Reklama

Nie wiem, kiedy dokładnie ogród stał się dla mnie azylem. Może wtedy, gdy dzieci wyfrunęły z domu, a mąż zajął się wędkarstwem i telewizorem. Zaczęło się niewinnie – kilka pelargonii, potem malwy, aż w końcu cały trawnik zniknął pod moimi grządkami z warzywami i owocami. Każdego ranka zakładałam gumowe rękawice, wiązałam chustkę na głowie i znikałam wśród hortensji, bratków, róż i bylin, truskawek i rabarbaru. Przesadzałam, pieliłam, zbierałam owoce. Kochałam to.

Reklama

Ogród dawał mi sens. Tu nie było krzyku, polityki, głupoty z telewizji. Tu byłam tylko ja i moje rośliny, a każda z nich miała swoją historię. Róża, którą dostałam od sąsiadki w dniu pogrzebu mamy. Lawenda, którą sama wysiałam z nasion. Wdzięczność, z jaką rośliny rosną, kiedy się o nie dba – bezcenna.

Każdego ranka podlewałam ogród. To był mój rytuał, którego nie zmienił nawet deszcz. Uwielbiałam obserwować, jak krople wody lśnią na liściach jak kryształki. Tylko że od jakiegoś czasu coś zaczęło się psuć. I nie mówię o pogodzie.

Rudy sierściuch sąsiadki, Rysiek, urządził sobie z mojej rabaty toaletę. Drapał ziemię, wyrywał młode siewki, kładł się na sadzonkach jak na plażowym ręczniku. I zostawiał niemiłe niespodzianki pomiędzy warzywami i owocami.

Na początku machałam ręką. „To tylko kot”, tłumaczyłam sobie. Ale kiedy trzy razy w jednym tygodniu musiałam na nowo sadzić bratki, coś we mnie pękło.

– No nie. Dość. – szepnęłam do siebie, patrząc na zdewastowaną rabatę, świeże ślady łap i wygrzebany do gołej ziemi środek rabaty.

Wzięłam konewkę, ale ręka mi drżała. Poczułam, jak coś gorącego podchodzi mi do gardła. Złość. I ta myśl: nikt mnie nie szanuje, nawet kot.

To wtedy zdecydowałam. Pójdę do niej. Do tej kobiety z domku pod czwórką. I nie będę się uśmiechać.

Byłam na nią wściekła

Stanęłam przed jej furtką. Czerwona, metalowa, lekko zardzewiała. Jak jej charakter – niby lśniący farbą na wierzchu, ale pod spodem coś zgniłego. Nacisnęłam dzwonek.

Po chwili w drzwiach pojawiła się sąsiadka – Halina. W rozciągniętym dresie, z papierosem w dłoni i bez cienia skrępowania.

– O, dzień dobry, pani Kasiu. Coś się stało?

– Tak – powiedziałam, próbując utrzymać spokój, choć zgrzytało mi w zębach. – To już trzeci raz w tym tygodniu! Pani kot zniszczył mi rabatę!

Zmarszczyła brwi, zaciągnęła się papierosem i wzruszyła ramionami.

– To tylko kot, co ja mogę zrobić?

– Może trochę odpowiedzialności?! – głos mi się załamał. – Ja codziennie poświęcam godziny, żeby to wszystko pielęgnować! A on mi to rozwala w sekundę!

– Ale to zwierzę, pani Kasiu, nie programuje się go jak robota – odparła tonem, jakby tłumaczyła coś pięciolatkowi. – Koty chodzą, gdzie chcą.

– A może by tak nie na mojej rabacie?! – krzyknęłam, nie wytrzymując. – Pani to naprawdę nie przeszkadza, że on załatwia się pod czyjąś różą?!

Halina zaśmiała się cicho, ironicznie. Jakby to wszystko było jakimś przedstawieniem.

– Oj, niech się pani tak nie unosi. Ludzie mają większe problemy. Nie wiem, może sobie siatkę jakąś pani postawi?

– Naprawdę?! – wybuchłam. – Czyli to ja mam się chronić przed pani kotem?! A może niech pani zacznie wychodzić z nim na smyczy?

– Ooo, proszę pani... – przewróciła oczami. – Chce się pani bawić w sprzeczki sąsiedzkie?

Poczułam, że zaraz się rozpłaczę. Odwróciłam się na pięcie i wyszłam, trzaskając furtką.

Zanim wróciłam do domu, zobaczyłam, jak zza firanki w oknie u Nowaków błyska ciekawski wzrok. Dzieciaki zza płotu szeptały coś do siebie i chichotały. A ja? Stałam jak wariatka z czerwoną twarzą i łzami pod powiekami.

Miałam tego dość

Przez następne dni czułam się jak bohaterka taniej komedii. Gdziekolwiek poszłam – do sklepu, na przystanek, nawet przed dom, by sprawdzić skrzynkę – miałam wrażenie, że ktoś mnie obserwuje. Kiedy wychylałam się zza furtki, sąsiadka z naprzeciwka natychmiast podlewała już i tak mokre geranium. Inna, ta spod piątki, kręciła się wokół śmietnika zdecydowanie dłużej, niż było to konieczne. Nawet dzieci, które zwykle mnie ignorowały, teraz rzucały w moim kierunku ukradkowe spojrzenia.

Czułam się, jakby ktoś wystawił mnie na scenę, ale nie dał żadnego tekstu. I chociaż starałam się nie zwracać uwagi, coraz trudniej było mi to ignorować.

W poniedziałek, po południu, spotkałam pod sklepem panią Celinę z końca ulicy. Zawsze była neutralna, miła, ale dziś w jej oczach widziałam coś innego.

– Dzień dobry, pani Katarzyno – powiedziała z przesadną uprzejmością. – Słyszałam, że jakaś kocia awantura była?

Zacisnęłam usta i skinęłam głową.

– Tak, kot sąsiadki demoluje mi rabaty. Kilka razy dziennie. I nie jest to pierwszy raz.

Czekałam na reakcję. Może współczucie. Może zrozumienie. Ale pani Celina uśmiechnęła się niepewnie.

– No wie pani, dzieci biegają, koty biegają... Tak to już jest na osiedlu.

To nie jest zabawa – odpowiedziałam spokojnie, choć w środku wszystko we mnie się kotłowało. – To mój ogród.

Zawiesiła na mnie wzrok i już nic nie odpowiedziała. Po chwili oddaliła się, zostawiając mnie z poczuciem bezsilności.

Wróciłam do domu i usiadłam na tarasie. Przede mną leżały wydeptane bratki, połamana łodyga tulipana i ślady małych, brudnych łap. Przez chwilę myślałam, że może rzeczywiście przesadzam. Może powinnam przymknąć oko. Ale tylko przez moment.

Zaczęłam rozważać inne rozwiązania. Poważniejsze. Straż miejska. Skarga do administracji osiedla. Może nawet tabliczka z napisem "zakaz wstępu dla zwierząt". A potem przyszła mi do głowy myśl, która ostatecznie zapuściła we mnie korzenie – może czas przestać liczyć na dobre wychowanie sąsiadów i wziąć sprawy we własne ręce.

Musiałam coś z tym zrobić

Jeszcze tego samego wieczoru usiadłam przy stole w kuchni i zaczęłam pisać skargę do administracji osiedla. Ujęłam wszystko: daty, szkody, opis sytuacji. Dołączyłam zdjęcia zrobione telefonem – wygrzebane grządki, kocie odchody, zniszczone sadzonki, niejadalne warzywa i owoce. Pisałam z namaszczeniem, z uczuciem, jakby to miała być moja ostatnia deska ratunku. Na koniec podpisałam się pełnym imieniem i nazwiskiem. Nie zamierzałam być anonimowa.

Skargę wysłałam następnego ranka. Przez cały dzień czułam napięcie, jakbym właśnie rozpoczęła jakąś oficjalną batalię. Po południu przyszła odpowiedź: „Zgłoszenie zostało przyjęte, sprawa zostanie rozpatrzona”. Tyle. Żadnych szczegółów. Żadnego kontaktu osobistego.

