szatni. A ja zostałam, patrząc na jego kartkę, jakby była najważniejszym sprawdzianem, jaki kiedykolwiek sprawdziłam.

Nie mogłam opanować łez

Wracając do domu, długo wpatrywałam się w ciemniejące niebo za szybą autobusu. Wciąż miałam przed oczami rysunek Oliwiera. Ta mała postać w żółtej sukience i słońce, którego promienie były tak proste, jakby rysował je ktoś, kto dobrze pamięta ciepło. W moim mieszkaniu było cicho. Zaparzyłam herbatę, usiadłam przy stole i dopiero wtedy pozwoliłam sobie na łzy. Nie ze smutku. Z poruszenia.

Uczyłam przecież dzieci pisać, czytać, liczyć. Ale tego dnia Oliwier nauczył mnie czegoś znacznie ważniejszego – że nie zawsze trzeba mówić, by coś poczuć. Czasem wystarczy być obok, w ciszy. Że radość nie musi być głośna, a ból nie zawsze krzyczy. I że najważniejszym prezentem, jaki możemy dać drugiemu człowiekowi, jest nasza obecność. Dzień Dziecka już nigdy nie będzie dla mnie tylko okazją do rozdania cukierków i organizowania konkursów. Będzie przypomnieniem, że każde dziecko niesie swoją historię. Niektóre z nich są lekkie, inne ciężkie. I moim zadaniem jest nie tylko je prowadzić, ale też – umieć je zauważyć.

Cisza Oliwiera powiedziała mi więcej niż tysiąc słów. A ja nauczyłam się słuchać.

Anna, 38 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama