„Siostra ostrzegała mnie przed wypadkiem. Miałam ją za dziwaczkę z omamami. Bardzo się myliłam”
„W jednej chwili poczułam się odsłonięta i wystawiona na cios losu. Jakby gdzieś nad moją głową zerwał się włos, na którym dyndał miecz Damoklesa. I gdyby nie owa świadomość czającej się tragedii, na którą wyczuliła mnie siostra, możliwe, że już by mnie nie było”
- Katarzyna, 29 lat
To nie dla mnie
Nie wierzyłam w omeny, znaki, wróżby i horoskopy. Już jako nastolatka coś tak magiczno-dziewczyńskiego, jak lanie wosku w Andrzejki uważałam za stratę czasu. Nic dziwnego, że wyrosłam na kobietę twardo stąpającą po ziemi, która lubi pracę księgowej. Naprawdę wolę zajmować się liczbami, faktami i konkretami, niż jakimiś nadprzyrodzonymi głupotami. Ale nie każdy jest taki jak ja, a już najmniej moja siostra.
Zawsze byłyśmy z Eweliną jak ogień i woda. Kiedy ja rozwiązywałam dodatkowe zadania z matematyki, ona biegała po podwórku z latarką, wypatrując latających talerzy czy innych cudów.
– Nie moja wina, że urodziłam się w aspekcie Bliźniąt – mówiła i niby to miało tłumaczyć, czemu fascynowała ją wszystko, co tajemnicze i niezbadane.
Czy dlatego to się jej przytrafiło? Bo była otwarta na sprawy z pogranicza nauki i fantastyki?
Wypadek ją odmienił
Dwa lata temu Ewelina miała wypadek. W jej samochodzie zawiodły hamulce i zderzyła się z drugą osobówką na trasie szybkiego ruchu. Na szczęście obyło się bez wielkiej tragedii. Tamten kierowca złamał nogę, u Eweliny skończyło się na ogólnym stłuczeniu i wstrząsie mózgu. Wszelkie formalności związane z odpowiedzialnością i odszkodowaniem musiałam oczywiście załatwić za nią. Wygodnie mieć taką ogarniętą siostrę jak ja.
Ewelina wróciła do zdrowia w błyskawicznym tempie, ale cała rodzina zauważyła, że zachowywała się jeszcze dziwniej niż zwykle – rzucała tajemnicze uwagi na temat zdrowia innych, pytała, ile warzyw jedzą, jak często ćwiczą i tym podobne. Dopiero po jakimś czasie wyciągnęłam z niej, skąd to nagłe zainteresowanie.
– Nie uwierzysz – powiedziała, gdy siedziałyśmy u mnie w salonie przy czwartej lampce wina – bo nigdy nie lubiłaś takich bredni, ale od wypadku widzę… hm, aury. Tak, wiem, jak to brzmi! Ale potrafię teraz wyczuć, czy ktoś jest zdrowy, czy czeka go nagła zmiana losu, czy powinien odżywiać się zdrowiej, bo coś czarnego gromadzi się w okolicach jego wątroby… Takie rzeczy. Ciebie na przykład czeka niedługo przypływ gotówki – wzniosła dłoń z kieliszkiem w żartobliwym toaście. – Gratuluję, siostra!
Jasne, że podeszłam do jej wyznania sceptycznie. Nawet gdy tydzień później razem z wypłatą otrzymałam znaczącą premię, nie łączyłam ze sobą tych dwóch faktów – stanu mojego konta i odczytu „mojej aury” przez Ewelinę. Dostałam zastrzyk finansowy, bo ciężko pracowałam, ciężej niż inni w firmie. Nie trzeba trzeciego oka ani kryształowej kuli, żeby przewidzieć gratyfikację za taki wysiłek.
Zobaczyła coś,czego nikt nie rozumiał
Po kilku latach przyzwyczailiśmy się do rewelacji Eweliny. Jedni w nie wierzyli, inni nie. Nietrudno zgadnąć, po której stronie stałam ja, jej racjonalna starsza siostra. Ale do czasu.
Zaplanowaliśmy z mężem urlop. Wyznawałam zdrową zasadę (i patriotyczną przy okazji), że wolne należy spędzać w którymś z trzech kierunków: nad Bałtykiem, na Mazurach lub w Tatrach. Nie rozumiałam ludzi, którzy marzyli o wyjeździe do Tajlandii czy Wenezueli – jak na mój gust było to proszenie się o tropikalną chorobę albo napaść z bronią w ręku. Na szczęście mój mąż był tego samego zdania i nigdy nie mieliśmy problemów z ustaleniem, dokąd chcemy się udać. Tym razem padło na góry.
Na dwa dni przed wyjazdem, kiedy powoli zaczynaliśmy gromadzić w jednym miejscu rzeczy do spakowania, odwiedziła nas Ewelina. Przyszła z butelką wina, aby się pochwalić i oblać fakt, że dostała nową pracę w dziale kadr dużej firmy. Zygmunt otworzył wino, ja krzątałam się jeszcze w sypialni, dzieląc odzież na przydatną i nieprzydatną w trakcie wędrówek.
Kiedy zjawiłam się wreszcie w salonie, żeby przywitać siostrę, powietrze rozciął krzyk zmieszany z trzaskiem pękającego szkła. W jednej sekundzie znaleźliśmy się przy Ewelinie z plastrami i wodą utlenioną. Musiała za mocno ścisnąć kieliszek, który pękł jej w dłoni, ale na szczęście cięcia nie były głębokie. Dopiero kiedy skończyliśmy ją opatrywać, zdałam sobie sprawę, że ani na chwilę nie oderwała ode mnie wzroku. Gapiła się na mnie, blada jak śnieg, i ta bladość raczej nie miała nic wspólnego z niewielką utratą krwi.
– Coś się stało? – zapytałam.
Milczała przez chwilę, jakby zbierała siły, a potem przełknęła ślinę i uniosła drżący palec.
– Twoja aura…
– Aura?
– Jeszcze czegoś takiego nie widziałam. Jest całkiem czarna… Kasia, to może oznaczać tylko jedno. Jesteś w śmiertelnym niebezpieczeństwie! Zaklinam cię na wszystkie świętości, nie jedź w te góry!
Wymieniliśmy spojrzenia z mężem. Wyglądał na równie zakłopotanego co ja.
– Nie bądź śmieszna, Ewelinko – zbagatelizowałam jej lęk. – Zarezerwowaliśmy hotel, wpłaciliśmy zaliczkę, wzięliśmy wolne w pracy. Nie możemy ot tak, wszystkiego odkręcić, bo coś zobaczyłaś nad moją głową…
– I co z tego, że w to nie wierzysz?! – przerwała mi. – Niestety, jeszcze nigdy się nie pomyliłam. Błagam cię, odwołaj urlop. Stanie się coś strasznego, ja to po prostu wiem! A wtedy nigdy sobie nie wybaczę. Dlatego błagam, jeśli nie dla siebie, zrób to dla mnie. Nie jedź!
Obiecałam, że sprawę rozważę, ale głównie po to, żeby się uspokoiła. Nawet przez moment nie brałam na poważnie możliwości, że rezygnujemy z wyjazdu. Bycie siostrą nawiedzonej osoby nie znaczyło, że będę pod dyktando jej wizji zmieniać swoje plany. Równie dobrze mogła powiedzieć, że pozycja Marsa nie sprzyja wycieczkom po górach. Stek bzdur i nic więcej.
Przestraszyła mnie nie na żarty
Jednak udało jej się mnie nastraszyć – noc przed wyjazdem była straszna. Miotałam się w pościeli, zasypiając i budząc się co chwila. Za każdym razem widziałam to samo: swoją twarz w lustrze i przyczajony tuż za nią cień, gęsty i wirujący jak dym, powoli zasnuwający moje rysy. Przeklinałam w duchu Ewelinę, że to przez nią wyobraźnia podsuwa mi takie absurdalne obrazy. Czarna aura, na pewno! Co niebezpiecznego mogło mnie spotkać na urlopie w górach? Niestrawność od jedzenia w pensjonacie? Skręcona kostka na szlaku?
Byliśmy rozsądni, nie ryzykowaliśmy bez potrzeby, przestrzegaliśmy zakazów i nakazów. Realistycznie patrząc, nie miałam się czego bać, a jednak jakaś część mojego umysłu, tłumiona od najmłodszych lat, drżała ze strachu za każdym razem, gdy myślałam o ostrzeżeniu Eweliny. Podsumowując, nie była to najlepsza zapowiedź wypoczynku.
Dni w górach mijały w zupełnie innym tempie niż w mieście. Budziliśmy się o świcie, jedliśmy śniadanie, spacerowaliśmy po szlakach, potem szybki wypad do miasta, by spróbować lokalnych specjałów w restauracji, szybka kąpiel i do łóżka, by jeszcze poczytać przed snem. Dla nas był to idealny sposób na wypoczynek, bo oboje lubiliśmy rutynę, a zarazem każdego dnia staraliśmy się zrobić coś wyjątkowego, na przykład zwiedzić kompleks jaskiń albo wybrać się do skansenu. Pomagało mi to zapomnieć o złowróżbnych ostrzeżeniach siostry. Gorzej, że Ewelina dzwoniła średnio dwa razy dziennie, jakby musiała się upewniać, że nadal oddycham.
Martwiłam się o nią. Od czasu wypadku było coraz gorzej. Przedtem też była ekscentryczką, no ale teraz bredziła o omenach śmierci. Co będzie dalej? Zatrzyma samolot na Okęciu, przekonana, że jeśli wystartuje, wszyscy pasażerowie zginą? Przepowie trzecią wojnę światową, wrzeszcząc o końcu świata na rogu ulicy? Zdecydowałam, że muszę ukrócić te dziwactwa raz na zawsze, jak tylko wrócę do domu. Bo przecież jeśli wrócę, cała i zdrowa, Ewelina zrozumie, jak bardzo się myliła.
W połowie drugiego tygodnia urlopu udało mi się z nią porozmawiać na Skypie, więc się słyszałyśmy i widziałyśmy swoje twarze przez kamerki. To ona nalegała, rzecz jasna. Ledwo nawiązałyśmy połączenie, wlepiła we mnie przerażone spojrzenie. Westchnęłam w duchu, czując, że zaraz się zacznie biadolenie.
– Kasiu, proszę cię, wróć! – usłyszałam i się zaczęło: – Jest jeszcze gorzej, prawie nie widzę twojej twarzy, tak czarną masz aurę. Jesteś coraz bliżej tragedii! A ja nie mogę nic zrobić. Błagam cię, wróć!
Trzeba przyznać, że jej upór był godny podziwu. Miała też dar do wzbudzania lęku. Ale ja też potrafiłam być uparta. Zignorowałam dreszcze wędrujące mi po plecach i zapewniłam siostrę, że zachowam ostrożność. Na usta cisnęło mi się oskarżenie, że zazdrości mi urlopu, dlatego próbuje go zatruć swoimi mrocznymi przepowiedniami, ale była to jednie przelotna myśl. Mocno niesprawiedliwa i zapewne podyktowana rodzącym się strachem, który za wszelką cenę usiłowałam w sobie stłumić.
Stało się to, co przeczuwała
Nadszedł w końcu ostatni dzień wyjazdu – przedostatni, jeśli liczyć długą drogę powrotną, którą przełożyliśmy na rano. Nie zaplanowaliśmy wcześniej żadnej rozrywki i Zygmunt zaskoczył mnie propozycją, byśmy spędzili popołudnie w pobliskim parku linowym. Nigdy czegoś takiego nie próbowałam, więc chętnie się zgodziłam.
Park linowy zbudowano z rozwieszonych między drzewami przeszkód, które należało pokonywać jak linoskoczek, od jednej platformy do drugiej. Nasza mała grupa składała się tylko z Zygmunta i ze mnie, więc prędko zaprzyjaźniliśmy się z instruktorem, który wyjaśnił nam, jak zmieniać liny po dwie naraz, by zawsze być zabezpieczonym. Jako ludzie z natury karni i zorganizowani, z miejsca przyswoiliśmy tę zasadę.
Czułam przyjemny dreszczyk emocji. Drzewa w parku rosły na stoku, więc najłatwiejsza trasa przebiegała na wysokości maksymalnie dwóch metrów, ale w przypadku tej najtrudniejszej odległość od ziemi była już znacząca. Mimo to uznaliśmy, że skoro to nasz ostatni dzień urlopu, to poradzimy sobie z każdym wyzwaniem, byleby dobrze się bawić.
Prędko okazało się, że z wysokościami radzę sobie znacznie lepiej niż mój mąż. Płynnie pokonywałam wszystkie belki, ścianki i linowe pajęczyny, podczas gdy Zygmunt zatrzymywał się co chwila i śmiał z własnej nieporadności. Zachęcałam go, by przyspieszył, bo przecież nie ma się czego bać. To samo niemal do znudzenia powtarzał instruktor: „Niech pan zaufa linie”. Sama nauczyłam się tego zaufania dość szybko i odkryłam, że to naprawdę znakomita rozrywka.
W końcu dotarliśmy do najtrudniejszej trasy, oznaczonej czerwonymi linami. Mąż poprosił, żebyśmy zrobili przerwę, instruktor się z nim zgodził, ale ja wyrywałam się do dalszych wyczynów. I tak oto znalazłam się o krok od niebezpieczeństwa, przed którym przestrzegała mnie siostra.
Zatrzymałam się w połowie przepinania lin, rozmawiając z mężem. Odłączyłam jedną klamrę i sięgałam po drugą… Mąż wytykał mi, że żartuję z jego lęku wysokości.
– Wyobraź sobie, co by się działo, gdyby była tu z nami Ewelina!
Na samo wspomnienie imienia siostry ogarnęły mnie złe przeczucia. W jednej chwili poczułam się odsłonięta i wystawiona na cios losu. Jakby gdzieś nad moją głową zerwał się włos, na którym dyndał miecz Damoklesa. I gdyby nie owa świadomość czającej się tragedii, na którą wyczuliła mnie siostra, możliwe, że już by mnie nie było.
Obejrzałam się i zauważyłam, że węzeł na karabińczyku, który był moim jedynym zabezpieczeniem, przetarł się w jednym miejscu i poluzował, tak że nie byłby w stanie utrzymać mojego ciężaru. Zaskoczona, cofnęłam się o krok – i natrafiłam na powietrze. Potem był już tylko świst, wrzask wyrywający się z moich płuc, szarpnięcie… i naraz wisiałam w powietrzu nad kilkunastometrowym spadkiem, trzymana przez męża za jedno ramię, a przez instruktora za drugie. Pomimo ratunku zdałam sobie sprawę, że nadal krzyczę i zmusiłam się do zamknięcia ust.
Nigdy dotąd nie poznałam aż tak przytłaczającego, gwałtownego uczucia strachu. Miałam wrażenie, że otarłam się o śmierć. Moi wybawcy wciągnęli mnie na platformę i przez kilka chwil żadne z nas nie było w stanie nic powiedzieć. Tylko ciężko dyszeliśmy… W końcu instruktor zaczął nas przepraszać, kłaniając się wpół i zarzekając, że nic takiego jeszcze się nie zdarzyło i że sprzęt jest sprawdzany każdego dnia. Uznałam, że to po części moja wina, i rozstaliśmy się w pokoju.
Po powrocie do domu odwiedziłam Ewelinę i przytuliłam ją tak mocno, jakbyśmy nie widziały się co najmniej kilka lat. Owszem, odbyłyśmy rozmowę na temat jej dziwnych przeczuć, ale zupełnie inną, niż sobie wyobrażałam. Pomyślałam, że najwyższa pora zaakceptować prawdę – życie to nie tylko fakty i konkrety. Czasem zdarzają się rzeczy, których nie da się racjonalnie wyjaśnić. I choć potrafią być przerażające – takie jak świadomość, że może cię spotkać coś bardzo złego – trzeba je zaakceptować.
Cieszę się, że mam siostrę, która może mnie przestrzec przed czającym się za progiem nieszczęściem.