Następnego dnia, kiedy wyszłam do ogrodu, zobaczyłam coś, co sprawiło, że aż przystanęłam. Na środku trawnika, tuż pod krzewem jaśminu, leżała świeża kupa. Jak na złość, centralnie tam, gdzie dzień wcześniej posadziłam nowe szałwie. Zakręciło mi się w głowie.

Rzuciłam konewkę na ziemię i bez zastanowienia ruszyłam w stronę płotu. Halina akurat rozwieszała pranie.

Pani sobie ze mnie kpi, ale ja mam dosyć! – krzyknęłam przez płot, nie bacząc na to, kto mnie słyszy.

Odwróciła się powoli, jakby w ogóle nie była zaskoczona.

– O co znowu chodzi?

– Nie udawajmy. Znowu to samo. I to zaraz po mojej skardze. Pani myśli, że to zabawne? Że można ludziom robić z ogrodu śmietnik?

Wzruszyła ramionami.

– Jak się pani nie podoba, to może się pani wyprowadzi?

Zrobiło mi się słabo. Nie tyle z powodu jej słów, co z tonu, którym je wypowiedziała – z tej obojętności, której nie dało się już dłużej znosić.

Mam dość tego braku szacunku! – rzuciłam z całych sił i wróciłam do domu, trzaskając furtką.

Wiedziałam, że teraz już nie ma odwrotu. Rozpoczął się otwarty konflikt. I szybko się przekonałam, że nie tylko ja o tym wiedziałam. Tego samego wieczoru sąsiad spod siódemki zapytał mimochodem, czy "to o mnie ten temat w grupie osiedlowej". Inna sąsiadka spojrzała na mnie jak na osobę niebezpieczną.

Zaczęłam rozumieć, że nie tylko to ja walczyłam z Ryśkiem – teraz walczyłam z opinią, która zaczęła mnie przerastać.

Byłam zdeterminowana

Zaczęłam unikać ludzi. Zakupy robiłam wcześnie rano albo późnym wieczorem, by nie spotkać znajomych twarzy. Przestałam chodzić na zebrania wspólnoty, odwołałam wizytę u fryzjera, do którego chodziłam od lat. Miałam wrażenie, że każdy zna szczegóły naszej historii. A najgorsze było to, że większość uważała, że to ja jestem problemem.

Siedziałam w ogrodzie, patrząc na swoje kwiaty, i nie poznawałam siebie. Jeszcze kilka tygodni temu ten widok koił. Teraz przypominał mi o bezsilności. Ale kiedy pewnej nocy obudził mnie hałas, wyszłam na taras i zobaczyłam Ryśka siedzącego na mojej rabacie jak król we własnym królestwie – poczułam coś innego. Nie rozpacz. Determinację.

Następnego dnia pojechałam do centrum ogrodniczego. Kupiłam odstraszacz ultradźwiękowy, specjalne granulki, bezpieczne, ale odstraszające zwierzęta, i czujnik ruchu z małą lampką. Wiedziałam, że sąsiadka i tak tego nie zrozumie, ale przynajmniej poczuję, że próbuję.

Zainstalowałam wszystko wieczorem, kiedy sąsiedzi już zniknęli za zamkniętymi drzwiami. Pracowałam po cichu, metodycznie, niemal z satysfakcją. Czułam, że odzyskuję kontrolę.

W nocy usłyszałam cichy dźwięk czujnika. Wyjrzałam przez firankę. Rysiek wszedł na teren, ale tylko na chwilę. Coś go zaniepokoiło, cofnął się, uniósł ogon i zniknął w ciemności.

Poczułam, jak coś się we mnie prostuje. Nie radość, ale spokój. Po raz pierwszy od tygodni mogłam stanąć przy oknie i nie myśleć o tym, co mnie czeka rano.

Pomyślałam wtedy: to nie koniec. Ja pokażę, że ze mną się nie zadziera.

Katarzyna, 56 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama