Reklama

Zawsze jakoś tak było, że stałam z boku. Nie, że nikt mnie nie lubił, nie że ktoś mnie wykluczał. Po prostu nie byłam tą, na którą się patrzy najpierw. Starsza siostra – oczko w głowie mamy, żywiołowa, przebojowa, zawsze coś się działo. Młodszy brat – jak zaczarowany przez tatę, który odszedł już dawno, ale jego uwielbienie dla Piotrka zostało, jakby wtopione w ściany naszego rodzinnego domu. A ja? Ja byłam tą, co nie sprawiała problemów. Tą, co nie zawracała nikomu głowy. Tą, co zawsze zrozumie.

Reklama

Mam czterdzieści lat. Życie potoczyło się jak woda – niby płynęło powoli, ale zanim się obejrzałam, okazało się, że przeszło obok mnie. Nie miałam dzieci, nie zbudowałam rodziny. Nie dlatego, że nie chciałam – chciałam bardziej niż wielu innych. Po prostu się nie złożyło. Zostałam z kuchnią pełną sprzętów, których używa się tylko od święta, i z sercem, które tęskni do uznania, do ciepła. Czasem myślę, że chciałabym, żeby ktoś na mnie spojrzał i pomyślał: „Dobrze, że jesteś”.

Dlatego w tym roku urządziłam Dzień Matki u siebie i zaprosiłam rodzinę. Chciałam, żeby było prawdziwie, domowo, ładnie. Umyłam okna, wyprasowałam lniany obrus, postawiłam świeże kwiaty. Upiekłam sernik, ten sam, który kiedyś mama pochwaliła, choć już nie pamięta, że to zrobiła. Nie chodziło mi o wielkie gesty. Chciałam po prostu poczuć, że jestem częścią tej rodziny. Że nie jestem tylko jej zbędnym tłem.

Goście przyszli za wcześnie

Zegar wskazywał 14:03, gdy zadzwonił domofon. Serce mi przyspieszyło – byłam jeszcze w fartuchu, z rękami mokrymi po myciu rukoli i jajkami wciąż gotującymi się w garnku. Na progu stała Basia z mężem, trójką dzieci, mamą i wielkim pudłem z logo „Smakosz Catering”.

– Myśleliśmy, że już wszystko gotowe! – powiedziała z szerokim uśmiechem, wchodząc do mieszkania jak do siebie.

– Umawialiśmy się na piętnastą… – odpowiedziałam, próbując zapanować nad mimiką.

– Oj tam, dzieci były głodne, to ruszyliśmy wcześniej. Chyba nie masz nic przeciwko? – dodała i od razu skierowała się do kuchni.

Mama pocałowała mnie w policzek, rzuciła:

– Cześć, kochanie – i zniknęła w salonie, jakby to nie było nic dziwnego.

Sernik stygł na blacie, pasty jeszcze nie zaczęłam mieszać, lniany obrus czekał na ostatnie poprawki. Na stole leżały jeszcze wstążki i nożyczki – miałam z nich zrobić ozdobne kokardki.

– Postawię tu jedzenie, dobrze? – Basia bez pytania postawiła pudło z gotowymi daniami dokładnie na środku stołu, na mojej kompozycji z bzu i świeżych liści mięty.

– Przywieźli nawet hummus. Mama go uwielbia.

– Aha… – bąknęłam tylko. Co miałam powiedzieć?

Poczułam, jak coś we mnie pęka. Włożyłam w ten dzień tyle serca, a oni… przyszli z własnym jedzeniem. Jakby nie wierzyli, że potrafię ich ugościć. Jakby nie przyszli wcale do mnie – tylko do wygodnego tła.

Nikt nie zapytał jak się czuję

Zanim zdążyłam uprzątnąć kuchnię, już wołali mnie do salonu.

– Magda, chodź! Chodź na chwilę! – krzyknęła Basia z podekscytowaniem.

Stanęłam w progu i zobaczyłam, jak mama trzyma w rękach ogromny bukiet róż – nie ode mnie, tylko od Basi. Róże były świeże, soczyście czerwone, owinięte w elegancki papier ze wstążką.

– No to teraz możemy oficjalnie powiedzieć! – Basia objęła męża w pasie, promieniała cała.

Będziemy mieli trzecie dziecko! – oznajmił z dumą jej mąż, patrząc na zgromadzonych.

Rozległy się piski dzieci, uściski, gratulacje. Mama aż się wzruszyła. Pogładziła Basię po głowie, jakby znów była jej małą dziewczynką.

– Taka dobra wiadomość w takim pięknym dniu… – szepnęła rozczulona.

Stałam obok, przy framudze. W rękach wciąż miałam serwetkę, którą zamierzałam ułożyć na talerzu mamy. Nikt nie spojrzał w moją stronę. Nikt nie zapytał, jak się czuję, choć przecież wiedzieli – wszyscy wiedzieli – że ja nie mam dzieci. Że nie będę miała. Że nie dlatego, że nie chciałam...

Z salonu dobiegł śmiech, ktoś klasnął w dłonie.

– Magda, co tak stoisz? Chodź, zrób nam zdjęcie! – zawołała Basia.

Wzięłam telefon, ustawiłam ich pod oknem. Mama w środku, ręka na brzuchu Basi. Zrobiłam zdjęcie. A potem jeszcze jedno. I jeszcze jedno. A potem wróciłam do kuchni. Do mojego stołu. Do mojego sernika. Którego nikt dzisiaj nie zauważył.

Nikt mnie nie zauważał

W kuchni krzątałam się dłużej, niż było trzeba. Miałam nadzieję, że może ktoś zajrzy, zapyta, pomoże. Nikt nie przyszedł. Wzięłam nóż i zaczęłam kroić sernik. Miał idealną konsystencję. Taką, jak lubiła mama.

– Kto ma ochotę na coś słodkiego? – zawołałam w stronę salonu.

Nikt nie odpowiedział. Tylko najmłodsza siostrzenica podeszła i spojrzała z zaciekawieniem.

– Co to?

– Sernik. Sama robiłam. Chcesz kawałek?

– Może malutki – powiedziała i wyciągnęła rękę po najmniejszy kawałek.

Zaniosłam ciasto do salonu. Ułożyłam na talerzykach, podsunęłam każdemu.

– Ooo, Magda, zrobiłaś coś? – zdziwiła się Basia. – Nie zauważyłam, przepraszam. Myślałam, że wszystko z cateringu.

– Upiekłam sernik – odparłam krótko.

– Dobry – rzucił jej mąż, przełykając pierwszy kęs.

– Trochę za słodki – dodała mama bez emocji, nie patrząc na mnie.

Zawstydziłam się, choć nie powinnam. Przecież nie dla nich to robiłam. A może właśnie dla nich, tylko że oni tego nie potrzebowali.

– Zjesz jeszcze kawałek? – spytałam cicho mamę.

– Nie, dziękuję. Mam dość – odpowiedziała, odstawiając talerzyk na stół.

Poczułam, że jestem przezroczysta. Że mogłabym zniknąć, a oni nawet by nie zauważyli. Na stole królowały tacki z gotowcami, a mój sernik stał zupełnie obok, niepotrzebny nikomu.

Łzy popłynęły same

Zaczęli się zbierać około dziewiętnastej. Basia zbierała talerze, jakby była u siebie, i wciskała resztki cateringu do pojemników.

– Wezmę trochę na jutro, dzieciaki zjedzą – mruknęła.

– A sernik? – zapytałam.

– A, nie, dzięki. Wzięłam jeden kawałek, wystarczy – odpowiedziała, nawet nie patrząc w moją stronę.

Mama założyła płaszcz i poprawiła szalik pod szyją. Podeszłam do niej, podałam torebkę.

– Mamo… dobrze, że przyszłaś – powiedziałam cicho.

– No jakżebym nie przyszła. W końcu Dzień Matki – odparła z lekkim uśmiechem. – A dzieci zawsze chcą świętować z mamą.

Zabolało. Nie wiem czemu. A może wiem – bo ja też byłam tu jak dziecko, tylko nikt mnie już tak nie traktował.

– Dzięki, że mogliśmy przyjść, Magda. Fajnie, że się postarałaś – rzuciła Basia przy drzwiach, machając dzieciom, żeby się pospieszyły.

Tylko przytaknęłam. Nawet się nie uśmiechnęłam. Gdy zamknęłam drzwi, w mieszkaniu zapadła cisza. Talerze stały na stole, róże pachniały – nie moje. Obok leżała ściśnięta w kulkę serwetka mamy. Usiadłam przy stole. Zgasiłam światło. W ciemności wszystko było bardziej szczere. Łzy same popłynęły. Nie z żalu za czymś konkretnym. Może z tęsknoty. Może z rozczarowania. Nie miałam dzieci, nie miałam męża. Ale miałam nadzieję, że dla nich jeszcze coś znaczę. A teraz wiedziałam jedno – nawet jeśli bym zniknęła, oni przywieźliby catering w inne miejsce.

Coś we mnie pękło

Następnego dnia nie odebrałam telefonu od mamy. Dzwoniła dwa razy. Zostawiła wiadomość:

– Magduś, chciałam tylko powiedzieć, że było bardzo miło. Mam nadzieję, że nie jesteś zła… Dobrze, że się spotkaliśmy.

Nie odpisałam. Wzięłam kubek kawy i usiadłam przy stole. Bukiet róż dalej stał w wazonie. Przesunęłam go w róg. Przeszkadzał. Po południu przyszła wiadomość od Basi.

– Dzięki za wczoraj. Mama była wzruszona. A sernik – serio, smaczny. Choć wiesz, że mama lubi mniej słodkie.

Nie odpisałam. Nie chciałam już tłumaczyć, nie chciałam się więcej starać.

Wieczorem zadzwoniła koleżanka z pracy.

– I jak było? – zapytała z entuzjazmem.

– W porządku – skłamałam. – Wszystko się udało.

– To dobrze, bo tak się napracowałaś. I jak mama? Ucieszyła się?

– Pewnie tak – odpowiedziałam, mieszając zimną już herbatę.

Zakończyłyśmy rozmowę, a ja długo patrzyłam na stół. Na obrus, który uprałam specjalnie. Na świeczki, których nikt nie zapalił. Na kawałek sernika, który ostatecznie zjadłam w samotności. I wiedziałam, że coś się we mnie zmieniło. Coś pękło, ale nie zrobiło hałasu. Po prostu zamilkło. I to było chyba znacznie gorsze.

Przestałam już czekać

Minęło kilka dni. Nie dzwoniłam, nie pisałam. Nikt się nie dopominał. I to było w tym najsmutniejsze – że nikt się nie zorientował, że coś we mnie umarło. W pracy mówiłam, że Dzień Matki był spokojny. Że rodzinnie. Że sernik się udał. Koleżanki kiwały głowami, uśmiechały się z uznaniem. Nikt nie pytał głębiej. Może to i lepiej.

Zabrałam obrus do pralni chemicznej, choć mogłam wyprać go sama. Ale chciałam, żeby zniknął zapach tamtego dnia. Kwiaty z wazonu wyrzuciłam po tygodniu. Już nie pachniały. Sernik, ostatni kawałek, zjadłam w środę wieczorem. Sama, na stojąco, przy zlewie. Nie czekałam już na podziękowania. Nie czekałam na „dziękuję” czy „dobrze, że jesteś”. Wiedziałam, że się nie doczekam. Może kiedyś to przyjdzie – ale już nie na moich zasadach. I nie w moim domu.

– Zrobiłaś to z serca – powiedziałam sobie cicho, nalewając sobie herbaty.

I choć brzmiało to jak pocieszenie, wolałam tak. Przestałam walczyć o uwagę, która nigdy nie była moja. Jeśli mam być tłem, to niech będzie. Będę przynajmniej spokojna. I nie będę mieć żadnych już oczekiwań. A może któregoś dnia ktoś zapuka? Z pustymi rękami, ale z sercem otwartym? Może. Ale nie będę już na to czekać.

Magda, 40 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama