Reklama

Minęło pół roku, odkąd pochowałem moją Zosię. Jej śmierć była cicha, niemal łagodna – tak różna od tego, co działo się we mnie po jej odejściu. Przez niemal czterdzieści lat byliśmy razem – z nią wstawałem, z nią siadałem do obiadu, z nią zasypiałem. Kiedy zgasła, świat nagle przestał mieć kolory. Zostały tylko dźwięki – i te również ucichły. Przestałem grać. Organy zamilkły. Nawet w niedzielę omijałem kościół, jakby Bóg milczał razem ze mną.

Reklama

Każdego ranka siadałem przy jej pustym fotelu i próbowałem znaleźć sens. Ale nie było go ani w filiżance chłodnej kawy, ani w ciszy, która teraz wypełniała mieszkanie. Najgorsze były noce. Bez jej oddechu obok, bez znajomego szurania kołdry, nie potrafiłem zasnąć. Lawendowy zapach z jej szalika, wciąż rzuconego na oparcie fotela, przypominał mi, że ona tu była. I że już jej nie ma.

To proboszcz mnie wyciągnął z tej czarnej dziury. Zadzwonił, przypomniał, że zbliżają się święta i że bez organisty nie da rady. Odmówiłem. Potem znów. Ale za trzecim razem, kiedy powiedział, że chór bez akompaniamentu brzmi jak puste ławki, zgodziłem się. Dla Zosi, bo ona zawsze mówiła, że muzyka w kościele to najpiękniejsza modlitwa.

Wróciłem. Drżącymi palcami dotknąłem klawiszy, jakby po raz pierwszy. I wtedy ją usłyszałem – głos, który przeciął moje skupienie niczym światło przez witraż. Klara. Siostra zakonna, której śpiew znałem sprzed lat. Ale dziś brzmiał inaczej. Jakby wyciągał mnie z czegoś, czego nie umiałem nazwać. Jeszcze nie wiedziałem, że ten głos nie tylko mnie poruszy, ale też zmieni moje życie.

Widziałem w niej kobietę, nie zakonnicę

Na początku trzymaliśmy dystans. Klara śpiewała, ja grałem. Po próbie „Ave Maria” podniosła na mnie wzrok i uśmiechnęła się delikatnie. Skłoniłem głowę, nic nie mówiąc. Tyle wystarczyło, żeby coś we mnie drgnęło. W następnych tygodniach spotykaliśmy się regularnie – wtorki i czwartki, próby chóru, rozmowy o nutach, modulacjach, barwach głosu. Z czasem przechodziliśmy do tematów mniej muzycznych. Mówiła z czułością o chorych, których odwiedzała. Z zapałem o dzieciach z ochronki. Ja opowiadałem o organach – że są jak ludzie: kapryśne, czułe, pełne wspomnień.

Obserwowałem ją. Jak nachyla się nad staruszką na wózku, jak śmieje się z dziewczynkami z chóru, jak składa dłonie na modlitwę z zamkniętymi oczami. Ale kiedy widziałem ją przy konfesjonale, gdy podawała chusteczkę zapłakanej kobiecie, coś nagle do mnie dotarło. Przestawała być tylko zakonnicą. Widziałem w niej kobietę. I bałem się tej myśli.

A potem zaczęły się sny. Niewinne, choć bolesne. Klara siedziała przy mnie. Śmiała się, poprawiała włosy spod welonu, dotykała mojej dłoni. Budziłem się z sercem bijącym jak dzwon. Modliłem się, żeby to minęło. Ale im więcej się modliłem, tym bardziej tęskniłem za jej głosem.

Niczego nie oczekiwałem, ale ożyłem

– Siostro... Klara... Muszę coś powiedzieć – zacząłem, gdy zostaliśmy sami po próbie. Stała z nutami przy piersi, w półcieniu pod chórem.

– Tak, panie Antoni? – spojrzała na mnie z lekkim zdziwieniem.

– To głupie, może nie na miejscu... Ale odkąd znów gram, odkąd znów pani śpiewa... moje serce jakby... ożyło.

– Nie rozumiem...

– To pani głos. Pani obecność. Znów chce mi się żyć, siostro. Od lat nie czułem nic, a teraz... teraz czekam na każdy wtorek i czwartek jak na święto.

Zamilkłem. Bałem się, że już powiedziałem za dużo. Ale ona nie przerwała ciszy. Patrzyła w ziemię.

– Panie Antoni... Nie wolno nam tak mówić. Nie mnie pan powinien dziękować. To Bóg daje ukojenie.

– A jeśli Bóg przysłał mi panią?

Unikała mojego wzroku. W jej oczach pojawił się cień, może łzy. Po chwili wyszeptała:

Złożyłam śluby. Nie mogę. Nie potrafię nawet... Pan nie wie, jak to boli.

– Niczego nie oczekuję. Chciałem, tylko żeby siostra wiedziała.

– Proszę... nie mówmy więcej – szepnęła i się odwróciła. – Proszę mi wybaczyć.

Patrzyłem, jak oddala się szybkim krokiem. Jeszcze pachniała lawendą, kiedy zniknęła w ciemnościach kościoła.

Odkryłem tajemniczą kopertę

Minął tydzień. Potem kolejny. Klara nie wróciła. Na próbach było cicho. Nawet dzieci śpiewały jakoś ostrożniej. Gdy ktoś zapytał o siostrę, proboszcz tylko wzruszył ramionami.

– Rekolekcje. Potrzebowała czasu. Nie naciskajmy – rzucił krótko.

Ale ja czułem, że to nie rekolekcje. Że zniknęła przeze mnie.

– Klara, odbierz... – szeptałem, zostawiając kolejną wiadomość. – Chciałem tylko być szczery. Nie chciałem cię zranić...

Nic. Cisza. Któregoś ranka po mszy usiadłem w ławce, zmęczony jak po biegu. Gdy sięgnąłem po modlitewnik, zobaczyłem białą kopertę z moim imieniem. Zamarłem. Rozpoznałem pismo. Drżącymi palcami otworzyłem list. Kartka była cienka, słowa krótkie:

Złożyłam prośbę o odejście z zakonu. Nie potrafię już żyć w kłamstwie – ani przed Bogiem, ani przed sobą. Jeżeli pan jeszcze czeka... Proszę, spotkajmy się przy starym płocie, gdzie zakwitają jaśminy. Gdy tylko ranek zaświta.

Zaniemówiłem. To miejsce znałem aż za dobrze. Zosi przynosiłem tam kwiaty, gdy jeszcze chodziliśmy razem na spacery.

– Coś się stało, Antoni? – zapytał proboszcz, podchodząc.

– Nie... wszystko w porządku – skłamałem, chowając kopertę do kieszeni.

Tego dnia nie mogłem już myśleć o niczym innym.

Schadzka, gdzie kwitły jaśminy

Nie spałem tej nocy. Chodziłem po mieszkaniu, co chwilę zerkając na zegar. W końcu, gdy tylko świt przeciął niebo bladym światłem, wyszedłem. Droga do starego płotu prowadziła przez znajome ulice – jakbym szedł do Zosi. Jakbym znów miał lat dwadzieścia. Jaśminy zakwitły. Pachniały intensywniej, niż pamiętałem. Stałem tam jak głupiec, ściskając w dłoni list, który czytałem już dziesięć razy. Serce biło jak u chłopaka.

I wtedy ją zobaczyłem. Klara szła powoli. Już nie w habicie, lecz w kremowym płaszczu. Włosy miała rozpuszczone, dłuższe, ciemne. Spojrzała na mnie niepewnie. Zatrzymała się kilka kroków przede mną.

– Jest pan... – zaczęła.

– Antoni. Po prostu Antoni – przerwałem łagodnie.

– Bałam się, że pan nie przyjdzie...

– Bałem się, że to sen. Że list był omyłkowy. Że znikniesz znowu.

Nie odpowiedziała. Podeszła. Ujęła moją dłoń i przez moment tylko tak staliśmy, nie mówiąc nic.

– Zostawiłam wszystko – powiedziała cicho. – Nie wiem, co teraz będzie.

– Nie musisz wiedzieć. Wystarczy, że jesteś.

Objąłem ją ostrożnie. Drżała lekko. Pachniała lawendą i jaśminem. Szeptałem jej do ucha:

– Od teraz wszystko zaczniemy od nowa. Bez ślubów. Bez murów. Tylko my.

I pierwszy raz od lat poczułem, że znów oddycham.

Każdego dnia uczymy się siebie

Minęły dwa miesiące. Klara zamieszkała ze mną w moim małym mieszkaniu, w którym przez lata panowała cisza. Teraz pachniało kawą, ziołami i tą jej lawendą. Nie była to sielanka – żadne z nas nie było już młode, a nasza przeszłość siedziała przy stole razem z nami.

– Dobrze ci tu? – zapytałem, gdy któregoś wieczoru, zamiast śpiewać, siedziała w milczeniu przy oknie.

– Nie wiem – odpowiedziała. – Czasem śni mi się klasztor. Siostry. Msze o świcie. I budzę się z uczuciem winy.

– Za co?

– Że zdradziłam powołanie. Że odeszłam. Że jestem... tutaj.

– A ja się czasem budzę i myślę, że zabrałem cię Bogu – przyznałem. – Ale potem cię widzę. I wiem, że jesteś tam, gdzie trzeba.

Wracaliśmy do kościoła, choć inaczej. Ja grałem, Klara śpiewała z chóru, ale już bez habitu. Ludzie patrzyli różnie – jedni z uśmiechem, inni z potępieniem.

– Myślisz, że ksiądz nas nie potępia? – spytała kiedyś cicho.

– Nie wiem. Ale zawsze, gdy kończymy „Panis Angelicus”, tylko kiwa głową i mówi: „Pięknie dziś zabrzmiało”. Może to wystarczy.

Każdego dnia uczymy się siebie. Klara dba o kwiaty na balkonie, ja uczę ją gotować zupy, bo całe życie żyła o suchym chlebie i modlitwie. Śmiejemy się, milczymy. Żyjemy. A gdy patrzymy sobie w oczy – wiemy, że żadna przeszłość nas już nie pokona.

Spotkałem miłość drugi raz

Klara podlewała pelargonie na balkonie. Miała na sobie starą, spraną bluzę, którą pokochała bardziej niż habit. Wciąż nosiła medalik. Modliła się codziennie – inaczej niż kiedyś. Teraz modlitwa była cicha, jakby mówiła ją sercem, nie ustami. Ja też się modliłem. Choć rzadziej. Ale kiedy patrzyłem na nią – wiedziałem, że modlitwy są czasem wysłuchane, tylko w inny sposób, niż się spodziewamy.

Nie wszystkim nasza historia przypadła do gustu. Sąsiadka z drugiego piętra przestała się odzywać. Ktoś w sklepie szeptał, że „ta zakonnica to się rozmyśliła”. Ale w parku, gdy idziemy razem, trzymając się za ręce, dzieci uśmiechają się do Klary. A starszy pan z ławki obok kiedyś powiedział:

– Piękna z was para. Widać, że się kochacie.

Czasem Klara milknie na dłużej. Siada w fotelu i patrzy w okno.

– Myślisz, że zrobiłam dobrze? – pyta wtedy.

– Nie wiem – odpowiadam szczerze. – Ale wiem, że teraz jesteś prawdziwa. A prawda nie zawsze jest czysta. Ale zawsze ma wartość.

Nie wiem, ile nam jeszcze zostało. Mam swoje lata, ona też nie jest już młodą dziewczyną. Ale wiem jedno – że spotkałem miłość drugi raz. I że ten drugi raz jest cichszy, mniej pewny, może nawet trochę gorzki. Ale dzięki temu – prawdziwszy. A może właśnie przez to... bardziej święty.

Antoni, 71 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama