Reklama

Nie lubię Wielkanocy. Nie lubię jajek, białych obrusów, święconek, tych wszystkich pastelowych kurczaków, które patrzą na ciebie jakby chciały ci wmówić, że życie jest proste, ciepłe i radosne. Dla mnie nigdy takie nie było.

Reklama

Mam na imię Martyna. Mam trzydzieści dwa lata. Pracuję w małej księgarni, w dziale z literaturą faktu. Pasuję tam jak ulał – cicha, poukładana, nie rzucam się w oczy. Klienci nie zapamiętują mojej twarzy, i dobrze. Ja też nie chcę pamiętać zbyt wielu z nich.

Od pięciu lat nie widziałam się z moją siostrą. Iza... kiedyś była moją najlepszą przyjaciółką. Nasza relacja może nie była idealna, ale za to prawdziwa, szczera. A potem Iza jednym ruchem to zniszczyła. Ukradła mi faceta. Mojego Adama. Mężczyznę, z którym planowałam przyszłość.

Nie dowiedziałam się tego od niej. Oczywiście, że nie. To był stary znajomy, który przez przypadek ich zobaczył. "Ej, Martyna, nie wiedziałem, że się rozeszliście z Adamem?" – powiedział. I wtedy znalazłam ich zdjęcia: Iza i on. Przytuleni. Uśmiechnięci.

Zamilkłam. Po tym odkryciu nie podniosłam się przez wiele miesięcy. Zrezygnowałam z pracy w firmie, w której poznałam Adama, wynajęłam kawalerkę na drugim końcu miasta. Kiedy rodzice pytali, mówiłam, że potrzebuję przestrzeni. A tak naprawdę chciałam po prostu zniknąć.

Zbliża się Wielkanoc. Jak co roku spędzam ją u rodziców. Jedziemy do nich z kuzynami, których widuję rzadko, ale przynajmniej oni nie zadają zbyt wielu pytań. W tym roku też nie zamierzam mówić o Izie. Nie chcę słuchać tych zakłopotanych westchnień, że "może już czas się pogodzić", "życie jest krótkie" albo, co gorsza, "Adama już nie ma, więc...".

Adam jest. Tylko nie mój. A Iza... ona przestała być moją siostrą w momencie, w którym pocałowała go po raz pierwszy.

Nie wiem, co przyniosą te święta. Ale jedno wiem na pewno: jeśli ktoś wspomni o niej przy stole – wstanę i wyjdę. Nie jestem już tą samą Martyną, która płakała po nocach. Teraz już nie płaczę. Teraz tylko trzymam dystans. I czasem... słyszę w sobie cichy szept: "Może to już czas, żeby wreszcie się zemścić".

Niespodziewana wizyta

– Martynka, podaj mi, proszę, ćwikłę. – Mama jak zawsze łagodziła atmosferę przy stole. Nawet wtedy, gdy nic się nie działo, ale coś już wisiało w powietrzu.

Podaję. Uśmiecham się, z tym samym grymasem co zawsze – ledwo uchwytny, ledwo szczery. Wszyscy udają, że jest normalnie. Siedzimy przy stole. Babcia coś mamrocze pod nosem, kuzyn Kacper znów przyszedł z nową dziewczyną, ciocia Danusia zachwyca się chrzanem, jakby to było największe kulinarne osiągnięcie świata.

I wtedy słyszymy dzwonek.

– Ja otworzę – mówi tata i wychodzi z kuchni.

Nie patrzę, nie reaguję. Wbijam widelec w jajko faszerowane i nagle słyszę jego głos:

– O, Izunia... – i ta pauza, jakby mu nagle uschło w gardle. – Nie wiedziałem, że... że przyjedziesz.

Zamarłam.

Izabela wchodzi do pokoju. Trzyma za rękę małe dziecko, może czteroletnie. Chłopczyk, śniada cera, kręcone włosy, wielkie oczy. Jak z katalogu.

– Przepraszam, że tak bez zapowiedzi. – Jej głos, jak zawsze miękki, aksamitny. – Mama mnie zaprosiła... myślałam, że przekazała?

Nie. Nie przekazała.

Wszyscy milkniemy. W powietrzu zawisło coś lepkiego, niewidzialnego, czego nie da się przeciąć nawet nożem.

– No chodź, skarbie. Przywitaj się. – Uśmiecha się do chłopca. – To jest twoja babcia i dziadek.

Dziecko nieśmiało macha rączką. Mama już się zerwała i przytula go mocno, całując w czółko. Tata wita się z Izą szybko, ale z lekkim dystansem. Kuzyni zerkają po sobie porozumiewawczo. Danusia już marszczy brwi. A ja czuję, że tracę grunt pod stopami.

Nie mamy o czym rozmawiać

Nie ruszam się. Nie mówię nic.

– Martynko... – mama patrzy na mnie błagalnie. – Przyniesiesz może jeszcze trochę pasztetu?

Wstaję. Idę do kuchni, by złapać oddech. Otwieram lodówkę, ale nie widzę jej zawartości. Widzę jego. Adama. I Izę. Ich zdjęcie. Ich ręce splecione jakby to nie była zdrada, tylko tani romans.

I wtedy czuję dotyk na ramieniu.

– Cześć, Martyna – mówi Izabela. – Wiem, że to dziwne. Nie chcę robić zamieszania...

– Za późno. – Nie odwracam się. – Powinnaś była zostać tam, gdzie byłaś.

– To są święta. Rodzinne... – mówi łagodnie.

Nie jesteśmy już rodziną. – Mój głos jest spokojny, ale każda sylaba tnie jak szkło. – A to dziecko... To jego?

Izabela milknie.

– Porozmawiamy później? – pyta cicho.

– Nie wiem, czy potrafię jeszcze z tobą rozmawiać. – Odwracam się i patrzę jej prosto w oczy. Są takie same jak kiedyś. Ale teraz już mnie nie wzruszają. Teraz chcę tylko, żeby sobie poszła.

Wracam do stołu. Siadam. Nikt nie mówi nic.

Mama się krząta. Kacper udaje, że pisze coś w telefonie. Dziecko bawi się łyżeczką. A ja siedzę i myślę: „To dopiero początek. I nie skończy się dobrze.”

Byłam wściekła

– Mamoooo, a kiedy wróci tata? – zapytał chłopczyk, uderzając łyżeczką w talerz.

Łyżka w mojej dłoni zastygła w powietrzu. Wszyscy zamarli. Kuzyn spojrzał na mnie z przestrachem. Babcia wypuściła z rąk chleb, który upadł na blat. Tylko Iza udawała, że nic się nie stało.

– Skarbie, już rozmawialiśmy, pamiętasz? Tata ma teraz pracę w innym mieście – powiedziała cicho, poprawiając chłopcu serwetkę pod brodą. Jej głos był spokojny, jakby ten wybuch nie miał miejsca.

Tyle że miał. W mojej głowie. W moim żołądku. W moim sercu.

Wstałam. Nogi drżały mi lekko, jakby nie wiedziały, czy mają iść, czy się poddać. Ale ja już wiedziałam.

– Mam jedno pytanie – zaczęłam, patrząc Izie prosto w oczy. – Jak miałaś czelność tutaj przyjść?

– Martyna, proszę cię... – mama syknęła, próbując mnie uciszyć. Ale ja już się rozpędzałam. Tyle razy gryzłam się w język, tyle razy ściskałam pięści pod stołem. Teraz nie zamierzałam się zatrzymywać.

– Naprawdę uważasz, że po tym, co zrobiłaś, wystarczy założyć dzieciakowi sweterek w zajączki i wszystko będzie dobrze?

– Martyna! – tata warknął ostrzegawczo. – To święta!

– Nie dla mnie! – krzyknęłam. – Od kiedy pamiętam, wszystko było dla niej. Najlepsze rzeczy. Najlepsze słowa. A ja siedziałam cicho, bo przecież Martynka jest spokojna, Martynka nie robi scen. No to proszę bardzo, oto scena! – uniosłam ręce teatralnie. – Usiądźcie wygodnie!

Iza zbladła. Dziecko wpatrywało się we mnie z szeroko otwartymi oczami. Nawet nie zdawało sobie sprawy, że dolało oliwy do ognia.

– Nie chciałam, żeby tak wyszło... – zaczęła Iza cicho.

– A jak, do cholery, miało wyjść? – Zrobiłam krok w jej stronę. – Myślałaś, że co, wejdę, zobaczę cię z jego dzieckiem i powiem: „O, cudownie, jednak okazałaś się tą jedyną?”?

– Martyna, ja... – Izabela już płakała, ale nie obchodziło mnie to.

Patrzyłam na nią i nie czułam litości. Nie współczułam jej, ani nawet temu przestraszonemu dziecku. Czułam tylko złość.

Przyjechała z jego dzieckiem

Nie masz prawa tu być! – powiedziałam ostro. – Powinnaś była chociaż raz w życiu pomyśleć o kimś innym niż ty. A teraz... teraz jak zwykle robisz z siebie ofiarę i wszyscy mają ci współczuć.

– Martyna... nie przy dziecku – mama próbowała mnie odciągnąć za rękę. – Może wyjdziemy na chwilę, co?

Wyrwałam się.

– Nie! Nie będę już milczeć! – Złapałam za krzesło i odsunęłam je z hukiem. – Skoro wszyscy boją się mówić prawdę, to ja to zrobię. I to głośno. Dla wszystkich.

Spojrzałam jeszcze raz na Izabelę. Na jej twarz. Na chłopczyka, który chował się za jej spódnicą.

To jego dziecko, prawda? – spytałam.

Milczenie. Płacz. Tylko dziecko powiedziało coś jeszcze:

– Mama mówi, że tata mnie kocha najbardziej na świecie.

Ścisnęło mnie w gardle.

– No to świetnie – powiedziałam. – W takim razie... gratuluję. Wygrałaś.

Wyszłam. I trzasnęłam drzwiami.

Myślałam, że mnie kochał

Nie wiem, ile czasu stałam na tarasie. Może pięć minut, może pół godziny. Wiatr rozwiewał mi włosy, palce marzły, ale nie ruszyłam się z miejsca. Z kuchni dobiegały stłumione głosy. Szeptali. Na pewno o mnie.

Drzwi za mną skrzypnęły.

– Mogę? – zapytała Iza. Nie czekała na odpowiedź. Usiadła na ławce obok.

Cisza. Tylko gdzieś w oddali śpiewał ptak.

– Chciałam to powiedzieć wcześniej... ale wiedziałam, że nie będziesz chciała słuchać – zaczęła. Głos jej drżał. – Adam... On nigdy nie był naprawdę twój, Martyna.

Spojrzałam na nią. Jakby mnie spoliczkowała.

– Przepraszam, co?

– Byliście razem, tak. Ale... on do mnie pisał, zanim się rozstaliście. Nie powiedziałam ci, bo... Bo nie umiałam. Wstydziłam się. Wiesz, ile razy próbowałam się od niego odsunąć? – patrzyła teraz w dal, jakby opowiadała komuś innemu, nie mnie. – Ale on wracał. Zawsze wracał. I mówił, że to mnie kocha. Że z tobą czuje się... dobrze, ale to nie było to.

Zacisnęłam pięści. Chciałam odejść, ale coś mi kazało zostać. Musiałam usłyszeć prawdę.

Była dla mnie kimś obcym

– To nie było to? Tak powiedział? – Spytałam z niedowierzaniem.

– Tak – przyznała, ledwo słyszalnie. – Nie chcę cię ranić, Martyna. Naprawdę nie chciałam. Ale to nie była zdrada. To nie było tak, że wyrwałam ci go z rąk.

– A jak to było, Iza? On sam wpadł do twojego łóżka, kiedy akurat podlewałaś kwiatki?

Spojrzała na mnie. Miała w oczach łzy.

– Nie... Ale kiedy człowiek tak długo udaje, że nic nie czuje, to zaczyna wierzyć, że nie ma prawa do szczęścia.

– I ja ci to szczęście odbierałam, tak? – zadrwiłam. – Bo miałam czelność być z kimś, kto – jak twierdzisz – kochał ciebie?

– Nie tak... Ja... ja się bałam. Bałam się, że cię zniszczę. I chyba to zrobiłam.

Wstałam. Odeszłam dwa kroki, ale coś mnie zatrzymało.

Odwróciłam się.

– Myślisz, że to była zdrada – powiedziała nagle, drżącym głosem. – Ale on nigdy nie był twój. Nigdy.

Zamilkłam.

– Ale ja w to wierzyłam – wysyczałam. – Wierzyłam, że jesteśmy razem. Że jestem dla niego ważna. I to wystarczyło, byś mnie zniszczyła. Bo rozwaliłaś nie tylko nasz związek. Zniszczyłaś mnie.

Milczała. I ja też milczałam. Przez chwilę tylko nasze oddechy parowały w zimnym powietrzu.

– Kocham cię, Martyna – szepnęła. – Nadal.

– A ja... – głos mi się załamał. – A ja nawet nie wiem, kim jesteś.

Odwróciłam się i wróciłam do domu. Zostawiłam ją samą.

Żyłam złudzeniem

Zamknęłam się w starym pokoju. Tym, w którym kiedyś spałyśmy z Izą, zanim wyprowadziłam się do miasta. Na ścianie wciąż wisiał plakat, trochę wyblakły, jak i nasze wspólne dzieciństwo. Przysiadłam na łóżku i oparłam głowę o dłonie.

Przed oczami miałam Adama.

Jego dłonie, kiedy pierwszy raz dotknął mojej twarzy. Jego oddech w nocy, gdy nie mógł zasnąć i recytował mi z pamięci fragmenty „Zbrodni i kary”. Miał w sobie coś z aktora – umiał mówić słowami, które przyciągały. Uwodził literaturą, uśmiechem, spojrzeniem, które sprawiało, że przez chwilę czułam się... wyjątkowa.

Ale teraz, kiedy to sobie przypominam, ten obraz zaczyna się zamazywać. I odsłania jego prawdziwie oblicze.

Był... chłodny. Czasem. Znikał na dwa dni „bo praca”, odpisywał zdawkowo, znikał z komunikatorów. I ja to widziałam. Ale nie chciałam widzieć. Przesuwałam granice zaufania coraz dalej. Aż pewnego dnia przestałam go pytać o cokolwiek, byle tylko nie usłyszeć prawdy.

Może ja też nie kochałam. Może kochałam myśl, że jestem kochana.

Może nie byłam ofiarą

Ktoś zapukał do drzwi. Ojciec.

– Wejdź – powiedziałam.

Usiadł na fotelu przy biurku. Milczał przez chwilę, zanim odezwał się łagodnie:

– Ciężko jest żyć w kłamstwie. Ale czasem jeszcze trudniej przyjąć prawdę.

Spojrzałam na niego. Jego twarz była starsza niż ją zapamiętałam. Trochę bardziej zmęczona. Ale pełna czułości.

Nie wiem, co jest prawdą, tato. I nie wiem już, czy chcę wiedzieć – szepnęłam.

– Może nie musisz wiedzieć wszystkiego. Czasem wystarczy zrozumieć... siebie. A ty jesteś silniejsza, niż myślisz, Martynko.

Uśmiechnął się lekko.

– Może to nie była miłość – powiedziałam. – Tylko iluzja. Może byłam kimś, komu łatwo mówiło się miłe słowa, bo nie stawiał pytań. Nie domagałam się niczego. Myślałam, że to cnota, a może po prostu... strach.

Ojciec położył mi rękę na ramieniu.

– To nie twoja wina. Ale to twoje życie. I masz prawo je zmienić. Albo po prostu... odpocząć od tej historii.

Wstałam. Podeszłam do okna. Na podwórku Iza siedziała na ławce. Dziecko zasnęło jej na kolanach.

Patrzyłam na nią i przez ułamek sekundy pomyślałam: „Ona też jest zmęczona”. Tylko czy to wystarczy, by jej wybaczyć?

Nie umiałam jej wybaczyć

Zeszłam na dół bez słowa. Nie powiedziałam mamie, że wychodzę, nie spojrzałam na kuzynów, którzy siedzieli przed telewizorem, udając, że nie słyszeli nic z tego, co wydarzyło się kilka godzin wcześniej.

Iza siedziała nadal na ławce pod jabłonią. Dziecko spało na jej kolanach, przykryte miękkim kocykiem w misie. Wiatr już osłabł, a słońce zaczęło zachodzić – było to spokojne, kwietniowe popołudnie, które pachną wiosną.

Usiadłam obok niej, nie patrząc jej w oczy. Przez chwilę nie mówiłyśmy nic. Słychać było tylko delikatne pochrapywanie chłopczyka.

– Ma na imię Leon – powiedziała w końcu Iza, jakby to miało coś zmienić.

– Leon – powtórzyłam cicho.

Cisza. Długa. Ale tym razem nie była napięta. Była... konieczna.

– Nie przyszłam cię przepraszać – zaczęła w końcu. – Bo to już nie miałoby sensu. Ale chcę, żebyś wiedziała jedno. Walczyłam z tym uczuciem. Naprawdę walczyłam.

Spojrzałam na nią kątem oka. Siedziała sztywno, ale w oczach miała coś, czego wcześniej nie znałam. Nie litość. Nie żal. Tylko zmęczenie.

– Próbowałam odejść – mówiła dalej. – Adam nie dawał mi spokoju. Pisał, przyjeżdżał pod dom. A ja... byłam zakochana. Nienawidziłam się za to. Bo wiedziałam, co ci robię. Ale nie umiałam go zostawić.

– A ja myślałam, że jesteś moją siostrą – powiedziałam cicho.

– Nadal jestem.

Pokręciłam głową.

– To już nie jest takie proste.

Zamilkłyśmy. Leon odetchnął głęboko i przekręcił się na bok. Izabela okryła go troskliwiej. Ten obraz kiedyś by mnie ucieszył, gdyby nie wiszącany nad nami cień zdrady.

Zrobiło mi się jej żal

– Każdego dnia się zastanawiałam, co by było, gdybym ci wtedy powiedziała prawdę. – Jej głos był bardziej kruchy niż kiedykolwiek. – Może znienawidziłabyś mnie szybciej. Może... byłoby łatwiej.

– Albo może... – zawahałam się – ...byłoby uczciwiej.

Patrzyłam na Leona. Tak bardzo był jego. Miał jego usta, jego brwi, to samo lekkie zmarszczenie na czole.

– Odszedł od ciebie? – zapytałam.

– Zostawił nas, kiedy Leon miał dwa lata. – Spojrzała na mnie. – Teraz mieszka w Norwegii. Ma nową partnerkę. Podobno dziecko w drodze.

Nie wiedziałam, co powiedzieć. Było mi jej żal. Ale nie potrafiłam współczuć bezwarunkowo.

– Nie wiem, czy potrafię ci wybaczyć – powiedziałam szczerze. – Ale może... mogę spróbować zrozumieć.

Iza odwróciła się do mnie i uśmiechnęła. Cicho. Smutno.

– To więcej, niż się spodziewałam.

– Nie licz, że to coś zmienia – dodałam szybko. – Ale... może warto zacząć od nowa. Jakkolwiek.

– Martyna?

– Hm?

– Dziękuję, że przyszłaś.

Pokiwałam głową. I tak siedziałyśmy w ciszy jeszcze długo, aż słońce zupełnie zniknęło za horyzontem, a Leon zaczął się wiercić i budzić.

Nowy początek

Kiedy wróciłam do mieszkania, było cicho. Za cicho.

Zdejmując płaszcz, usłyszałam tylko własne kroki. Lustro w korytarzu pokazało mi twarz, której prawie nie poznałam – podkrążone oczy, lekko rozmazany makijaż, włosy w nieładzie. Ale w spojrzeniu... coś się tliło.

Zbliżyłam się. Przyjrzałam się sobie tak, jakby ktoś inny patrzył mi przez ramię.

Jeszcze niedawno powiedziałabym: samotna, zdradzona, niezdolna do zaufania. Dziś... nie jestem już pewna. Dziś jestem kimś, kto po raz pierwszy od lat usiadł obok osoby, której nienawidził – i nie uciekł.

Nie wybaczyłam jej. Nie sądzę, żebym kiedykolwiek potrafiła to zrobić całkowicie. Ale coś we mnie się odblokowało.

Podeszłam do okna. Ulice były już ciemne, tylko światła samochodów tańczyły na szybach. Wzięłam telefon i odruchowo otworzyłam galerię. Miałam tam zdjęcia z czasów, kiedy jeszcze byłyśmy siostrami. Dwie nastolatki na rowerach, plaża w Rewalu, selfie z choinką i ciepłą herbatą.

Zamknęłam galerię. Nie usunęłam zdjęć. Nie odważyłam się też ich obejrzeć.

Może to właśnie tak wygląda początek czegoś nowego. Nie od razu z uczuciem ulgi, ale z gotowością, by chociaż nie zamykać oczu.

Iza ma swoje życie. Swoje błędy. Swoje rany. Ja też. A Leon? Leon był taki niewinny, bezbronny. Patrząc na niego, nie widziałam tylko Adama. Widziałam kogoś, kto zasługuje, by dorastać w miłości, a nie wśród nienawiści. Kogoś, kto może przywrócić coś, co dawno zgubiłyśmy.

Siadam na sofie. Zapalam lampkę. Włączam cichą muzykę. I po raz pierwszy od wielu lat... nie czuję nienawiści. Jeszcze nie miłość. Jeszcze nie siostrzeństwo. Ale już nie pustkę.

Martyna, 32 lata


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama